O tym, że jestem odludkiem

Obrazek pochodzi z bloga "

Czyli jak przestałam się martwić i pokochałam bombę.

G. twierdzi, iż kiedy ja się źle bawię, inni ludzie to widzą i czują się Urażeni. Całożyciowe doświadczenie podpowiada mi, że człowiek, który bawi się dobrze, ma daleko ciekawsze sprawy na głowie niż zauważanie skitranego gdzieś pod ścianą kartofla (to ja.) Co zresztą uważam za naturalne i zdrowe. Gdyby wszystkie dusze towarzystwa poczęły z nagła zwracać uwagę na nieszczęśników, którym zabawa idzie kiepsko – z imprezy zrobiłby się lazaret.

To nie tak, że nie potrzebuję ludzi. Uwielbiam wymieniać myśli nad kawą, herbatą, rzetelną pizzą czy kopiastą porcją lodów. W ogóle tam, gdzie wchodzi w grę dużo jedzenia i mało hałasu – jestem kupiona.
Ale najprzyjemniej wymienia mi się te myśli nad klawiaturą.
Za każdym razem, gdy w gazetach jakiś Socjolog, mgr. Ogórek Kwaszony gromi Młodzież Dzisiejszą za nadmierne przywiązanie do soszial mediów – wstrząsa mną śmiech gorzki. Ponoć trzaskanie komciów pod postami czyni z nas cyfrowych eremitów. Przesiadywanie na Messengerze odcina od rozkoszy namacalnego kontaktu ze zbiorowością.
Tak się składa, że znam te rozkosze. Polegają one na tym, że pewna liczba ludzi napełnia się piwem, a potem łazi wte i wewte, radośnie pokrzykując.

Moim problemem jest potop bodźców. Imprezy mają to do siebie, że zawsze jest na nich za gorąco. Rozmiary kolejki do klo każą wątpić w sens. W głośnikach Nick Cave skowyczy jak pies z uciętym jajem. Światła jebią w oko. Pięć obdarzonych tubalnym głosem osób próbuje przekrzyczeć pozostałe cztery. Nie dosłyszysz puenty tej błyskotliwej historii, która cię zainteresowała. Sczeźnie w gwarze, porwana nawałem innych, kryżujących się nad stołami puent. Wszyscy są pijani, co sprawia, iż stężenie emitowanych półprawd, wniosków ciągniętych po łebkach i zwyczajnych kocopałów wzrasta. Prędzej czy później osuwam się w głąb swej jaźni. Na twarzy mam uprzejme zainteresowanie, w środku OH GOD PLEASE KILL ME. Pan Socjolog Kiszony Ogór byłby ze mnie dumny.

Fejsbuk to dla takich kartofli jak ja święty Graal komunikacji. Jedyna okazja, by nawiązać kontakt z bliźnimi, unikając całego tego gwałcącego zmysły nawału bodźców.
Owszem, wielu się tam się pęta małoletnich czcicieli Korwina, walczących antyfeministów i innych przybyszów z Krainy Grzybów. Lecz zalety przeważają nad wadami. Gdy dyskusja toczy się na piśmie, widzę ludzkie wypowiedzi w formie pełnych zdań, od początku do końca. Czytam uważnie i uważnie odpowiadam. Znika problem pt. „Czy mam siłę przekrzykiwać te pięć osób?” Strumienie treści płyną gładko w poprzek bladego ekranu, nie zaburzone czyimś łokciem ni wybuchem oślego rechotu w kluczowym miejscu wywodu. Zawsze możesz przewinąć feeda i sprawdzić, czy rozmówca na pewno powiedział to, co wydaje ci się, że powiedział. Osoby prawiące od rzeczy – zignorować, nie wychodząc na wzgardliwca. Typków i typiary bardzo czegoś dumnych ze swego kompletnego braku manier – posłać w niebyt guziczkiem „blokuj.” A wszystko to nad kubkiem czekolady instant. W stroju niedbałym.

Wiecie, spędziłam dwadzieścia lat życia w przekonaniu, że introwertyzm tudzież nadwrażliwość na bodźce to są jakieś dziwactwa śmieszne. Fumy fhącuskiego pieska, które należy wyszydzać i ignorować. Że jak się chce Mieć Przyjaciół (bardzo chciałam), to trzeba przesiadywać w tych dusznych knajpach. Z rozwodnionym piwem i Cave’em ryczącym do ucha.*
Być może moja dwubiegunówka zaostrzyła się z wiekiem („gdy się człowiek robi starszy to wszystko w nim parszy -„). Może w sukurs przyszło doświadczenie. Kilka wspaniałych, głębokich, ze wszech miar satysfakcjonujących relacji międzyludzkich nawiązałam na fejsie. Tłukliśmy godzinami w klawisze, wiodąc dysputy o wszystkim i niczym. Potem przeszliśmy do tzw. realu.
Nie wyniosłam żadnych przyjaźni z knajpy.

