O dobrym pożegnaniu

jesień

Wierzę, że bliskość jest darem nieoszacowanym.  Że trzeba ją szanować i o nią dbać, jak o ten zbawczy płomień w środku lodowatej nocnej kniei. Dla T. priorytetem nie jest bliskość, lecz autarkia. Chce, by mu dano święty spokój. Ścieżki, którymi chadza wykute w kamieniu.
Znam tylko jeden rodzaj dobrego pożegnania: gdy obu stronom zależy tak mało, że nikt nie czuje się zraniony.

Puszcza jest piękna o tej porze roku. Być to może, iż jest piękna także o innych porach. Nie wiem tego. Wczesną jesienią widziałam ją po raz ostatni.

Gdybyście tylko mogli to zobaczyć. Wczesna mgła, rozmywająca pnie drzew niczym błękitny filtr fotograficzny. Mieszany las w przepychu ciepłych barw. Skromna sosna wtyka gałęzie między listowie całkiem żółtych brzóz, złotawych dębów i nieznanego mi ustrojstwa, które postanowiło buchnąć pomarańczem. Na piaszczystej drodze, zamkniętej od strony nieba sklepieniem z gałęzi – zwał purpurowych liści, które strząsnął wiatr. Leżą, porzucone bogactwo. Jakby ziemia broczyła szkarłatem.

W górze i po bokach trwa chromatyczna harmonia, co i raz punktowana małą eksplozją czerwieni. Szara jest tylko ścieżka pod stopami. Pełna matowych krzemieni o porowatej skórce, zaś wnętrzu gładkim i chłodnym jak nóż.

Brązowe są włosy T., głębokim orzechowym odcieniem z pasmami czystego srebra na skroniach. Brązowe są jego oczy,  lekko wypukłe, patrzące bystro i zawsze trochę gniewnie dzięki srogim brwiom. Jeśli w nie spojrzeć pod światło, można dostrzec zielonkawy ton. Protoplaści T. mieli ślepia po słowiańsku wodniste i jasne. Lecz pewnego dnia jakiś Tatar dorwał jego przodkinię w kapuście.

T. sam jest jak jedno z tych drzew, których gałęzie rosną wyłącznie prosto. Wysoki, smukły i pełen wzgardliwej gracji. Ma szerokie ramiona, zawrotnie wąskie biodra. Dłonie stworzone do klawiszy fortepianu. Albo dla cięciwy łuku.

Pali jak smok. Tak się mówi. Ale dowolny smok wycofałby się tu z rywalizacji na ilość zużytej nikotyny. Przy czym T.w ogóle nie stara się palić efektownie (kto sam kopci, ten wie, jaka to teatralna czynność.) W efekcie palący T. jest malowniczy jak diabli.

Zioram na niego co i rusz, ukradkiem. Nie mogę się powstrzymać. Zerkam na jastrzębi profil i wąskie wargi o kącikach wygiętych w dół. Bywa, że T. schwyta moje spojrzenie i odpowie uśmiechem, przelotnym jak płomyk zapałki na wietrze.

Dobrze nam się wędruje. Nawet w ciszy, krok za krokiem po chrzęszczącym, kamienistym podłożu. Tak myślę. Pewności nie mam. Dusza T. jest dla mnie zamkniętą szkatułką, której ścianki grawerowano znakami nieznanego alfabetu. Słowa, które wymieniliśmy – a było ich wiele – nic na to nie pomagają.

Niedługo porzucimy ścieżkę i znikniemy w wilgotnym, mszystym gąszczu. Powietrze o zmierzchu jest ostre, jakby inkrustowane kryształkami lodu. Nie pozostawia złudzeń. Trzeba będzie uzbierać wielki stos suchych gałęzi, by ogień nie zgasł aż do rana.

Tymczasem jednak T. i ja siedliśmy na pożókłym mchu i wcinamy jajka na twardo. Dawno mi tak nie smakowało jajko. T. mruży oczy, rozkoszuje się swoim dymkiem. Patrzymy, jak zachodzi blade słońce. Popijamy nalewkę o barwie mętnego topazu. Słodki płyn pali w gardło. Śmiejemy się, nie pamiętam już, z czego.

Takie chwile są dobre. W innym przypadku można by z nich ukręcić linę, co przyciągnie te dwa mijające się w mroku statki do siebie. Burta w burtę. Ale T. uważa, że jest samotnym żaglem.

Zna te bezdroża jak kieszeń swojej wojskowej kurtki. Teraz, gdy jestem pod jego opieką – oddałby mi ostatnią kromkę chleba. Własny sweter, jeśli marznę. Obroniłby przed zbłąkanym wilkiem. Wierzę, że by potrafił.

Gdy las zamknie za nami swe liściaste podwoje, znów zaczną się nieporozumienia.

Wierzę, że bliskość jest darem nieoszacowanym.  Że trzeba ją szanować i o nią dbać, jak o ten zbawczy płomień w środku lodowatej nocnej kniei. Dla T. priorytetem nie jest bliskość, lecz autarkia. Chce, by mu dano święty spokój. Ścieżki, którymi chadza wykute w kamieniu.

Nie rozumiem, jak można wyciągnąć rękę do drugiego człowieka – a potem obwarowywać się dystansem. Dumą. Murami z niewypełnialnych wymagań. Marnować szansę na coś większego, niż każde z nas z osobna. Niewiele mam już wiary w sprawy tak szczytne jak miłość, ale przy przyjaźni będę się upierać, póki żyję.

Uważam, że samotność jest chorobą. Ułomnością, z którą należy walczyć do upadłego. T. wzrusza na nią ramionami.

Znam tylko jeden rodzaj dobrego pożegnania: gdy obu stronom zależy tak mało, że nikt nie czuje się zraniony.

Wrócę do domu. Będę składać naszyjnik z płomiennych karneoli, czerwonych i żółtych agatów. A także z tych szarych, lekko szklistych – jak wnętrze krzemieni, wypełniających tamtą glebę.

Będę patrzeć na piękne, przepiękne kamyki w odcieniach październikowej puszczy. Wspomnienie ma smak słodki niczym miodowa nalewka i gorzki jak grymas wokół jego ust.

6 thoughts on “O dobrym pożegnaniu

  1. piękny tekst, naprawdę piękny, zwłaszcza w tę jesień jakby stworzoną do pożegnań;

    myślę sobie, że jeśli nikt nie jest zraniony, jeśli nikomu dość nie zależy, to nie jest pożegnanie, tylko zwykłe miniecie się obcych sobie w gruncie rzeczy ludzi, gdzieś na ulicy, gdzieś w lesie, gdziekolwiek; ale to tutaj, ta opowieść jest przecież chyba własnie o pożegnaniu, a nie o wyminięciu się w biegu, i to pożegnanie – wbrew Twojej zręcznej definicji – nie może być dobre, bo przecież tobie zależy i ciebie to dotyka;

    PS. Koniec to kłamca, nigdy mu nie dowierzam;

    • Dziękuję. 🙂
      Uważam, że pewne rzeczy należy z premedytacją obdarzyć końcem – równie zdecydowanym jak ostatnie zdanie powieści. Łatwiej się wtedy pozbierać po ewentualnym rozczarowaniu, podliczyć straty i iść dalej.

  2. Chciałabym dobić kiedyś do chwili, w której kompletnie pojmę, że nie mogę i nie chcę nikogo posiadać na własność i żeby w tym rozumieniu był jasny, ciepły spokój niepodszyty żadnym bólem. Nie wiem, czy dane mi będzie kiedyś wskoczyć w taki stan obiema nogami i pewnie stanąć. Ale tęsknię za osiągnięciem takiego spokoju jak za kolorem i światłem października.

    • „Posiadanie kogoś na własność” przerobiłam dogłębnie o tyle, że ktoś kiedyś bardzo chciał być moim właścicielem. Do dziś mam drgawki, gdy o tym pomyślę.
      Chciałoby się naturalnie, by relacja, którą nawiązujemy, okazała się długotrwała i głęboka. Nie zawsze tak się da. Nie zawsze łatwo się pogodzić z tym, że się nie da.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *