Żywy płomień

tea_lights

W przedostatnim dniu starego roku też można się czegoś nauczyć.

– Wiesz, co robiłam, gdy było mi źle?  – mówi Florencja i zawiesza głos.

(Naprawdę wcale nie ma na imię jak dostojnej urody włoskie miasto czy też ta pani o rysach godnych pędzla prerafaelity, która tak przejmująco śpiewa. Ale trzeba chronić swych informatorów. Każdy donosiciel wam to powie.)

– Co takiego? – pytam. Patrzę na Florencję uważnie. Na jej wyblakłe włosy, czerwony pożar domagający się podmalowania. Na liliowe sińce na powiekach. Na dłoń, w której trzyma szluga. Śmiesznie to wygląda, gdy ktoś trzy razy pod rząd nie może utrafić końcem peta w drgający na wietrze płomyk z zapalniczki. Ale taka właśnie jest Florencja. Niezdara.

– Nic – odpowiada, na przekór swoim palcom bardzo spokojna. Głos ma zmatowiały, płaski. – Zupełnie nic. Bo nie wierzyłam, że to w ogóle minie, wiesz? Otwierałam internet i lały mi się na głowę wszystkie te mądrości, jak to nie można się skupiać na swoim nieszczęściu, nie wolno ruminować, sraty taty. Czytałam o tym, że warto zjeść coś dobrego albo iść na spacer, pogłaskać czyjegoś psa, cokolwiek. Żeby się rozproszyć. I nie myśleć. Czy wy ludzie z internetu poważnie powaleni jesteście, myślałam sobie. Jak można nie myśleć? Jak u chuja Wacława mogłabym zapomnieć o tym, co mnie boli?

– No i? – drążę.

–  Nic. Kładłam się zwinięta w embrion, w taki rogalik i zanosiłam płaczem. Godzinami.

Wydmuchuje dym i patrząc na mnie z wyzwaniem w dużych, przejrzystych oczach dorzuca: – Dopóki mi się nos kompletnie nie zatkał, bo wtedy musiałam wstać i szukać chusteczki. Szlag trafiał taką piękną żałobę. Ale wracałam do łóżka i mężnie płakałam dalej. Aż się nie zmęczyłam.

– I to pomagało?

– Chuja tam – Florencja zaciąga się beznamiętnie, unosząc podbródek. – To jak grzebać patykiem w ranie. Grzebałaś kiedyś patykiem w ranie? Parszywie się paprze. A potem zrozumiałam, że na wszystko jest wyłącznik. Na ból zęba, na ból macicy i na ból skopanego poczucia własnej wartości też.

Milczę zachęcająco.

– Robisz tak – ożywia się, ale tylko trochę. – Kupujesz zgrzewkę świeczek, tych takich płaskich – – –

-Podgrzewaczy – podpowiadam.

– Podgrzewaczy. Mogą być najzwyklejsze białe z Ikei albo jakiś perfumowany badziew, nie mnie w to wnikać. Jeśli reprezentujesz nieogar i nie masz w domu porządnego świecznika, nabywasz jeden. Jeden wystarczy. Istotne, żeby był ładny. Mój jest z mrożonego szkła i światło wydaje się w nim takie jakby mgliste, wiesz? Zapalasz świeczkę, stawiasz nad łóżkiem czy gdzieś tam, patrzysz w ogień i myślisz o tej jednej, jedynej osobie, która jest w twoim życiu i która nigdy cię nie skrzywdziła. Kaman, nawet największa ofiara losu ma taką jedną. Skupiasz się na żywym płomieniu i przywołujesz ją myślami. Intensywnie. Możesz wziąć ten świecznik do ręki albo przesuwać nią nad płomykiem, żeby poczuć ciepło.

– I to pomaga?

– Jeszcze jak. Trochę to trwa, ale ból po prostu – kurczy się, wiesz? Roztapia, robi coraz mniejszy, aż w końcu wcale go nie ma. Jak po Ibupromie. I wtedy wreszcie możesz zasnąć.

Papieros się skończył. Florencja z gracją upuszcza niedopałek i go przydeptuje.

– A o kim myślałaś? – próbuję zwieńczyć naszą rozmowę jakąś Ważką Puentą.

– On wie – odpowiada. Nie patrzy na mnie, patrzy w przestrzeń, subtelny uśmiech igra na tych wąskich wargach i wiem, że już nic więcej z niej nie wyciągnę.

3 thoughts on “Żywy płomień

  1. Jej, myślałam, że to porządny, lewacki i racjonalistyczny blog, a tu takie parareligijne coś (no bo On, który Wie, to chyba nie narzeczony raczej, ani nie sąsiad z naprzeciwka, co nie?), z lekkim tchnieniem njuejdżyzmu (świece!).
    PS.To jest wpis prowokacyjny i proszę nie traktować go w 100% poważnie.

  2. Pysznie napisane. Co prawda od opisanych wyżej wydarzeń mijają już niemal 4 miesiące, ale w sumie zawsze trafi się jakaś data graniczna, którą można traktować jako cezurę i pobudkę do granicznych rozważań. Jakoś mnie wzięło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *