Porozmawiajmy o Ernestynie Bdziumpf, mojej znajomej.
Dawno, dawno temu Ernestyna wydawała się sama sobie szalenie wyjątkowa. Niepowtarzalna. Błyskotliwa. Genialna wręcz.
Przekonanie to, rozkwitłe we wczesnym dzieciństwie, ugruntował w niej fakt, iż edukacja stopnia powszechnego jest w Polsce obowiązkową. Do szkoły za najbliższym rogiem każdy może dziecię swe zapisać. W efekcie klasa, w której Ernestyna spędziła osiem lat młodego życia składała się w wysokim stopniu z młodocianych troglodytów.
Troglodyci owi pochrząkiwali, czochrając się pod pachą lewą lub prawą, gdy bezlitosna dłoń nauczycielki podsuwała im tekst pisany. Niektórzy z troglodytów celnie ciskali piłką do kosza przez pół boiska, ale czytać nie nauczyli się do 10 roku życia. I później. Tymczasem mała Ernestyna spędzała duże przerwy z Witkacym pod pachą i czuła się cool.
Nigdy do końca nie zakminiła, o co chodzi z tą piłką (duży przedmiot, ciężki, irytująco obły, powoduje uszkodzenia ciała). Ani z portkami kształtu i faktury namiotu, prowokacyjnie zsuniętymi do połowy suchej dupci. O ile jakakolwiek część ciała trzynastolatka o posturze trzepaka na dywany może być prowokująca.
Rówieśnicy Ernestyny upajali się kiepskim polskim hip-hopem tudzież jeszcze gorszą wódą Smirnoff, przemycaną na wuef w butelce od coli. Nasza bohaterka spoglądała na to wszystko z psychicznej oddali, z łagodnym, pozbawionym agresji zdziwieniem, jakiego nie powstydziłby się Gandhi.
Nadszedł czas liceum i Ernestynowa bańka samozadowolenia rozdęła się znacznie. Nie jest żadną sztuką błyszczeć wśród kretynów, n’est-ce pas? Tymczasem dostała się do bardzo dobrej szkoły. Takiej z pruskiej cegły, z łukowatymi oknami, posępną wonią pasty do parkietów i Tradycją, złowrogo zawisłą nad głowami uczniów na kształt wypchanego krogulca.
Obowiązywał tam egzamin wstępny. Podostawali się synowie i córki lekarzy, artystów tudzież wykładowców akademickich. No i Ernestyna.
Synowie i córki pochodzili z domów, gdzie kupowało się książki. Karmiono ich witaminami. Mieli niezliczone zasoby zdrowej wiary w siebie i nader rozwinięte słownictwo. Jeśli używali wulgaryzmów, to z figlarnym mentalnym cudzysłowem. Przemoc (fizyczna) nie istniała, to by było zbyt gminne, co to, to nie. Niektórzy z nich potrafili układać dowcipne wierszyki po łacinie.
A Ernestyna i tak zaginała większość z nich na polskim. Każdy by popadł w samozachwyt.
A potem przyszły studia. Życie.
Skonfrontowana z kilkunastoma równie (albo i bardziej) żądnymi wiedzy młodymi umysłami, Ernestyna straciła rezon. Po raz pierwszy w życiu na pytanie: „A to czytałaś?” zmuszona była zgodnie z prawdą odpowiedzieć: „Nie”. To „nie” wycedzone przez zaciśnięte zęby miało piołunny smak klęski.
Okazało się nagle, że jednostek nienormalnie oczytanych, bardzo wygadanych, obdarzonych erudycją i swadą jest wiele. Najwyraźniej osoby owe nigdy nie miały w szkole tak łatwo, jak nasza bohaterka – albo po prostu były bardziej pracowite. Albowiem odnosiły konkretne, mierzalne sukcesy. Ku przerażeniu Ernestyny, która nigdy nie nauczyła się przygotowywać do lekcji i całe życie eksploatowała bezczelnie swój urok osobisty.
Nie wyszła na tym najlepiej.
Myślałam sobie dzisiaj o tym, jak kruche są zręby, na których wznosi się coś tak fundamentalnego jak poczucie własnej wartości.
Jak łatwo podmywalne czyjąś lepszością. Znakomite samopoczucie trwa tylko dopóki w polu widzenia nie pojawi się ktoś ewidentnie bardziej zajebisty. Mający większe prawa do zużywanego przez nas powietrza.
Podobno warto by to poczucie od małego budować na kwestiach tak niepodmywalnych, jak miłość najbliższych. Albo, ja wiem, na jakichś niezaprzeczalnych zaletach charakteru. Ernestyna przeczytała ową radę i omal się nie obsmarkała ze śmiechu.
