Witam ponownie.
Wpis wczorajszy rozlazł mi się w dwóch kierunkach – taki ni to pies, to wydra. Niniejszym postaram się pozszywać luźno dyndające kawałki i nadać całości akceptowalny kształt.
Najpierw może o tych hubach.
Agnieszka H. zwróciła mi uwagę (tu dyg z mównicy w stronę Agnieszki) iż czym innym jest postawa pasożyta, z premedytacją ciągnącego żywotne soki z rodziciela/sponsora, czym innym zaś – wyuczona bezradność, owocująca skrajną biernością, podpartą absolutną niewiarą we własne siły. Trąciłam tę kwestię nosem, ale za słabo, jak widać.
Otóż – ja się z tym zasadniczo zgadzam.
Nie mam żadnej wiedzy specjalistycznej (książki, które może przeczytać każdy, oraz Internet raczej się nie liczą.) O osobowości zależnej coś tam słyszałam, ale temat nigdy nie zajął mię przesadnie. Tyle jest w końcu innych, bardziej malowniczych odchyłów od Uświęconej Normy (czymże ta norma?). Niemniej, pamięć wierna przywiodła mi przed oczy przypadek wzięty z życia. Żywcem.
Mam dwanaście lat i tkwię, oblepiona pajęczynami i umorusana po uszy, w środku kniei. Obóz harcerski. Jestem – jak większość dzieciaków tam – wiecznie niedojedzona (to, co podają w harcerskiej stołówce, złamało by niejednego twardziela.)
W środku turnusu zajeżdża Emilka. Zajeżdża – to jest dobre słowo. Rodziciele Emilki parkują swego lśniącego land rovera tuż za zbitą z sosnowych belek bramą obozu. Emilka ma długie do pasa złociste włosy, starannie poskręcane lokówką i przewiązane wstążeczką. Mundurek harcerski – wyprasowany i włożony w taki plastikowy pokrowiec, w jakim biznesmeni wożą garniaka na zmianę – niesie za nią mama. Tata dryga z wielkim pudłem pożywienia (jak się później okaże, głównie czekoladek.)
Tak, jak ja wtedy mogły czuć się obdarte dzieci z afrykańskiej wioski, nawiedzone przez uśmiechniętą, spowitą w perkal i błyskotki Nel na słoniu.
Emilka nie umiała pływać ani wspinać się na drzewa. Stresowały ją spadające na plandekę namiotu szyszki i deszcz. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała gwoździa. Przetrwała, gdyż chętnie dzieliła się swymi czekoladkami a co bardziej macierzyńsko usposobione zastępowe wieczorami trenowały na niej najdziwniejsze koafiury.
Pytanie brzmi – czy Emilka była ofiarą, czy beneficjentką? Narcyzem, czy osobowością zależną? Była zawsze uśmiechnięta, uprzejma, mówiła cicho i kulturalnie oraz prowokowała większych i silniejszych od siebie do wyręczania niemal we wszystkim. W razie zombie apokalipsy przetrwała by jakiś kwadrans – chyba, że zakochałby się w niej oddział komandosów.
Po tylu latach wciąż nie jestem pewna.
Przyszło mi do głowy, że jakkolwiek postawy Huby Tatusia (skrajna bezradność, odcięcie od prawdziwego życia) i Huby Zalotnej (szlifowanie wizerunku głównym zajęciem w życiu, pasożytnictwo na najbliższych) to dwa skrajne końce skali, istnieje jeszcze cała gama odcieni pośrednich. Życie jest takie ciekawe, niestety, na szczęście.
* * *
Bezpieczeństwo vs wolność. Moja najbliższa przyjaciółka nadal mieszka z rodzicami. Nie dlatego, że tak to lubi.
Do niedawna studiowała jednocześnie dwa wymagające i trudne kierunki, równolegle pracując (w instytucji naukowej, w budżetówce; każdym może sobie wyobrazić, jakie to pieniądze.) Rzutem na taśmę zrobiła magistra z jednej specjalności, pisząc doktorat z drugiej. A, i jeszcze udziela się w uniwersyteckich kołach naukowych.
Ma mózg jak maszyna. Czuję się przy niej niczym co bardziej gapowaty Watson przy Sherlocku. To byłaby cholerna, cholerna strata, gdyby nie mogła puścić wodzy swoim wrodzonym i z żelazną konsekwencją rozwijanym predyspozycjom intelektualnym.
Powiedziała mi kiedyś: „Wybrałam edukację zamiast samodzielności. Moi rodzice nie są tacy źli.”
Czy jej życie jest bezpieczne? Względnie, założywszy, że mam zapewniony dach nad głową, opłacane czynsz, prąd, internet, zapewnione jakie takie posiłki.
Czy jest wolna? Nie może sobie urządzić całonocnej imprezy. Ale zamiast bulić absurdalne kwoty za wynajem, pieniądze, które zarabia, odkłada na swoją pasję. Rozwija się umysłowo jak ten rozmaryn, każdego dnia.
Czy jest szczęśliwa? Tak, bez wątpienia.
Nigdy w życiu nie nazwałabym jej hubą i przegryzę gardło każdemu, kto to uczyni.
* * *
Uczciwie wyznaję – nie spotkałam nigdy całe-życie-niepracującej żony i matki, która byłaby ze swego wyboru zadowolona. (Możliwe, iż mam pod tym względem pecha.) Jakkolwiek wprowadzanie nowego pokolenia w życie jest zadaniem, którego doniosłości przecenić nie sposób, zarabiający mężowie jakoś rzadko to zauważają.
Ten, kto przynosi do domu szeleszczące banknoty, choćby był aniołem, doświadcza silnej pokusy, by prędzej czy później poczuć się lepszy. Ważniejszy.
Natomiast znałam kobietę, która zakochała się jak głupia. Dość dawno temu to było. Z całą ufnością weszła w buty wychodzone przez szeregi jej przodkiń – Żony Domowej. Jasny układ; ja ci zapewniam funkcjonujący dom i wychowuję twoje dzieci, ty na to wszystko łożysz.
Dwadzieścia pięć lat małżeństwa spędziła w kuchni i z dzieciakami, coraz bardziej ubezwłasnowolniona. Coraz dotkliwiej wyszydzana i poniżana przez małżonka, który kasą rządził. Zaczęło się od żartobliwego deprecjonowania („co ty wiesz o życiu, ty taka głupiutka jesteś”) zaś skończyło na rękoczynach. Facet wyświadczył w końcu światu przysługę i kojfnął. Pozostawiając przerażoną, bezradną, tęskniącą za nim (!) kobietę o poczuciu wartości własnej dyndającym gdzieś w okolicach pięt.
W chwili, gdy piszę te słowa, jej walka o zebranie się do kupy i dostosowanie do nowych reguł gry trwa.
* * *
Być może, że wszystko sprowadza się do tego, co nami powoduje, kiedy dokonujemy wyboru. Nie – ile naszego bezpieczeństwa/wolności jesteśmy gotowi poświęcić, ale: z jakich pobudek to czynimy.
Czy – i co – na koniec zostanie nam w garści?
Kluczowym jest czy strona, z którą z takich czy innych przyczyn idziemy na układ dotrzyma warunków umowy.