Witam po przerwie.* Dzisiaj będzie ostro.
Czy ludzie w depresji zasługują na miłość?
Możemy to sobie rozebrać na części pierwsze, proszę bardzo. Co to znaczy „ludzie w depresji”? I jak rozumiemy „zasługują”?
Jestem zbyt leniwa, żeby zrobić porządny research, a poza tym uważam, że nie ma nic mniej przemawiającego do wyobraźni aniżeli suche dane liczbowe, więc będę się streszczać:
Jak podaje Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) na rozmaite formy zaburzeń nastroju (ku krótkości wywodu wrzucam tu do jednego wora depresję tradycyjną oraz chorobę dwubiegunową afektywną, czyli tzw. bipolar disorder, o którym nie będę się szerzej wypowiadać, bo na tym tysiąc razy lepiej zna się Ray) cierpi obecnie, bagatelka, mniej więcej 350 milionów ludzi.
Ta zgrabna strona informuje, iż depresja jest przypadłością do bólu pospolitą. Jedna na pięć kobiet oraz jeden na ośmiu mężczyzn doświadczy jej w ciągu swojego życia.
Jedna na pięć oraz jeden na ośmiu. Tym samym prawdopodobieństwo natknięcia się w szkole/pracy/na Teutatesa, gdziekolwiek! na osobę z zaburzeniami nastroju, pechowca/pechowczynię, którego/której mózg nie wytwarza pewnych substancji w należytej ilości, wydaje się znaczne. Spotkałam w życiu zastanawiająco wiele osób, mniej lub bardziej otwarcie deklarujących zaburzenia depresyjne – a nie jestem (czy raczej, nie byłam) ci ja jednostką szczególnie towarzyską. A przecież w dalszym ciągu mało kto się w Polsce do tego przyznaje. Czy zdobyłabym w życiu jakąkolwiek posadę, gdybym przedstawiła swoją historię choroby potencjalnemu pracodawcy? Gdybym szczerze wyznała, iż przewlekłe przerwy pomiędzy momentami zatrudnienia wywołane są m.in. tym, iż przez miesiąc-dwa, albo pięć – naprawdę nie chciało mi się zwlekać się z łóżka? Ha, ha, a to dobre.
Wniosek, do którego zmierzam, prosty jest jak trzonek od łopaty. Depresanci są wśród nas. Naprawdę, można się o takiego/taką potknąć. Co gorsza, można się nawet w takiej/takim zakochać.
Bywamy czarującymi ludźmi. Oczywiście w dni, kiedy w wyniku niekorzystnego rozkładu chemikaliów w naszym czerepie nie wyglądamy jak coś, co kot przywlókł – i co zostawił sobie na potem.
Najbardziej przygnębiają cztery ściany własnego domu. Kiedy już się z nich wydostaniemy i znajdziemy między ludźmi, w hałaśliwym tłumie, wśród błękitnych spiral gryzącego dymu oraz brzęku szklenic, nie raz doznajemy wrażenia, iż zrzucamy skórę. Tę swoją, wyliniałą, wymęczoną, zwyczajnie brzydką. Utkaną z pierdyliarda lęków, kilku całkiem pokaźnych kompleksów i pęczka wciąż tych samych, zda się nierozwiązywalnych problemów.
Imprezujący depresanci bywają frenetycznie towarzyscy, wygadani i błyskotliwi niczym Tony Stark. Bywają też: zbyt gadatliwi. Nietaktowni. Ekstrawertyczni do granic namolności. Skłonni do napadów ogłuszającego śmiechu. Nakręceni jak elektryczny kurczak. Jednych to zraża, a nawet obraża. Innych – wręcz przeciwnie.
A potem przychodzi dzień. Rzeczywistość wkracza niczym oddział specjalny, z buta.
Załóżmy, iż mieszkamy z osobą w depresji – nazwijmy ją Ernestyna, to miano już się tutaj przewijało – pod jednym dachem. Zaprawdę można się zdziwić, zaskoczyć i/lub przygnębić, widząc, jak ta urocza oraz myśląca przecież jednostka wkręca się w jakieś dziwaczne jazdy. Niby taka pomysłowa, przebojowa i wyzwolona, a pracy nie ma – i obawia się jej poszukać. Ba! Ona nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać! Wciąż tylko powtarza: Nie umiem. Nie wiem. Nie mam wpływowych znajomych. Boję się. Inicjatywy w tej kluczowej sferze zero, nul.
Albo wracamy urobieni z naszej płatnej harówki, zaś Ernestyna wita nas bladym uśmiechem i mrugającym ospale monitorem z fejsbukiem. – Robiłaś coś dziś cały dzień, prócz gapienia się na fotki tego muzyka twojego? – pytamy retorycznie.
Ernestyna kręci słabo głową, to jest ledwie zauważalny ruch. – A o której wstałaś? – z przyzwyczajenia drążymy temat. Wzrusza ramionami, że nie pamięta. Zapewne naprawdę nie pamięta. Zdecydowanie nie przed czternastą. Nie, nie jesteśmy źli. To już dawno za nami. Jesteśmy bezdennie zmęczeni.
Skonfrontowana z uciążliwościami dnia codziennego, które zdrowy i funkcjonujący człowiek jakoś tam okiełznałby, Ernestyna wchodzi do łazienki i zaczyna cicho, acz rozpaczliwie płakać – względnie, godzinami tępo wpatruje się w przestrzeń. Nie zawsze dosłownie, oczywiście. Ale mnie więcej do tego często się jej reakcja sprowadza.
Jesteśmy tylko współmieszkańcem, ewentualnie kumplem. Niemniej, stan ogólnego rozpierdolu tudzież stopień odklejenia tej osoby od rzeczywistości podnosi nam włoski na karku. Polecilibyśmy ją koledze, szukającemu bratniej duszy płci odmiennej na mały lub dłuższy dystans? Albo chociaż bogu ducha winnemu nieznajomemu? Tak szczerze.
Tymczasem Ernestyna zdycha sobie cichutko z chronicznej samotności. Serce to ona owszem, ma. Wielkie i niezagospodarowane. Oraz ciało. Kilowaty uczuć i takich tam różnych w nim kłębią się. Zwłaszcza tych takich tam różnych.
Błysk zainteresowania w czyichś oczach, rozmowa, zwyczajne ludzkie ciepło zrobiłyby jej Dobrze. Ernestyna jest już dużą dziewczynką i wie, iż najwspanialsza nawet randka nie sprawi, że ona już nigdy nie poczuje się jak niepotrzebny, nadmiarowy śmieć, gnany wiatrem przez nieużytki tej planety. Ale miło byłoby przestać się tak czuć. Choćby na krótki czas.
Pytanie – czy to nie jest moralnie wątpliwe, poszukiwać towarzystwa romantycznej (no, zaraz tam romantycznej…wiecie, co mam na myśli) natury, gdy jest się – ponad wszelką wątpliwość – obiektem wybrakowanym? Czy narażać drugiego człowieka na trudności oraz przykrości, które nieuchronnie Nastąpią?
Terapeuci, schludni, ogarnięci, uśmiechający się ludzie, których tak często nienawidzę, powtarzają wciąż i wciąż:
Ulecz siebie, zanim weźmiesz się za związki. W nic sensownego się nie zaangażujesz, działając na dzikim głodzie bliskości. Poza tym, twoje dziwne jazdy i pokraczny ogląd rzeczywistości (oni tak tego nie nazwą, machną jakimś elegantszym słówkiem) są ciężarem. Czy naprawdę chcesz, by ktoś Ci bliski ten ciężar niósł?
Czyli co: nie dość, że czyjś zafajdany mózg nie działa jak trzeba, trwale unieszczęśliwiając swego właściciela – to jeszcze ma ten właściciel cierpieć dodatkowo, spędzając życie w (jak mniemam) higienicznym, tudzież ze wszech miar odpowiedzialnym celibacie?
Powiedzcie to Ernestynie, dupki.
