Opowiem Wam historyjkę, która przydarzyła się pewnej mojej bardzo, bardzo bliskiej znajomej. Na potrzeby tej opowieści nazwijmy ją Eulalia Wrząc.
Eulalia ma dwadzieścia kilka lat, pracę i maleńkie mieszkanko, które odziedziczyła w częściach równych ze matką. Matka jest agentem ubezpieczeniowym i zarabia bardzo marnie. Nie było jej stać na regularne uiszczanie opłat z tym związanych, toteż z ulgą scedowała wszelkie radości i kłopoty związane z posiadaniem siedliska na Eulalię.
W związku z tym stanem rzeczy panie widują się czasem. Nie za często. Raz na pół roku, powiedzmy.
Zazwyczaj wizyta Eulalii Wrząc u praszczurzycy poprzedzona jest długim korowodem wiadomości mailowych oraz coraz bardziej natrętnych telefonów. Dzwoni i pisze matka Eulalii, zapewniając córkę o swej tak gorącej, że aż bulgoczącej tęsknocie. Oraz o swej miłości. Słowem „miłość” pani Wrzącowa szermuje swobodnie, z hippisowską rozrzutnością. Poza tym posiada ona oryginalne hobby – kolekcjonuje mianowicie poradniki dobrego życia. Pokaźnych rozmiarów tomy w lakierowanych okładkach zalegają na półkach jej ubożuchnego mieszkanka, całe w zakładkach. Na założonych stronicach słówko „kochać” pleni się gęsto. Dużo tam jest o Kochaniu Samego Siebie I Zarabianiu Kroci, czy jakoś tak (Eulalia kiedyś z solennego zanudzenia wzięła i zaczęła kartkować te tomy) ale czasem też trafi się coś o kochaniu innych. Z obwoluty nieodmiennie szczerzy zęby ukrawatowiony autor, człowiek sukcesu.
Podczas ostatniej wizyty Eulalii u przodkini na stół oprócz herbaty „Ceylon” wjechał pewien dokument w trzech kopiach.
– Mogłabyś mi pomóc, córeczko – oznajmiła z uśmiechem pełnym macierzyńskiej czułości pani Wrząc. – Przyszło zarządzenie z centrali, że każdy agent musi przynajmniej raz w miesiącu ubezpieczyć kogoś od następstwa nieszczęśliwych wypadków, albo będą kary. Podpisz tutaj i tutaj, proszę.
– Nie stać mnie na ubezpieczenie – odrzekła Eulalia, siorbiąc herbatę „Ceylon”. – Nie będę go mogła płacić.
– Nic nie szkodzi, pączusiu, ja zapłacę za ciebie. Tylko mi podpisz.
Upewniwszy się, iż w razie czego nie grożą jej drakońskie opłaty za złamanie serca towarzystwu ubezpieczeniowemu, Eulalia podpisała. Co będzie własnej rodzicielce (i tak skromny) chleb od ust odejmować. Poza tym, mężczyzna Eulalii dla odmiany pochodzi z mniej więcej normalnej, szczęśliwej, kochającej się rodziny i często jej powtarzał, iż osobie, która wydała nas na świat z własnego łona przydałoby się okazać czasem nieco serdeczności.
Cztery dni później Eulalia tkwiła na przystanku autobusowym, starając się nie skonać od okrutnego mrozu. Dzień i tak już obfitował w chujowość. O wpół do szóstej została zawrócona z drogi przez szefa, który nie był w stanie znaleźć swoich kluczy od biura. Marcowe wieczory charakteryzują się ostatnio temperaturą okołolodowcową, toteż nasza bohaterka wypatrywała autobusu niczym kania dżdżu. (Konia z rzędem temu, kto mi odmieni ten dżdż w mianowniku. No właśnie.)
Trzydzieści siedem po piątej zadzwonił telefon.
– Musimy się koniecznie dzisiaj spotkać – oznajmiła nerwowo matka Eulalii. – Zapomniałam ci powiedzieć o jeszcze jednym podpisie, a bez niego ubezpieczenie jest nieważne.
– Mamo, zamarzam żywcem. Jadę do domu. Załatwimy to jutro, dobrze?
– Ale ja jutro muszę dostarczyć dokumenty do centrali! To jest dla mnie być albo nie być!
– To dlaczego nie dałaś znać wczesniej?
-Po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiał całkiem wyraźny trzykropek. Taki trzykropek, który powstaje, kiedy ktoś w milczeniu rżnie głupa, trzepocząc przy tym rzęsami.
Eulalia westchnęła długo a gorzko. Znała to. Znała to od dziecka.
– Dobrze – rzekła. – Będę w MacDonaldzie na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej, na parterze. Ile ci zajmie dojazd?