Myślę – wydaje mi się, że poczucie Jebutnej Wyjątkowości Własnej nie dość, że demoralizuje i oducza uczciwej pracy nad sobą, to prędzej czy później prowadzi w pokrzywy. Człowiek nie dość, że śmiesznie wygląda, to jeszcze jest całkiem bezradny, poparzony i ze łzami w oczach.
Tymczasem żyjemy w kulturze, która celebruje wyjątkowość. Od małego mlaskacza słyszy się: bądź przebojowy, bądź hop do przodu, wyjrzyj ponad plebs, co zapierdziela w niecierpianej pracy pięć dni w tygodniu. Tak, ty możesz być kimś więcej! Właśnie ty!
Kłopot w tym, że słyszy to dosłownie każdy.
Statystyka jest przeciw marzeniom przeciętnego mlaskacza. Niecierpianej, kiepsko płatnej, nie dającej żadnych szans na samorealizację pracy w przez mało kogo poważanym zawodzie (patrz: asystentka w biurze, sprzedawczyni w sklepie, fryzjer, taksówkarz, murarz na budowie itp.) zawsze będzie nierównie więcej aniżeli tych mitycznych Karier do Zrobienia. Nasi rodzice porozmnażali się jak głupi. Nie będziemy wszyscy wieść spełnionego życia z kawiorem i szampanem.
Doprawdy nie wiem, czemu polski rząd tak olaboguje nad znaczącym spadkiem urodzeń. (To znaczy – wiem, ale ten tekst nie jest o Ciężkiej Doli Emeryta, więc pominę tę kwestię milczeniem.) Wszak im mniej bacho…przepraszam osoby o macierzyńskiej wrażliwości, im mniej młodzi w szkołach, na uniwersytetach i rynkach pracy, tym większa statystycznie szansa, że duża grupa ludzi dostanie z życia to, co chce.
Zawody takie, jak: gwiazda rocka, aktor/ka – bożyszcze tłumów, milioner-prezes firmy, niesamowicie poczytny pisarz pozostają poza zasięgiem znakomitej większości z większości. Z większości. Prawdziwy talent/powalająca charyzma ma szansę się przebić, gdy jest poparta katorżniczą pracą. I hojnym łutem szczęścia. I plecami wujka, okopanego w branży…stop.
Tu jest lekcja dla Ernestyny. Która, niestety, rozżalona tkwi w tych pokrzywach.
Pochodzi z zatłoczonego rocznika. Wszyscy jej rówieśnicy albo są już solidnie poustawiani na odpowiedzialnych stanowiskach, albo machnęli na to ręką i skupili się na życiu rodzinnym.
Albo też wyjechali stąd na zawsze.
Pingback: Notatki z garażu
Mnie się wydaje, że nie należy mylić poczucia wyjątkowości „prywatnego” od „karierowego”. To pierwsze oznacza dla mnie, że ktoś czuje się „wart miłości” i to jest właśnie ten fundamentalny zrąb pewności siebie, który albo wynosi się ze szczęśliwego domu, albo w sprzyjających okolicznościach hoduje pracowicie w późniejszym życiu. Na tym poziomie każdy jest wyjątkowy.
A zupełnie czym innym jest wylatywanie nad poziomy 😉 czyli wyjątkowość „obiektywna” i „na tle”. Taka „publiczna” i „karierowa” w jakiejś wybranej dziedzinie. Tu rzeczywiście już jest prawo dżungli i ocenia świat zewnętrzny.
Tak myślę o tym, czy aby na pewno gorzej jest być dzieckiem wyżu. Zawsze nam to wmawiano, ale z kolei Żakowski w jakimś swoim artykule uważa, że to pokolenie babyboomers (czyli chyba jego pokolenie?) miało lepiej, bo przeszło przez świat jak taran, ustawiając go pod swoje gusta: jak byli młodzi, robili kontrkulturę, jak byli drapieżnymi 45-latkami, robili kapitalizm – a teraz (o ile dobrze pamiętam) wieszczył, że ustanowią rządy geriatrii na pohybel mniej licznym młodym 😛 😛
Co nie znaczy, że uważam lamenty nad spadkiem urodzeń za długofalowo rozsądne – tyle tylko, że w takim razie gdzież, ach, gdzież długofalowa ROZSĄDNA polityka przyjmowania emigrantów ;P
Witaj, Cranberry.
Zgadzam się z Tobą – próbowałam to wyrazić, najwyraźniej mi nie wyszło.
Jasne, że poczucie wyjątkowości własnej jako istoty ludzkiej to wspaniała jest rzecz.
Ale jak kto nigdy jej nie doświadczył z tej prostej przyczyny, że rodzice/opiekunowie/pierwsze i najważniejsze osoby w życiu miały go serdecznie gdzieś, albo gorzej – to buduje z tego, co jest. Czyli przenosi sobie to poczucie na plan „obiektywny”, „karierowy” właśnie. Tyle czuje się wart, ile osiągnął. A jak nie osiągnie, to zaczyna się czuć jak kupa. Odnośnie tego wyżu – nie znam się na subtelnościach demografii stosowanej. Tyle wiem, że na każdą ofertę pracy dla osoby mniej więcej w moim wieku po pół godzinie odpowiada 1000 chętnych. Co mnie, przyznaję, przeraża. Pozdrawiam!
Najgorzej jest, jeżeli otoczenie powtarzało człowiekowi, że ma jakiś konkretny talent (może i niejeden), więc człowiek – zakompleksiony na innych polach – próbował na nich budować swoje poczucie własnej wartości. I jak się nie udało raz, drugi, kolejny, to się dopiero można było załamać.
A jednak ja się nie załamałam. Chociaż nie jestem całkowicie wolna od porównywania się z innymi, to jednak chyba nie jestem na tyle ambitna, żeby sukcesy zawodowe różnego typu były dla mnie kwestią życia i śmierci, jak również honoru.
„(…) poczucia wyjątkowości „prywatnego” od „karierowego”. To pierwsze oznacza dla mnie, że ktoś czuje się „wart miłości””
Określę to pierwsze inaczej: ktoś taki uważa, że ma prawo istnieć i jego istnienie nie wymaga żadnego wyższego celu ani ideologii.
Budowanie poczucia własnej wartości na osiągnięciach ma strasznie krótkie nogi, bo niezależnie od tego, ile takiej osobie uda się osiągnąć, ZAWSZE będzie jej się wydawało, że tak naprawdę poniosła porażkę. Można mieć 15 lat więcej niż Ernestyna i odpowiednio dłuższe CV, a i tak katować się myśleniem w stylu: „nieważne że napisałem doktorat z ambitnej dziedziny, skoro metodyka doświadczeń była tak naprawdę do kitu”. I tak, to jest niestety podejście wynoszone z domu. Cholernie ciężko się z tym walczy, a otoczenie często ma kłopot ze zrozumieniem tego, że taki „nałogowy kolekcjoner osiągnięć” ocenia siebie 100x surowiej niż całą resztę świata.
Budowanie poczucia własnej wartości na CZYMKOLWIEK ma krótkie nogi, bo każda rzecz w naszym życiu może się zawalić. Twórczość? Zainteresowania? Dobre relacje z ludźmi? Pff, przyjdzie depresja i po paru latach zostajesz na zgliszczach tego, co przez lata budowałaś. Może rację mają te istoty, które swoją wartość budują na posiadaniu sprawnych narządów rozrodczych, czyli z hasła „mam dzieci”. Nie „wychowałam/łem dzieci” (bo to jednak wymaga jakiegoś wysiłku) tylko „mam”. W sumie jest to jakieś rozwiązanie, bo na ogół rodzice umierają wcześniej niż dzieci, czyli satysfakcję z ich zrobienia można bezpiecznie mieć do końca życia.
A, i tak jeszcze powiem, że niezależnie od depresji i rozwalonej psychiki, to świadomość własnych osiągnięć często jest jedyną rzeczą, która jeszcze jako tako mnie trzyma w pionie. Więc może jednak nie uogólniajmy, że każda osoba z jakimś tam sukcesem natychmiast będzie się starała ten sukces umniejszyć we własnych oczach, bo nie zawsze tak jest.
Może rozwinę swoją myśl: wydaje mi się, że opieranie samooceny na kwestiach „zewnętrznych” jest zawsze ryzykowne niezależnie od tego, czy usiłujemy ją oprzeć na osiągnięciach, czy na relacjach z ludźmi, czy na posiadanych dobrach materialnych, czy jeszcze na czymkolwiek innym. Oczywiście, że taki opatrunek na bolące ego w jakimś stopniu działa! Gdyby nie działał, to byśmy po niego nie sięgali. Kłopot w tym, że działa mniej więcej tak, jak prowizoryczne podparcie stołu z wyłamanymi nogami: stół stoi, ale stoi krzywo i się chwieje. A kluczowy problem (amatorsko określiłabym go jako brak solidarności z własnym ja – brak akceptacji, tolerancji i sympatii dla własnej osoby, dla SIEBIE po odjęciu wszystkich „ozdób”) pozostaje nierozwiązany i boli.
No dobrze, ale w jaki sposób wypreparujesz taki „gołe ja”, bez „wszystkich ozdób”? Przecież człowiek istnieje w jakiejś rzeczywistości, relacjach z ludźmi. Jeżeli na przykład ktoś lubi siebie, bo uważa, że jest miły, albo opiekuńczy, albo nie przejmuje się negatywnymi opiniami, to przecież nadal jest to określanie siebie poprzez relacje ze światem.