Nie lubię zimy

szeryf

Nie lubię zimy. A wiecie, czego w niej nie lubię najbardziej? Tego, że ciągle jestem spocona.

Cały kurwa czas. Za wyjątkiem krótkich przejść między domem a sklepem, domem a autobusem. Domem a miejscem udręki publicznej typu poczta. Pani pocztowa lampi się sennie na moją kopertę. Zagłębia w egzystencjonalny stupor. Podczas, gdy mnie struga potu cieknie po nerkach.
Continue reading

Jak popełnić samobójstwo

To miejsce istnieje.

To miejsce istnieje.

Wiecie, często zadawałam sobie to pytanie.

Jako mała dziewczynka lubiłam sobie wyobrażać własny pogrzeb.  Gdy ból pęczniał jak trujące ciasto, wycyzelowane wizje przynosiły ulgę. Elegancki kondukt, wlokący się – jak należy – noga za nogą. Rozpacz wszystkich tych, którzy na co dzień mnie nie dostrzegali, odpychali, skrzywdzili.

Jako nastolatka nie umiałam już znaleźć pociechy w tych tandetnych rojeniach. Czarny kluch w głowie szeptał, że moje ewentualne zejście lata wszystkim koło chuja. Że matka się trochę zdenerwuje – nie lubiła niespodzianek –  a potem jej przejdzie i tyle.

Continue reading

Myśli niepozczepiane*

Dwoje ludzi w podobnej sytuacji wyjściowej. Np. kiepskie dzieciństwo, nienajciekawsze dorastanie, garb z kompleksów wielki jak Matterhorn. Każde z nich może skręcić w kompletnie odmienne ścieżki. Jedno zostanie silnie dokochane i zakarmione emocjonalnie jak należy, a drugie – nie. Nie ma w tym niczyjej winy. Nie ma kogo obarczyć odpowiedzialnością.
Los rzucił te swoje kostki, niedbale, w dupie mając, jak to on. Niektóre spadły mu pod stół.

Continue reading

Depresja. Jak rozmawiać z czarnym psem

black-dog

Życie – a zwłaszcza praca – nie poczeka, aż zaczniemy czuć się trochę mniej gównianie. Szanse przepływają mimo jak obłoki. Podjęte w najlepszej wierze zobowiązania bezgłośnie stają się zaległościami. Wszystkie „obiecałaś”, „powinnaś” i „trzeba” piętrzą się w zastraszającym tempie – podczas, gdy ty, zgnieciona jak papierowy śmieć siedzisz w kącie, starając się nie być. Rozmiary tej wieżycy obowiązków zaczynają górować nad tobą nie mniej niż cień psa. Trzeba się bronić, kochani. Zanim ten cień nas pogrzebie.

Continue reading

Nie będziesz walczył sam

seven samurai

Kikuchiyo, bohater „Siedmiu Samurajów” jest chodzącą przypowieścią o skutecznym przekroczeniu własnej kondycji. Kondycja człowiecza to w Japonii ówczesnej (a także w Japonii z epoki pana Kurosawy) wyrok boski, z którym się nie dyskutuje.

W Polsce czasów najnowszych to także jest wyrok. Jak się przyszło na świat w rodzinie tak zwanej patologicznej, to nie mierz dziecię zbyt wysoko. Nie przegrzewaj sobie główki. Najwyżej kioskarzem zostać możesz, albo magazynierem w Tesco. Nie, nie dlatego, żeś tępy. Ale inne dzieciaczki miały w domu rodzinnym zaciszny pokój, czyste biurko do nauki oraz Atmosferę. Gdy ty miałeś: przemoc, wulgarność i ciemną kulę strachu w wątpiach.

Continue reading

Krótki tekst o samotności

Kiedyś Em się buntowała. Nie spędzę życia w próżni społecznej, co to, to nie, przecież takie życie to nie życie, to wyrok. Pierdolone zesłanie do kamieniołomu. Bez paczki znajomych, z którymi można by osuszyć kufelek, bez gromadki roześmianych koleżanek, które zaciągną na tańce. (Tylko jeden znany Em mężczyzna w całym jej życiu próbował zaciągnąć ją na tańce. Tamta ścieżka zarosła trawą po kolana. Za to kilku innych aktywnie opierało się byciu zaciągniętym. Słowem, czynem, wykrętami. Jeden nawet potrafił na zawołanie symulować ostry rozstrój żołądka.)
Wszyscy inni ludzie mają innych ludzi. Mnóstwo. Em odkąd pamięta miała tylko siebie.

Continue reading

Żywy płomień

tea_lights

W przedostatnim dniu starego roku też można się czegoś nauczyć.

– Wiesz, co robiłam, gdy było mi źle?  – mówi Florencja i zawiesza głos.

(Naprawdę wcale nie ma na imię jak dostojnej urody włoskie miasto czy też ta pani o rysach godnych pędzla prerafaelity, która tak przejmująco śpiewa. Ale trzeba chronić swych informatorów. Każdy donosiciel wam to powie.)

– Co takiego? – pytam. Patrzę na Florencję uważnie. Na jej wyblakłe włosy, czerwony pożar domagający się podmalowania. Na liliowe sińce na powiekach. Na dłoń, w której trzyma szluga. Śmiesznie to wygląda, gdy ktoś trzy razy pod rząd nie może utrafić końcem peta w drgający na wietrze płomyk z zapalniczki. Ale taka właśnie jest Florencja. Niezdara.

– Nic – odpowiada, na przekór swoim palcom bardzo spokojna. Głos ma zmatowiały, płaski. – Zupełnie nic. Bo nie wierzyłam, że to w ogóle minie, wiesz? Otwierałam internet i lały mi się na głowę wszystkie te mądrości, jak to nie można się skupiać na swoim nieszczęściu, nie wolno ruminować, sraty taty. Czytałam o tym, że warto zjeść coś dobrego albo iść na spacer, pogłaskać czyjegoś psa, cokolwiek. Żeby się rozproszyć. I nie myśleć. Czy wy ludzie z internetu poważnie powaleni jesteście, myślałam sobie. Jak można nie myśleć? Jak u chuja Wacława mogłabym zapomnieć o tym, co mnie boli?

– No i? – drążę.

–  Nic. Kładłam się zwinięta w embrion, w taki rogalik i zanosiłam płaczem. Godzinami.

Wydmuchuje dym i patrząc na mnie z wyzwaniem w dużych, przejrzystych oczach dorzuca: – Dopóki mi się nos kompletnie nie zatkał, bo wtedy musiałam wstać i szukać chusteczki. Szlag trafiał taką piękną żałobę. Ale wracałam do łóżka i mężnie płakałam dalej. Aż się nie zmęczyłam.

– I to pomagało?

– Chuja tam – Florencja zaciąga się beznamiętnie, unosząc podbródek. – To jak grzebać patykiem w ranie. Grzebałaś kiedyś patykiem w ranie? Parszywie się paprze. A potem zrozumiałam, że na wszystko jest wyłącznik. Na ból zęba, na ból macicy i na ból skopanego poczucia własnej wartości też.

Milczę zachęcająco.

– Robisz tak – ożywia się, ale tylko trochę. – Kupujesz zgrzewkę świeczek, tych takich płaskich – – –

-Podgrzewaczy – podpowiadam.

– Podgrzewaczy. Mogą być najzwyklejsze białe z Ikei albo jakiś perfumowany badziew, nie mnie w to wnikać. Jeśli reprezentujesz nieogar i nie masz w domu porządnego świecznika, nabywasz jeden. Jeden wystarczy. Istotne, żeby był ładny. Mój jest z mrożonego szkła i światło wydaje się w nim takie jakby mgliste, wiesz? Zapalasz świeczkę, stawiasz nad łóżkiem czy gdzieś tam, patrzysz w ogień i myślisz o tej jednej, jedynej osobie, która jest w twoim życiu i która nigdy cię nie skrzywdziła. Kaman, nawet największa ofiara losu ma taką jedną. Skupiasz się na żywym płomieniu i przywołujesz ją myślami. Intensywnie. Możesz wziąć ten świecznik do ręki albo przesuwać nią nad płomykiem, żeby poczuć ciepło.

– I to pomaga?

– Jeszcze jak. Trochę to trwa, ale ból po prostu – kurczy się, wiesz? Roztapia, robi coraz mniejszy, aż w końcu wcale go nie ma. Jak po Ibupromie. I wtedy wreszcie możesz zasnąć.

Papieros się skończył. Florencja z gracją upuszcza niedopałek i go przydeptuje.

– A o kim myślałaś? – próbuję zwieńczyć naszą rozmowę jakąś Ważką Puentą.

– On wie – odpowiada. Nie patrzy na mnie, patrzy w przestrzeń, subtelny uśmiech igra na tych wąskich wargach i wiem, że już nic więcej z niej nie wyciągnę.

Coś się kończy, coś się zaczyna(?)

Odpalam ja sobie płytę płytę The Jesus Lizard, co „Goat” się nazywa. Pierwsza minuta, pierwsze dźwięki. Bas pomrukuje jak ułagodzone zwierzę, po czym wchodzi przenikliwy żrący riff i tnie mnie po nerkach niczym przemysłowy nóż. Okrucieństwo perfekcji.

Myślę ja sobie o osobliwym uroku początków.

Pora ku temu jak najbardziej sposobna, albowiem właśnie na dniach skończyło się to i owo. Na przykład lato. Nigdy nie będę fanką pocenia się, ale jeśli siedząc po zmroku przy wpółotwartym oknie czuję, jak palce śmigające po klawiszach mi grabieją to znaczy, że shit just got serious.

Ponadto moi ukochani Tomahawkowie zakończyli trasę. Jeśli nie wiecie, co to jest Tomahawk i nie chcecie się dowiedzieć, to powiem Wam tyle: tam jest Mike Patton.

(A jeśli przypadkiem chcecie się dowiedzieć, to rzeknę obszerniej: weźmij hard rock, taki dźwięczący polerowanym mosiądzem. Wymocz go w mętnych wodach podświadomości, aż straci cały błysk i pojawią się zacieki. Przyrzuć kopę pozornie zbłąkanych, w istocie zaciekle precyzyjnych riffów. Perkusję, która mógłby zasilać sieć energetyczną małego miasta. Teksty, emanujące plugawą poezją tudzież skalanym poczuciem humoru. Domieszaj wokal, który potrafi chłostać pieszczotliwie – oraz przejść od wizgu banshee do nuty tak jedwabistej, że chciałoby się przy niej umrzeć. Na tym – z grubsza oraz b. pobieżnie – polega Tomahawk.)

Widziałam ich dwakroć, we Wrocławiu oraz w Amsterdamie. Przemierzyłam w tym celu niedorzeczne ilości mil. Wstawałam szokująco wcześnie, ekscytowałam się nadmiernie, pozwalałam rozmaitym niskobudżetowym środkom transportu udręczać swe ciało i duszę (dziękujemy firmie Sindbad Travel), wystawałam wytrwale pod zatrzaśniętymi prewencyjnie dźwierzami klubów, podczas gdy wewnątrz trwał hałaśliwy armagedon, czyli próba. Względnie, z wdziękiem Szpiega z Krainy Deszczowców przesiąkałam magicznie do wnętrza i skwaszona obsługa musiała mnie wyprowadzać (True story.) Robiłam rzeczy, które nigdy dotąd nie przyszłyby mi do głowy, jak zaczepianie ewidentnie się śpieszącego muzyka na ulicy i wymuszanie na nim zdjęcia. W rezultacie mam fotki z połową ansamblu. Na twarzach panów maluje się łagodne skołowanie, albowiem zagadałam ich obu niemalże na śmierć. Innymi słowy: było wspaniale! Było warto.

A teraz jest jesień – i wszystko to odpływa w dal i mrok niczym ów przysłowiowy, wyświechtany, opadły z drzewa liść. Pora deszczowa w Polsce. Młódź od dwóch tygodni bierze się za bary z edukacją w brzydkich salach, zalanych jadowitym jarzeniówkowym blaskiem. Jest buro oraz piździ. Niechętnie dopuszczam myśl, iż oto nadszedł czas, by obrać sobie przyziemne, namacalne cele i zacząć je realizować.

Szarówka paradoksalnie sprzyja skupieniu umysłowemu. Wnioski wyciągnięte w przesyconym wilgocią i dymem powietrzu są jakby przenikliwsze. Wiem na pewno, iż chcę – i mogę – napisać książkę. Wiem także, że potrzebuję pracy. Najlepiej jakoś związanej ze słowami. W każdym razie takiej, od której mój kapryśny, do pewnych rzeczy kompletnie nieskłonny mózg nie zgalaretowieje za pierwszym podejściem.

Wiem też, że nie chcę się już nad sobą rozczulać. Szanowni Czytelnicy, sezon na bezpłodne autoużalanie niniejszym uznajemy za zamknięty. Mogę babrać patykiem w ranie, co się nie zagoiła i nigdy nie zgoi. Mogę jeszcze odnieść w życiu jakieś sukcesy. Ale za chińskiego chu… nie dam rady robić obu tych rzeczy naraz.