Bardzo długo męczyło mnie przekonanie, że okazja towarzyska to rodzaj teatru. Że TRZEBA spiąć się w sobie i zanieść ludziom najefektowniejszą, najbardziej czarującą twarz. Zrobić Wrażenie. Dziś widzę, że podchodziłam do tego jak do ciężkiej pracy. Sam fakt powinien dać mi do myślenia.

Uczę się świadomie odpuszczać. Robić wrażenie takie sobie – lub zgoła żadne. Oszczędzać tytaniczny wysiłek na specjalne, z dawna wyczekane okazje. Wiecie, ten ktoś, przed kim tak się wstydzę braku makijażu – nawet mnie nie zapamięta. On nie wie, że makijaż jest mi zbroją, warstwą ochronną między mną a krzyczącym światem. Ma to w dupie. To na swój sposób krzepiące.

Widzę dla dużych zbiorowisk ludzkich jedno zastosowanie. Jest nim impreza taneczna. Jak wiadomo, nie przychodzi się na taką, by rozmawiać. Przywdziewamy Strój godzący w wartości chrześcijańskie. Wnikamy w beztwarzowy tłum, wirujący pod czerwonymi światłami. Taniec jest wspaniałą medytacją. Dwie godziny później wzywamy taksówkę. PROFIT. O ile podczas wirowania towarzyszy nam miły człowiek płci ponętnej – mamy do czynienia z Perfekcją.

Szanowni, być może są wśród was osoby, które dostrzegły mój brak entuzjazmu dla imprez. Względnie, wyczaiły przy jakiejś okazji, jak zmieniam się w oszołomionego kartofla – i uznały, że Chodzi o Was. Śpieszę serdecznie zapewnić: chodzi tylko o mnie. Nie, nie jestem zbyt zadufana w sobie, by integrować się z populacją jak normalny człowiek. Rzecz w tym, że przyswajam ludzi w małych dawkach: jedno, dwu, trzyosobowych. (O ile żadna z tych trzech nie ma zwyczaju radośnie pokrzykiwać.)

Może jestem zbyt obolała życiem. Zbyt zniecierpliwiona, by trawić cenną energię na robienie rzeczy, które nie sprawiają mi frajdy. W każdym razie piszę do was z konwentu, a właściwie z pokoju w internacie w Zielonej Górze. G. poszedł brylować wśród fandomu – on to bardzo lubi. Ja zostałam.
___
* Nie cierpię typa.

31 thoughts on “O tym, że jestem odludkiem

  1. Wydrukuję i powieszę na ścianie, a może nawet na do świata odwróconej stronie drzwi, żeby było jasne. Toż to cała ja; ludzkość wydaje się tego nie tolerować.
    Z drobnym wyjątkiem: kocham Cave’a.

  2. U mnie jest różnie. Z ludźmi spotykam się, aby pogadać albo coś załatwić – z nimi lub w miejscu w którym się znajdują. Imprezy taneczne odbiegają w przedbiegach, bo rozmowy sprowadzają się do prób przekrzyczenia muzyki, a tańczyć żywiołowo nie cierpię. Spotkania wieloosobowe (długie stoły w pakiecie) bywają upierdliwe, gdyż potencjalne dobre gadanie jest gdzieś hen, na drugim końcu.

    Ale przede wszystkim, to mam wrażenie, że w tym samym czasie mogę robić coś [dla mnie] ciekawszego i bardziej konstruktywnego w domu.

    Inna rzecz, że przez sieć także już nie lubię gadać. Z czasem stało się to męczące, nazbyt absorbujące – nie lubię gadać głęboko o sobie, nie chcę słuchać o głębokościach innych. Kończy się więc na tym, że czasem odpowiadam na wiadomość po dłuższym czasie.

    Nie jestem człowiekiem aspołecznym. Jeżeli jest to potrzebne i użyteczne, pójdę i pogadam. Rzecz w tym, że zwyczajnie nie ma takiej potrzeby.

    Nie widzę także nic złego w niechęci do integrowania się. Jeżeli lepiej działają dla Ciebie spotkania w parę osób, a wyrychtowanie się nie jest w tym przypadku obowiązkiem, to czasem warto wynijść. 🙂

    • > Spotkania wieloosobowe (długie stoły w pakiecie) bywają upierdliwe, gdyż potencjalne dobre gadanie jest gdzieś hen, na drugim końcu.

      I gdy tylko zacznie się rozmowa na jakiś ciekawy temat, ktoś ją przerwie i znów zacznie się nudny i męczący small talk. Chyba że na imprezie są sami turbo nerdzi, to wtedy nie.