– No, jestem na Bemowie, ale się postaram..
Cięcie. Jesteśmy teraz w Macu na skrzyżowaniu.
Minęło tylko czterdzieści pięć piosenek Dżastina Bibera czy też jakiegoś innego twórcy masowego rażenia (jak powszechnie wiadomo, w Makach prócz odoru zjełczałych frytek unosi się sonic warfare, mające zachęcić klienta do jak najchyższego zwolnienia zajmowanego miejsca.) Eulalia już porządnie nasiąkła tymi frytkami, gdy w drzwiach stanęła lekko zdyszana rodzicielka. Podpis został złożony i spotkanie upłynęłoby zapewne w cywilizowanej atmosferze, gdyby pani Wrząc nie rzuciła niefrasobliwie: – Jestem okropnie roztargniona, jak widzisz. No, ale kto nie ma w głowie, ten ma w nogach, hihihihi!
Eulalia powstała, słysząc bardzo wyraźnie, jak z cichutkim trzaskiem coś w niej pęka.
– Mamo – rzekła tonem sprawozdawczym – nie rób tego więcej.
– Czegóż to?
– T e g o. Nie rób tego.
– Ależ czego, kochanie?
– Nie stawiaj mnie w takiej sytuacji.
Okrągłe z natury oczy Mrs. Wrząc zrobiły się jeszcze okrąglejsze. – Dlaczego?
– Poniewaź mnie to wkurwia. Zrobiłam ci uprzejmość, podpisując te papiery. Nie potrzebuję żadnego ubezpieczenia i wiesz o tym dobrze. Zrobiłam Ci uprzejmość, a Ty, robiąca w ubezpieczeniach od – przypomnij mi, jak długo, od kilkunastu już lat? – zapomniałaś sprawdzić, czy są wszystkie podpisy. Zostawiłaś to na ostatnią chwilę. Skłoniłaś mnie dziś do przyjścia tutaj, nie dając żadnego wyboru. Zrobiłam Ci uprzejmość, a w rezultacie mam kłopot.
Madame Wrząc z sykiem wciągnęła powietrze.
– Zdumiewa mnie to co mówisz, moje dziecko.
– Nie zdumiewaj się, tylko niech to do ciebie dotrze. Logika, mamo. Lo-gi-ka.
Matka Eulalii nadęła się godnie, co przy jej misternej posturze stanowiło nie lada osiągnięcie.
– No wiesz – rzekła tonem nabrzmiałym urazą – gdyby moi klienci zachowywali się tak jak ty, to bym chyba z głodu umarła!
– To możliwe – odparła Eulalia z prostotą. – Lecz nie ja za to odpowiadam.
– To nie moja wina, że dokument trzeba dostarczyć na jutro!
– Moja także nie. Czy ty nie mogłabyś być jak inni dorośli ludzie? Odpowiedzialna?
Pani Wrząc zawrzała.*
– Masz ze mną jakiś problem? Masz jakiś problem?
– O, tak. I to przez całe życie.
– To idź do psychiatry!
Eulalia powiedziała uprzejmie „do widzenia”, odwróciła się i odeszła.
Idąc, myślała o swoich wizytach u psychiatry. O wykupywanych cyklicznie bardzo drogich lekach na chroniczną depresję. O planowanej serii wizyt u terapeuty, których się boi i któremu wyznała, że sama konieczność tych wizyt sprawia, iż czuje się jak zdefektowany, nieszczęśliwy śmieć. Śmieć z patologicznej rodziny.
Morał z tej historyjki jest całkiem prosty, o, taki:
Drodzy czytający te słowa. Jeżeli posiadacie matki, których z uzasadnionych powodów szczerze nienawidzicie, to nie dajcie się nabrać na ich rzyganie tęczą. Nie dajcie się również przekonać, iż osobie, która was na świat wydała przydałoby się okazać nieco serdeczności.
Lukrem można wprawdzie oszpachlować choćby łajno, lecz lukier ów kiedyś pęknie.
* Teraz już wiecie, dlaczego wybrałam taki codename. Dla niewinnej uciechy tego jednego zdania.
Suodka ironia. Plus, mam wrażenie jakiejś magicznej zbieżności problemów, gdyż właśnie jestem na etapie chlania się z „rodziną” o święta. To dłuższa historia, ale sprowadza się do prostej zależności – oni są na telefon, przyjadą raz na ruski rok, oczywiście do mnie, bo mieszkające znacznie dalej Lepsze Dziecko może liczyć na nich zarówno w charakterze międzymiastowej taksówki, jak i bezpłatnej opiekunki. Ale ja mieszkam tak daleko… Zasugerowałom odwiedziny u mnie, ale nie, bo Samochód Lepszego Dziecka się popsuł (samochód mój nie istnieje i nie planuję by istniał w przewidywalnej przyszłości) i musieliby tłuc się PKS-em (jakoś symetria sytuacji, w której to ja się tłukę PKS-em z dwójką podchorowanych brzdąców nie objawiła im się), a poza tym jest taka
nowa, świeckatradycja, że to do nich się przyjeżdża…Jakiś czas temu wzięłom z nimi rozwód, ale najważniejsza osoba dla mnie cierpi na chroniczne ataki
frajerstwamiłości do świata i próbowała to naprawić, bo to przecież rodzina i w ogóle, ale nawet owa osoba zaczyna mieć wątpliwości po ostatnich rozmowach…Jiima, po dojrzałym namyśle dochodzę do wniosku, że oczekiwanie od praszczurów rozsądnego (a przede wszystkim – sprawiedliwego) traktowania to niepotrzebna utrata kalorii. Komfort psychiczny osiągnąć można, kiedy się już od nich czegokolwiek normalnego i na poziomie przestaje spodziewać; wtedy każdy drobiażdżek bez znaczenia mile zaskakuje, nie będąc przy tym paliwem do ognia złudnych nadziei.
Powtarzasz uparcie „Lepsze Dziecko.” Myślę, że nie warto sobie czegoś takiego wdrukowywać. Raz – bo to wpędza w poczucie niższości, dwa – że bezpowrotnie zamyka drogę do porozumienia, bo zamiast człowieka widzi się wroga klasowego z plakatu. Miłość rodzicielska nie bywa dystrybuowana równo, taki lajf. Rodzic zaś może być bezdyskusyjnym idiotą, nawet, gdy dzieci ma myślące (patrz: Boromir i Faramir.)Nie znam sytuacji – nie wiem, czy i czym Ci się rodzeństwo osobiście naraziło, więc na tym poprzestanę. Trzymaj się!
@Nina
Okej, może z dojrzałych namysłów wychodzą takie mądre i zrównoważone wnioski (wbrew temu, co prezentuję sobą na ogół, w powyższym stwierdzeniu nie ma sarkazmu poza ilościami homeopatycznymi wynikającymi z tego, że zakład przetwarza sarkazm i dodaje go do niemal każdego produktu). Ja jednak ostatnio uznałom, że byłom już dojrzałe, w wieku 28-32 lata i nie spodobało mi się. Dlatego bez skrępowania wyszłom z rodzinnej impry po starciu z szanownym rodzeństwem na tematy tak głupie że szkoda gadać. Fakt, że nie chciałom słuchać, jak mój szanowny ojciec tłumaczy mojemu dziecku, że kucykami to bawią się dziewczynki i jakieś „pedały” był tylko dodatkowym czynnikiem. Komfort psychiczny mam już na tyle osiągnięty, że generalnie po tzw. rodzinie nie oczekuję kompletnie niczego, poza tym, że gdy spytam się o jakąś rubrykę w PIT to dostanę błędną odpowiedź od osoby która pracuje na stanowisku głównego księgowego. Plus próśb o pożyczenie kasy, bo to drugie dziecko, mające dochody na podobnym poziomie (tak jakoś kiedyś wyszło w dyskusji) jest za biedne żeby jeszcze rodzicom pomagać.
Poza tym nie ma obawy, nie wdrukowuje sobie. Przeciwnie, moje poczucie własnej wartości momentami jest nawet nieco zbyt wysokie, przynajmniej na warunki polskie, gdzie zwyczajnie nie wypada uznawać się za zajebiste. To raczej złośliwe podsumowanie postawy rodziców, w której nie pomaga fakt, że rodzeństwo ma wyraźnie jakiś kompleks i dowartościowuje się atakując mnie lub najważniejszą osobę.
Ale fakt, wygarnięcie czasem pomaga. Ostatnio pomogło chociaż na chwilę, matka przyznała, że nie poświęca nam tyle czasu ile powinna (choć sprawnie manipulując datami wykazała, że dzieje się tak z tzw. przyczyn obiektywnych, ale już, niech ma) i jak będzie mogła, to coś z tym zrobi (nie spodziewam się by słowa przeszły w czyny, ale i tak jest miło). Tyle opowieści wigilijnych w wielkanoc, reszta to ponownie zepsuty komputer (trzeci raz w ciągu miesiąca) i kontakt ze światem oraz tworzenie kiepskiej literatury za pomocą leciwego Transformera pierwszej generacji.
„Szacun”, rzeknę. Mlaskam słowem. 🙂
Pingback: Dialog krótki przy zupie | Nina Wum
Mianownik dżdżu brzmi „deszcz”, oryginalnie w staropolszyźnie w brzmieniu „deżdż” ;). AFAIR.