* (Zastanawiam się zakątkiem mózgowia, czy zamiast czekać miesiączek z okładem, aż spłynie na mnie Inspiracja – czytaj: przekonanie, że istnieje coś, o czym warto by sklecić notkę – nie lepiej byłoby nadawać zwięźlej i lekcej, ale za to częściej. Z jednej strony, pamiętam czas, kiedy wpisy na tym blogu bywały zabawne; ponadto, jako istota próżna oraz namiętnie łaknąca poklasku chciałabym, żeby ktoś jednak me wynurzenia czytał. Z drugiej, odczuwam instynktowną niechęć do powierzchownego, płaściutkiego, lajfstajlowego ględzenia, zaś dla frajerów uskarżających się na syndrom Too Long;Didn’t Read mam jedynie ogień i miecz. Co byście woleli, Czytelnicy? Ktoś się wypowie?)
Prawdziwe to i poruszające.
Co do treści – zdaje mi się, że faktycznie łatwiej byłoby Ernestynie iść przez życie wiedząc, że jest ktoś kto ją ceni mimo odjechania, pogubienia i niezdarności – z drugiej strony nie często chyba spotyka się osobę, z którą można stworzyć relację prawdziwej, zdrowej (u korzenia) i pokrzepiającej miłości. Myślę, że taka miłość leczy. Nie od razu i nie bez wysiłku ze strony chorego, ale gdy jest ktoś kto uśmiechnie się i powie, że wierzy w Ciebie i że Cię nie zostawi – łatwiej się zebrać do kupy. Mimo wszystko bardziej boli, gdy się taką osobę zawiedzie, a chyba żaden pospolity człowiek nie ma w sobie takiej siły, żeby się czasami nie poczuć haniebnie pokrzywdzonym i wykorzystywanym, kiedy druga osoba w relacji w zamian za pocieszanie daje nam ciągle rozczarowanie. Sądzę, że jest jednak nadzieja.
Co do formy – sam uczę się powoli, że krótkie jest strawniejsze dla postronnego (czyt. nie fanatycznego) czytelnika – chrupnie, zasmakuje – to i więcej poczyta, a cegłę widząc zwiać może nie umoczywszy nawet stopy w oceanie.
Bądź zdrowa, Nino! 🙂
Droga Nino, niechaj beda elaboraty. Tyle ode mnie w kwestii dlugosci postow.
Czy nie byloby ciekawie rozpatrzec depresje poprzez plec osoby depresyjnej? Moich dwoch partnerow mialo /ma depresje plus dodatkowe zaburzenia. Na poczatku bylo fajnie i czarujaco, potem przyszedl okres w ktorym panowie oczekiwali mojej uwagi i pomocy majac moj wlasny nastroj i moje wlasne bipolarne tendencje tam, gdzie swiatlo nie dochodzi. Liczyli na to, ze druga osoba ich wspomoze, bo sami sa za slabi, zeby pomoc nawet sobie.
Droga Ernestyno, formy zwiazkow sa rozne. Uwieszenie sie na szyi jednej osoby JEST niestety nie fair, chyba ze uwarzasz, ze masz prawo robic z czyjegos zycia co kot zostawil. Uwieszenie sie na szyi wiekszej ilosci osob jest mniej ryzykowne dla osob, ale zwiazki poliamoryczne maja do siebie to, ze jakos malo kto je kurna traktuje powaznie i ludzie uciekaja po trzech miesiacach. W tym wypadku, uwazam, wychodzi sie na plus, bo uciekajaca osoba nie bedzie musiala lizac potem miesiacami ran po wysysaczu energii.
Jezeli chodzi o rynek pracy, panow z depresja chyba trudniej. Analizujac zycie jednego z moich partnerow, odkrylam, ze moi rodzice sa niezadowoleni z jego pracy na pol etatu pomimo trzydziestki na karku i pomimo tego, ze w Niemczech jestesmy i z pol etatu da sie zyc. Gdybym ja pracowala na pol etatu, nikt nie mialby pretensji. Moj strach przed szukaniem pracy tez nikogo za bardzo nie oburza. ja tam sie nawet ciesze, ze on na te pol etatu pracuje, jak dorobimy sie potomstwa zostanie jedynym Japonczykiem, ktory nie uciekl od dzieci w nadgodziny. Co innego mialam takze depresyjny epizod przed rozpoczeciem studiow, kiedy to ojciec robil mi awantury z powodu nie ugotowanego na czas cieplego obiadu z dwoch dan.
Rosa, poliamoria byłaby rozwiązaniem – ale też ona ma tyleż szans na zaistnienie na szeroką skalę co komunizm, obawiam się. Idea szczytna i całkowicie niewykonalna. Ojciec Twój zafrapował mnie, przyznaję. Zapewne nie miał rąk? 😀
Ninette, dziewczyno, nawet nie wiesz, jak bym chciała z Tobą pogadać na żywo, nad kieliszkiem wina albo chociaż dobrą herbatą. Po przeczytaniu tego posta mam ochotę Cię bardzo, bardzo mocno przytulić.
Jeśli Ernestyna jest osobą samotną, to ja bym się w kontekście związków martwiła głównie o to, czy widząc świat przez okopcone szkło depresji, a rozpaczliwie pragnąc miłości, nie wpakuje się w jakiś totalnie pomylony związek (np. z typem „poświęcającym się”, który będzie ją „ratował” i jednocześnie podcinał skrzydła, wykształcał u niej wyuczoną bezsilność i coraz większe poczucie winy).
Martwienie się o to, że jesteśmy ciężarem dla bliskiej osoby, to typowe myślenie depresyjne, zakrzywianie rzeczywistości w taki sposób, żeby wyszło, że jesteśmy warci mniej niż rybie g…o na dnie Rowu Mariańskiego. Związek z KAŻDYM człowiekiem niesie z sobą takie czy inne plusy, minusy i wyzwania. Zdrowy partner może jutro ciężko zachorować czy mieć wypadek. Ernestyna, jak podejrzewam, ma od pioruna zalet, których w ogóle nie dostrzega (że tak pojadę banałami: inteligencja? wrażliwość? empatia?) A strach przed tym, jak partner będzie znosił „dziwne jazdy”, w połączeniu z dawką pozytywnego wsparcia drugiej strony, może być potężną motywacją do tego, żeby dziwne jazdy choć trochę ukrócić, z korzyścią dla siebie. Nadać im taką formę, która jest dla drugiej strony znośna (ta drobna różnica między: płaczę po kątach, a: wrzeszczę na niego, czy: płaczę, ale zaciskam zęby i coś tam robię (sprzątam, gotuję, piszę artykuł), a nie: płaczę i nie robię zupełnie nic.
Aha – IMHO najgorsze, co depresyjna osoba może zrobić związkowi, to samemu go sabotować na zasadzie „niech on mnie w końcu zostawi, skoro i tak jest pewne, że kiedyś to zrobi”, ewentualnie „on mnie na pewno kiedyś zostawi, więc ja z nim profilaktycznie zerwę”. Been there, done that, że tak powiem.
Agnieszko, jeśli zawitasz kiedy do Warszawy, daj znać. Wino się uskuteczni. 🙂
Pomylony związek – been there, done that, że tak powiem. ;P
Klap-klap-klap-klap! <to są oklaski, żeby nie było nieporozumień.
A przy okazji: dzień dobry. Jakiś czas temu znalazłam i sobie przytuliłam do feedly tego blogaska to i chętnie poczytam i więcej i częściej.
Trochę straszno jak trafiłaś w moje aktualne debaty ze ścianą.
Witaj, Janno.
W moim mniemaniu największą zaletą internetów jest to, jak łatwo można trafić na podobnych sobie. Wpisuje człowiek np. „zniżka nastroju po utracie pluszowego delfina” i okazuje się, że nie jest taki niszowy, jak mu się wydawało. 😉 Pozdrawiam!
Wolę zajebiste notki, miast wspomnianego „lajfstajlowego ględzenia”. To se poczekam (wpatrzona tępo w przestrzeń) aż Cię najdzie wena:-).
Ja miałam kiedyś balonik-delfina, taki na hel. Jak mi odleciał, była prawdziwa trauma.
Co do Ernestyny – ja jej proponuję dożywotnie SSRI. Szkoda, że psychiatrzy nie są temu przychylni. Moja mi mówi, że leki to „proteza” i że nie powinnam się na nich opierać, że już znam dobre wzorce zachowań i mam je rozwijać bez tej podpórki. Chciałabym widzieć, jak mówi osobie bez nogi, że nie ma się co na protezie opierać… Wystarczy uwierzyć w dobre mechanizmy, znać siebie, wierzyć w siebie, noga odrośnie, proteza jest be.
Jestem pewna, że to tylko niefortunny dobór metafory z jej strony i na pewno ma coś ważnego i sensownego na myśli, ale i tak czuję gorycz, albowiem około ćwierci moich ostatnich 10 lat ssało intensywnie, bo ktoś uznał dla mojego dobra, że już pora odstawić leki.
Co do wpisów – ja tutaj akurat wyjątkowo lubię długie, bo są dobrze pisane i tworzą sensowną, zgrabną całość, a nie są słowotokiem (łechtu-łechtu). Ale z drugiej strony drobne formy też mają potencjał. Szewskim targiem – po trochu wszystkiego? Na próbę?
Hej, PAIV,
leki są błogosławieństwem, lecz rozpierdalają wątrobę. Strach pomyśleć, co jeszcze rozpierdalają.
A ja chcę pożyć długo i (w miarę możliwości) szczęśliwie.
Dzięki za głos czytelniczy – tak też zrobimy i po jedzeniu poznamy, azali ten pudding jest dobry. Pozdrawiam.
Mi jeszcze niczego nie rozpierdoliły. Ale ja jestem z rodziny osób, które sportowo tę wątrobę trenowały, a dożywały późnych lat. Sama swojej raczej nie zamęczam na inne sposoby, chyba że akurat jestem w depresji i się zapijam na smutno, więc u mnie bilans wychodzi na plus dla leków jak na razie.
Schizofrenicy, psychotycy i inni ludzie o ilościach neuroprzekaźników z drugiego końca spektrum jakoś mają zalecane leki dożywotnio i nikt im zdjęcia protezy zwykle nie proponuje, a wątroby mają przecież tak samo jak wszyscy… No ale nic, a nuż tym razem się uda nie wylądować w czarnej dziurze.
PAIV. Wyczuwam rozżalenie. Jedyne, co mogę zaproponować, to abyś wyrażała swe wątpliwości względem odnośnej lekarki tak głośno, uporczywie i dobitnie, jak się da. Ty chcesz zażywać dożywotnio, ona uważa, że to już niepotrzebne. Może wypracujecie jakiś zgniły kompromis? Lepszego wyjścia nie widzę.
Osobiście nie chcę (nie planuję? Jakby to ode mnie zależało) zażywać dożywotnio, a to dlatego, iż: 1) pochodzę z rodziny o kiepskiej wątrobie – niejednego już wykluczyła z grona żywych, 2) antydepresanty kasują mi znaczną część libido, co oznacza, że czuję się, jakbym była trochę martwa; 3) najśmieszniejsza przyczyna – nie zawsze mnie na te specyfiki stać; 4) – skoro wielu udało się odejść od wsparcia farmakologicznego, przeterapiować i żyć dalej o własnych siłach, to ja też chcę.
Trzymaj się, dziewczyno.
Czy ludzie w depresji zasługują na miłość? Trudne pytanie. To znaczy, w mojej popieprzonej wizji świata nie można zasługiwać na uczucia czy cokolwiek w tym stylu, nie ważne czy masz depresję, czy jesteś zaje*te. Po prostu to się zdarza.
Co do bycia z kimś chorym, to jest problem, nie da się ukryć. Ja na przykład nie rozumiem do dziś, czemu osoba z którą jestem wciąż mnie się trzyma, pomimo łagodnej i chronicznej depresji, całkiem niełagodnego AADD i sporego kawałka cech socjopaty. Moich znaczy się, bo ta osoba to cierpi głównie na zespół cech dorosłego dziecka alkoholika, co według niektórych wszystko tłumaczy, ale ja wolę sądzić, że po prostu mnie lubi. Chyba, że mam zły dzień i zgodnie z tym, co mi wmawiano przez całe dzieciństwo, dochodzę do wniosku, że nie zasługuję na nic, w tym na to, by ktokolwiek mnie lubił, wtedy uważam, że ten człowiek robi to z wrodzonego masochizmu, bo przecież nie z powodu uczuć. Ale to tylko myśli na zły dzień. Z resztą, obydwoje mamy gorsze dni…
Poza tym staram się trzymać swoje schorzenia pod kontrolą, dzięki czemu póki co mam pracę i dzięki temu kawałkowi genów socjopaty potrafię uchodzić za bardziej kompetentne i sumienne niż rzeczywiście jestem. Szczęśliwe w tym nie jestem wprawdzie, ale mam inne powody do szczęścia, więc ogólnie wychodzi na zero lub tylko trochę pod kreską. Nie twierdzę jednak, że każdy tak ma i sobie poradzi, jak czytam opisy tego, do czego zdolni są ludzie z AADD i niezdolni ludzie z depresją, to uznaję że trafił mi się wyjątkowy lajcik i nie ma co żadnym terapeutom du*y zawracać, zwłaszcza że truć się lekami nie chcę, a w psychologię nie wierzę.
Co do leków, rozumiem twoje podejście. W moim wypadku również jest kwestia wątroby, efektów ubocznych itepe, ale najgorsze jest to, że się na wszystko powoli i nieubłagalnie uodparniam.
Ale są też zalety. Blok pisarski chroni świat przed moją grafomanią, AADD pozwala na ciągłe zmienianie pracy (wiem, nie każde jest inżynierem, więc nie polecam mojego podejścia nikomu), a życie jest wspaniałe poza tymi całkiem długimi chwilami, gdy jest do d*. Bycie na kontrakcie chroni mnie przed pójściem na urlop, co też ma zalety, ostatnie trzy urlopy kończyłom z gorączką, zaś w ostatni jeszcze zmarła matka osoby z którą jestem, więc dziękuję panu Mordasiewiczowi za bronienie mnie przed kolejnymi nieszczęściami.
Po cholerę ja o tym? Chyba żeby się wygadać, wiem, że są dni w które nawet (auto)ironia nie pomoże, więc bohaterce historii nic mądrego nie poradzę, poza tym co powiedziałom na początku — nikt nie zasługuje na to, co go spotyka, rzeczy po prostu się zdarzają. I te dobre i te złe.
„Ernestyna, jak podejrzewam, ma od pioruna zalet, których w ogóle nie dostrzega (że tak pojadę banałami: inteligencja? wrażliwość? empatia?)”
Ależ skąd taki pomysł? Osoby mało lotne względnie obdarzone empatią nosorożca nie zapadają na depresję? (nie wspominając już o tym, jak długotrwała deprecha wpływa na inteligencję, podpowiem: źle).
Samo sedno! Aż dziw bierze! No i mnie żaden facet nie kocha.
och, jak gdyby to było o mnie, tak jakby z moich myśli ujęte… tak to już jest, można mieć depresje, nie kończącą się, można być towarzyskim, wygadanym i idealnym we wszystkich dziedzinach, mieć poczucie stylu, dobry gust, być perfekcyjną panią domu i idealną żoną, wspaniałą matką a mieć depresje ,której nikt prócz ciebie nie zauważy, to dzieje się w głowie. Miłość leczy, poczucie bliskości daje nadzieję na lepszy dzień. Ale gdy on zdradzi, związek się rozpada i nikt z rodziny i znajomych nie może tego zrozumieć >>>dlaczego, i jak można zostawić piękną, seksowną, czarującą żonę, jak to możliwe że inni o nią zabiegają a on ją zostawił. Ale na końcu przy drzwiach już sama wie co miała tamta, a czego ty nie masz i nigdy nie miałaś>>> poczucie własnej wartości!!! tego nie dadzą żadne leki, żadne terapie, żadne miłości ani nikt bliski. Dopóki samemu nie zbuduje się swojej godności, nie będzie wolnej duszy, pozornie silni są słabi. Nasuwa się pytanie dlaczego osoby z depresją są tacy idealni? ponieważ nie kończąco chcą sobie udowodnić swoją wartość, ale nie odczuwają z tego satysfakcji. Dopiero uwaga innych buduje w nich wartości. Ale na próżno, one są słabe bo przy każdej negatywnej opinii one sypią się jak domek z kat. Pozdrawiam Cię Ernestyno, szukaj swojego poczucia wartości i umocnij je tak by żaden złowrogi podmuch nie odebrał ci wiary w to co już w sobie masz:*