  3. Prawda, pod wszystkim z drobnym wyjątkiem psa z uciętym jajem zgadzam się tak bardzo totalnie.

    Choć niby nie, czasem konwenty lubię.

    Naprawdę!

    Tak raz na pięć lat…

  4. Niby masz rację i w zasadzie się zgadzam tylko jedna rzecz… W czasie wczorajszej, facebookowej dyskusji na temat szkodliwości szczepień i braku odpowiedzialności w ogóle, zabrakło mi możliwości zaśmiania się mojej znajomej w twarz… Takie medium niestety

  5. Przeczytałam z zainteresowaniem. Oraz ze zdumieniem, w jaki sposób oczytana, inteligentna dziewczyna dała sobie wmówić, że jedynym sposobem funkcjonowania w towarzystwie jest bywanie w lokalach. Przecież byle powieść przygodowa dla dzieci w wieku 7-10 lat pokazuje, że najlepszym sposobem zaprzyjaźnienia się jest robienie czegoś razem (robienie, nie siedzenie w dymie i hałasie).

    • Ha ha, cieszę się, że o tym wspomniałaś.
      Powieści przygodowe dla dzieci…znosiła mi je matka, strwożona, iż dzieć siedmio, ośmio-letni pasie się wyłącznie Trylogią Sienkiewicza i „Cyberiadą”. Odkładałam te dziełka po kolei, głęboko zniesmaczona tym, jak odległy od rzeczywistości obraz świata prezentują. Autorzy albo byli tym przysłowiowym najpopularniejszym dzieckiem w klasie, albo ucukrowali swoje wspomnienia, starannie retuszując traumy – albo też kierował nimi prymitywny dydaktyzm. Słodkopierdzący fałsz tych historyjek raził tym bardziej, że jako zakładnik systemu edukacyjnego co dzień stykałam się z mało romantyczną rzeczywistością. Nie przyszłoby mi do głowy szukać w nich jakichkolwiek życiowych wskazówek.
      Natomiast bardzo wcześnie dorwałam i polubiłam Musierowicz. Ona jest równie posłodzona i nieprawdziwa, z tym, że dysponowała wtedy* znakomitym stylem i czytało się to jak sam miód.

      *Ponoć pisze nadal, tyle, że znacznie gorzej.

  6. Bardzo długa przerwa i dziś ot zaskoczenie – sprawdzam i widzę wpis 🙂

    Ja się z Tobą zgadzam i jednocześnie zgodzić nie mogę. Gdyż imprezy taneczne kocham 🙂 Tłum mi w tej sytuacji nie przeszkadza, o ile … nie muszę z nim rozmawiać 😉 Wtedy ten właśnie tłum ludzi sprawia, że miejsce jest pełne życia. Za to rozmowy w większej grupie męczą mnie niemiłosiernie i tu zdecydowanie rozumiem Twoją potrzebę ciszy, odosobnienia i kawy. Rozmowy „grupowe” w których 70% poruszanych tematów nie interesuje mnie kompletnie, a przecież nie wypada tak nagle zmienić tematu, kończą się dla mnie tym, że albo czekam aż dyskusja się skończy (nudząc się przy tym strasznie) i rozpocznie się ciekawsza, albo staram się udzielać (właśnie … staram się, bo przecież temat mnie nie interesuje). Za to spotkanie 1:1 to możliwość rozmowy o tym o czym OBOJE chcecie rozmawiać (jeżeli nie chcecie temat naturalnie umiera). Dodatkowy plus – nie czekasz na swoją kolej, żeby móc wyrazić swoje zdanie, nie musisz nikomu przerywać ani konkurować z typami, którzy na każdy temat czują potrzebę się wypowiedzieć (nawet jeżeli nie mają pojęcia o temacie, ale wypowiedzieć się muszą).

    Miło się wyżyć w deszczowy, poniedziałkowy poranek 🙂

  7. Opisujesz imprezy, z których i mnie zwykle zwiewa po trzech godzinach.
    A domówki? Takie proste, siermiężne domówki, gdzie X nie pije nic, bo nie lubi; Y nie pije nic, bo prowadzi, zaś Z nie pije nic, bo wychodzą jej wtedy na oblicze zabezpieczenia sprzętowe, więc w efekcie nikt nie pije nic, prócz herbatki. I wszyscy rąbią w planszówki, bez Nicka Cave’a, którego boli rzeczywistość.
    Jak ktoś chce pogadać prywatnie, to zalęga się w kuchni, co najwyżej kto inny wpełznie po herbatę albo wyżreć kabanosa z lodówki (lodówka uwspólniona).
    Są i takie imprezy, serio. Zapraszam.

      • Tak, w Warszawie.
        Tylko, że są też tak nielubiane przez Ciebie potwory, czyli ludzie w wieku 6-10 (dla równowagi są też koty w ilościach hurtowych, w wieku podobnym).

          • Aj. Grają razem z nami, gadają. Do nocy. I moje (jedno), i przyjaciół (dwa).
            Ale gdybyś chciała się kiedy spotkać indywidualnie, na gawędę międzyludzką czy gópi fylm (Marvele/DC, rozwałki, wybuchy – takie typowo niewieście filmy), to bardzo chętnie, bo raz na jakiś czas teściowie kradną mi dziecko na weekend.

          • Si.
            Hm, jak się odtajnić, nie odtajniając się całemu światu?
            Spróbujmy tak: w okienku mailonośnym dam swój adres maila fejsbukowy. Jak nie zadziała, to go wpiszę otwartym tekstem.

  8. Nie mam w ogóle żadnego stosunku do Cave’a, ale Twój tekst uświadomił mi: to sytuacje towarzyskie to nie jest dla kogoś ciężka praca? O jezu. Dla mnie zawsze, nieważne, jak jestem ubrana i (czy) pomalowana. Ale równocześnie ten introwertyzm jakiś lewy – za dużo ludzi źle, ale równie mi źle w większość dni, kiedy nie mam choć jednej, dwóch osób do rozmowy na Messengerze właśnie (to znaczy może być mój S., on nie jest na Messengerze, ale wraca do domu po południu, a do tej pory też warto do kogoś klawiaturę otworzyć). A z panem Kiszonym Ogórem też się nieźle rozprawiłaś, mniam.

    • Magister Ogór to byt kompozytowy, składający się ze wszystkich publicystów ever, którzy kiedykolwiek bili na alarm w opisywanej sprawie.

  9. Dzięki! Ja też! Ale trzyosobowej platformy komunikacji jeszcze nie rozwinęłam, więc pełen szacun z kartoflanych nizin introwertyzmu. Ja na szczęście dość szybko załapałam, że to nie dla mnie i nie przeciepriałam w życiu w ten sposób zbyt wielu godzin.

  10. Nino, dziękuję, po prostu i już.
    Ja na spotkaniach w realu zawsze dostaję ksywkę księżniczki Jakiejśtam Niestąd. I potem mnie nie lubią. A na spotkaniach piszących, komentujących jestem określana jako fajny gość, aniołek i
    ” jak dobrze cię czytać „, dostaję łapki, czy kciuki w górę.
    No to wiadomo, gdzie wolę.
    Gdybym nie mogła pisać z ludźmi sobie, byłabym bardzo samotna.
    Gdybym spotykała sie z nimi i spędzała czas, źle bym skończyła…
    Poza dyskomfortem, o którym piszesz, mnie jesczze dobija obgadywanie potem…
    Tak jest naprawdę dobrze. Pewno ludzie tak mają. Też lubię, jak X wychodzi, a ja mogę pisać…

  11. U mnie leci fazami. Bywam duszą towarzystwa, chłonę hałas i zgiełk i ładuję nim baterie. A następnego dnia uciekam i kulę się w łóżku, choć grono jest to samo.

    Z social mediami się zgadzam – jasne, mogą upośledzać komunikację, jeśli ktoś daje tylko lole i rotfle oraz nie czyta tego, co ktoś mu napisał powyżej. Ale jeśli ktoś CHCE się komunikować, to social media są niezastąpione. Jeśli zmienimy nagle temat, to wątek mi nie umknie, bo skopiuję tekst przed skasowaniem i poczeka na później. Piszę i czytam szybciej niż mówię, więc oszczędzam czas. Mogę jednocześnie pisać i oglądać serial na Netfliksie, choć kiedy oglądamy razem, nie mogę gadać, bo kogoś rozpraszam, bo nie ma tak podzielnej uwagi jak moja. Mogę jednocześnie rozmawiać i pracować, a byłoby bucowato robić to samo na imprezie. Mogę podtrzymywać znajomości z różnymi ludźmi z różnych miast i krajów, czego zwyczajnie bym nie mogła, bo zabrakłoby życia i funduszy na odwiedzanie po kolei. Dla mnie social media i ogólnie web 2.0 to zbawienie, dzięki któremu mam inteligentnych rozmówców zewsząd. Jako dziecko nigdy nie miałam kolegów – terapeutka twierdzi, że byłam zbyt rozwinięta i zbyt dobrze dogadywałam się z dorosłymi (jedynaczka), żeby być w stanie zniżyć się do poziomu rówieśników, więc automatycznie byłam wykluczana i pogardzana. W social mediach nie jestem skazana na przypadkowość, bo zwyczajnie mogę zablokować natręta. W knajpie nie pozbędę się jednym kliknięciem zionącego wódą chama, który właśnie się przysiadł, a ma dwa razy większy obwód w barach, więc strach go „prowokować”.

Skomentuj Nina Wum Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *