Kiedy kobieta nie ma pracy

Dzień dobry. Porozmawiajmy o rzeczach istotnych.*

Dorosłość objawia się miedzy innymi tym, iż zaczynamy dogłębnie zdawać sobie sprawę, iż nie da się mieć rybki z pipką.

Albo, albo. Przedtem być może żyliśmy w złudzeniu, iż życie jest dobrotliwym rogiem obfitości, bez opamiętania sypiącym nam na głowę przysługi i szanse.

Koniec końców dotarło do nas, że niekoniecznie.

Osobiście wierzę, że całe spektrum wyborów, jakich możemy dokonać, rozpina się pomiędzy dwoma wektorami. Imiona ich: Bezpieczeństwo oraz Wolność. (To nie będzie o polityce, obiecuję. W kości zadniej mam politykę.)

Im bardziej bezpieczne (stabilne, przewidywalne) jest nasze życie, tym mniejszy mamy wpływ na jego kształt. Młodsze dzieci, te kochane przez rodziców żyją sobie w takich przytulnych kokonach. Ktoś inny decyduje o wszystkim, ale też wszystkiego, co potrzebne dostarcza. W tzw. „starych, dobrych czasach”z założenia tak właśnie miało wyglądać małżeństwo – wszechwładny, troszczący się on i wdzięczna, bierna, absolutnie nie pyskująca ona. Niektórych taka perspektywa nadal kusi i zawieszają się, na kim popadnie. Na małżonku. Na rodzicach.

Im wolniejsi się czujemy, tym większe prawdopodobieństwo, że w razie kosmicznego niefartu (typu: nasz pies dostał dengi, bank umknął z całą forsą, pierdolnął nam Niewypał w Rurze Odpływowej w Łazience) sami będziemy zmuszeni sobie radzić ze skutkami powstałych zniszczeń. Co może się okazać ekscytujące. Albo nas wykończyć.

Życie bezpieczne to życie uładzone, błogo monotonne. Okrojone cudzymi arbitralnymi decyzjami jak płotkiem (kto płaci, ten z reguły wymaga.) Nic strasznego prawdopodobnie nam się w nim nie przydarzy. Nic znaczącego – także nie. Kąt do spania, pełna miska i lśniąca sierść to wprawdzie szczyt ambicji przeciętnego kota spaślaka, ale raczej nie istoty ludzkiej.

"W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem".

„W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”.

Życie wolne obiecuje nam, że doświadczymy absolutnie wszystkiego.  W tym także – ciężkiej choroby w chwili, gdy nie przysługuje nam ubezpieczenie, gdyż zaniedbaliśmy drogi, luby ZUS. Autentycznego strachu, gdy nie będzie już co włożyć do garnka. Desperacji. Bezsilności.

Tak właściwie to miałam napisać o dwóch rodzajach ludzi: tych, którzy pozwalają, żeby ktoś dbał o nich, i tych, co dbają o siebie sami.

Jeszcze niedawno miałam zwyczaj z rozpędu wartościować te postawy. Przychylnością – i podziwem – obdarzałam tych samostanowiących. Z kobiet bluszczów i starych synusiów mamusi darłam łacha ile wlezie.

Not anymore. Obie filozofie (słowo okrutnie na wyrost, ale cóż, gdy brak innego) mają bezsprzeczne zalety. Za każdą się płaci.

Jak Powszechnie Wiadomo**, ludzie rodzą się różni. A nawet, jeśli rodzą się mniej więcej podobni (jak dla mnie to w ogóle wszystkie noworodki są wymienne – czym się różni jeden nieduży, różowy, hałasujący flak pasztetowej od drugiego, hę?) to wychowywani są rozmaicie i do czego innego.

Jedni w pocie czoła do wielkości dochodzą, gdyż posiadali byli rozsądnych rodziców, którzy wpoili im zdrową wiarę we własne siły. Pompowany tąże wiarą, dzieciak naturalnie i bezboleśnie uczy się odpowiedzialności. Podejmuje kolejne wyzwania na miarę swoich sił: od przewodniczącego klasy IIIB po szefa uniwersyteckiego koła naukowego, po kierownika działu. Zapierdala tak dziarsko i efektywnie, iż w wieku sześćdziesięciu lat korkuje szczęśliwy na serce, w słabnącej dłoni ściskając pochwalny dyplom od Szefa Wszystkich Szefów, którego nigdy nie widział. Okej, poniosło mnie. Ale widzicie, do czego zmierzam, prawda? Ten przedsiębiorczy człowiek z pewnością nie sępił drobnych na piwo od mamusi, mając lat dwadzieścia i sześć. Ze swego kąta za regałem wyprowadził się na pierwszym roku albo i wcześniej – i w głowie by mu nie postało, żeby wracać, bo recesja.

Innych wielkość szuka sama, przybierając nieraz kształt buta, wymierzonego w miękkie i nieosłonięte części ciała. Nikt się z nimi specjalnie nie cackał, nikt ich nie karmił miłością rodzicielską. Dom był niszczącym miejscem albo nie było go w ogóle. Ci, o których myślę, wzięli swoje sponiewierane dupy w troki, wykazali się niezwykłym hartem ducha i wybili na niepodległość. Zacisnąwszy zęby, znieśli trudne i niepewne warunki życia oraz niewdzięczną harówkę w często bardzo młodym wieku. Koło trzydziestki zazwyczaj są już ustawieni – własną ciężką pracą. Zazdroszczę im nastawienia i szczerze ich podziwiam.

Rozsądnych rodziców nie każdy może mieć. Obowiązuje tu niestety loteria. Nie każdy też miał to przewrotne szczęście, by doznane krzywdy wcześnie skatalizowały w nim chęć walki. Istnieją ludzie, którzy czerpią osobliwszą przyjemność z upupiania potomka tak długo, aż wyuczona bezradność weźmie górę nad zdrową ciekawością świata. Dezawuują, wyśmiewają wszelkie niemrawe próby usamodzielnienia się. Robią swemu dziecku kaszę z mózgu opowieściami o tym, jak strasznie niebezpiecznie jest Na Zewnątrz.

W rezultacie hodują sobie hubę na łonie.

Wio, sponsorze!

Wio, sponsorze!

Huba to taki ktoś, kto nie ma żadnego absolutnie pomysłu na swoje życie ani żadnych oczekiwań, prócz jednego: żeby mu wszyscy dali święty spokój. Huba nie potrafi planować bardziej dalekosiężnie, niż do następnego piąteczku i nie ma zamiaru się nauczyć. Poczucie spełnienia zapewniają jej/mu doraźne rozrywki w rodzaju koncertu (na bilet huba będzie odkładać miesiącami, każdego wysępionego groszaka) czy piwka ze znajomymi.

Jeśli huba jest mężczyzną, niemal na pewno wyhoduje sobie amorficzny zarost, zapewniający absolutny brak sukcesu na rynku pracy, oraz będzie ubierać się jak menel. Piwo, papierochy i pizza z tektury to okrzepli w bojach towarzysze jego. Osobnik taki może latami wegetować cicho za wspomnianym regałem, by po śmierci głównych właścicieli bezszmerowo przejąć lokal.

Huby płci żeńskiej ewoluują w dwóch kierunkach: Huba Tatusia (HT) z reguły się zapuszcza, choć nie tak spektakularnie jak huba męska. Jej znak rozpoznawczy to rozciągnięty bury sweter, sięgający kolan. HT mówią cienkim, przenikliwym głosikiem małej dziewczynki, zaś ich wiedza o życiu na zewnątrz klosza jest śladowa. Wysłane z drobnymi po sprawunki, prawdopodobnie zgubią monetę po drodze i rozpłaczą się w warzywniaku. Bywają sympatycznymi rozmówcami, o ile nie przeszkadza nam, że konferujemy z kimś o światopoglądzie przedszkolaka.

Trudniejsze do zniesienia są Huby Mężusia (podgrupa Hub Zalotnych.) To te huby, na które znalazł się jakiś amator. Z założenia nie parają się pracą zarobkową, o której zresztą nie mają najmniejszego pojęcia. Leżą i pachną. Znają dwadzieścia sześć sposobów efektywnego farbowania włosów i drugie tyle patentów na malowanie paznokci. O ile głęboko interesują nas te zagadnienia, z HM idzie wytrzymać. Jeśli nie – trzeba spieprzać. Wiem, co mówię; każdy potrzebuje się jakoś dowartościować. Zamężna huba czyni to, dopytując się z fałszywą troską –  i bardzo głośno –  o Twoje życie uczuciowe.  „A ty nie masz męża, biedulko ty. Jak ty sobie radzisz z tą straszną samotnością?”

Natomiast klasyczna Huba Zalotna to jest kombo killer. Połączenie najwybitniejszych cech Huby Tatusia (infantylność do granic zidiocenia) i Huby Mężusia (obłuda, narcyzm.) Huba Zalotna również nie pracuje. Zresztą, kiedy miałaby to robić? Pielęgnowanie urody, o której HZ ma nader wybujałe mniemanie, zajmuje jej większość wolnego czasu. Resztę pochłaniają piwne posiadówki ze znajomymi, na których HZ – jako będąca permamentnie na Wydaniu – pojawia się sążniście odstrzelona. Następnie przez 3 godziny siedzi nieruchomo za stołem i niemal nic nie mówi. Czeka na oznaki zachwytu i uznania. Wiem, bo ją obserwowałam.

Nie warto nawiązywać pogawędki z Hubą Zalotną, jeśli się nie ma w zanadrzu komplementu. A lepiej trzech. Innych niż pochlebne informacji HZ nie potrzebuje ani nie rejestruje.

Kiedy taktyka na visual nie odnosi spodziewanych efektów, Huba Zalotna zdobywa zainteresowanie otoczenia, opowiadając w dosadnych szczegółach o straszliwej, przewlekłej chorobie, na którą jakoby cierpi. Szczegóły zmieniają się w zależności od rozmówcy, ale jedno jest stałe: schorzenie owo wyklucza całkowicie zarabianie na siebie, lecz nie uniemożliwia piwnych biesiad.

Straszliwie długi zrobił się ten wpis. Spróbuję go jakoś podsumować.

Jak jasno wynika z powyższych paragrafów, nie znoszę hub. Działają mi na nerwy. Uważam, że mają w życiu za dobrze.

Ale czy na pewno? Czy chciałabym w wieku lat 30 pomieszkiwać u rodzicieli za firanką? Prosić ich o pieniądze na tampony czy nowy biustonosz? Meldować się, gdy w środku nocy wracam z upojnej imprezy?

Albo znosić fumy wszechwładnego męża? Z drżeniem w sercu zastanawiać się, czy będzie miał dziś dobry nastrój? A może znów mnie uderzy?

No więc właśnie. A tak w ogóle to jestem dłuższy czas bez pracy i sama staję się hubą.

 

* Opener by Witkacy. Zna ktoś coś lepszego w tej kategorii?

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go Choć Raz Użyć.

Zamknięta w więzieniu, które sama wzniosłaś

Witam po dłuższej przerwie. Życie się wydarzyło – i oto jestem z powrotem.

Dzisiejszy post sponsoruje grupa The Doors:

Melancholijna perfekcja tego utworu wyciska mi łzy z oczu. Żałuję, iż nagrano go w epoce, gdy śląski węgiel dopiero się formował, pterodaktyle szybowały w przestworzach, mężczyźni nosili obciskające jajka spodnie dzwony i pekaesy (mój osobisty dziadek ma takie zdjęcie, niestety, nie pozwala go upubliczniać) zaś tzw. music video nie było, jak dziś, nostalgicznym wspomnieniem łowionym po jutubach – ale pieśnią przyszłości dopiero.

Innymi słowy – coś mi się wydaje, iż „Unhappy Girl” nigdy nie leciało w MTV.

W związku z tym nie mogę Wam należycie pokazać, jak diabolicznie piękny i rozpustny Jim Morrison zarzuca hajrem, chyląc się do mikrofonu w swych skórzanych portkach. Naści kultowego obrazka:

Jak to ujmuje dzisiejsza młodzież: chędożyłabym.

Kto chciałby zobaczyć, jak Jim mówił, jak się poruszał, jaka spowijała go niesamowita, miękka aura (to pisze hardkorowa fanka, żeby nie było wątpliwości) niechaj obejrzy sobie ten dokument:

(Natomiast sławetnego „The Doors” Olivera Stone’a nie polecam.  Nic nie mam do Vala Kilmera –  ale Jim w jego interpretacji jest pretensjonalnym i szczerze mówiąc, nieco przygłupim typkiem, którego chce się wytargać za kunsztownie rozwichrzone kudły. Tak nie było, czy też raczej – nie było tylko tak.)

Przejdźmy do adremu. W razie gdyby ktoś nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa pieśni, uprzejmie informuję, iż to leci tak:

Unhappy girl 
Left all alone 
Playing solitaire 
Playing warden to your soul 
You are locked in a prison 
Of your own device

Ile znacie osób, które w ten sposób spędzają życie? Obserwując jej jak zza pancernej szyby, przez którą wprawdzie wszystko widać i słychać doskonale, lecz wszelka interakcja jest niemożliwa. To jak być świadkiem cudzych losów, nigdy głównym bohaterem. Patrzeć, jak tamte biografie swobodnie dojrzewają w pełnym słońcu. Jak ludziom, którzy posiedli jakiś nieosiągalny dla nas sekret, spełniają się radości i porażki. Oni mają przyjaciół. Miłości. Im przytrafiają się Wydarzenia, pomyślne lub nie, w każdym razie – nurt życia rwie, chlupocząc wartko. Nieszczęśliwa dziewczyna spogląda na to szklanym wzrokiem –  i wraca do swego zakurzonego pokoiku z pluszowym hipopotamem i kolekcją grubych książek.

Rozwodzę się nad tym wylewnie – ale wiem, co robię. Dawno, dawno temu byłam taką właśnie dziewczyną.

Okres dojrzewania jednym ludziom udaje się bardziej, drugim mniej. O tym, że doświadczenie osobiście nie przeżyte nie mieści się w ogóle w personalnym obszarze pojmowania, świat przypomina mi raz za razem – często ustami wysoce inteligentnych ludzi. Ostatnio przypomniała mi Tattwa, pisząc o ciężkiej doli chło..wróć, outsidera w amerykańskim filmiku dla małolatek, o tu: http://addicted-tattwa.blogspot.com/2013/02/dlaczego-piekne-istoty-sa-lepsze-od.html W komentarzach padła teza, iż promowanie młodzieżowego outsiderstwa to w istocie gloryfikacja braku umiejętności społecznych, co dało mi do myślenia.

Gdy byłam podfruwajką, moje umiejętności społeczne były gorzej niż żadne. Były zasadniczo ujemne. Posiadałam zadziwiającą łatwość obrażania i zrażania do siebie często Thorowi ducha winnych osób.

Miałam za sobą lata podstawówki, lata uporczywych i perfidnych prześladowań. Lata spędzone w roli pariasa, którego dowolny troglodyta może sobie dla beki sponiewierać, bo nikt się tym nie przejmie. Rola ta nie przygotowała mnie bynajmniej do współżycia z rówieśnikami na jakimkolwiek cywilizowanym poziomie. Nauczyła mnie co najwyżej milczeć i unikać ludzi.

O wsparciu ze strony rodziny śmiało możemy zapomnieć. Nie tylko nie istniało, ale to rodzice byli pierwotnym źródłem stresu i kłopotów w moim życiu. Ponieważ jednak wpis ten nie jest o dorastaniu w tzw. rodzinie alkoholowej, pozwólcie, iż zgrabnym łukiem wyminę temat.

Do liceum dostała się zatem straumatyzowana jak diabli, skrajnie nieporadna socjalnie dziewuszka o nienormalnym jak na jej wiek zasobie słownictwa (te książki, które zastępowały mi towarzystwo…) tudzież przez lata hodowanym, nareszcie uwolnionym zasobie mentalnego jadu. I ciętym jak bicz języku.

Konsekwencje łatwo sobie wyobrazić.

Szkoła, którą wybrałam, była placówką nobliwą, z tradycjami, ą i ę. Do dobrego tonu należało tam pognębianie przeciwnika błyskotliwym argumentem, nie zaś piąchą. Widząc, że tu bęcki mi nie grozą, po raz pierwszy w życiu zaczęłam się odzywać. Wchodzić w interakcje. Wypadało to zazwyczaj rozpaczliwie, ponieważ – primo) nieprzyzwyczajona do rozmawiania z kimkolwiek, wszystko, co mi przyszło na myśl, mówiłam głośno oraz secundo) przyjęty w mojej rodzinie model komunikacji (wrzaski oraz przemoc) nijak nie przystawał do atmosfery kuźni młodych intelektualistów. Niczego innego nie znałam, nie wiedziałam, że można inaczej. Stosowałam tedy przemoc słowną. Tak to dzisiaj odbieram. Ociekająca witriolem błyskotliwość, niepotrzebne okrucieństwo ripost. Zamiast zjednywać mi sympatię, me występy zrażały i dystansowały do mnie nawet osoby z natury miłe i przychylnie usposobione.

Byłam więc raczej nielubiana. Poza paroma wyjątkami, rzecz jasna. Jednak i tu spieprzyłam sprawę. Jak już wspomniałam, umiejętności komunikacyjne miałam na poziomie piwnicy.

Funkcjonowanie w grupie, nawet tak szczupłej jak kilkuosobowa paczka nastolatek wymaga szczypty taktu. Dyplomacji. Umiejętności słuchania. Zaś nade wszystko – dystansu do siebie i poczucia humoru na własny temat.

Żadnej z tych cech nie miałam za grosz. Gnębiona przez liczne kompleksy, o trwale obniżonym nastroju, który gdzieś tak w połowie liceum przeszedł w ostrą, nie rozpoznaną ani nie leczoną depresję – każdy mało znaczący gest interpretowałam przeciw sobie. Po latach jasno widzę, jak mało atrakcyjnym byłam towarzystwem. Jak nie morderczo złośliwa, to wiecznie naburmuszona, nabzdyczona, nieszczęśliwa, na granicy łez. Nie dziwota, że moje koleżanki nie reagowały najcieplej. Doszło do tego, iż długie przerwy spędzałam z opasłą knigą w oknie. Później mój pierwszy chłopak mi powiedział, że prezentowałam się wówczas jak wzgardliwa outsiderka – „nie zbliżajcie się do mnie, nie potrzebuję was.”

W rzeczywistości zdychałam na tym parapecie z nudów, skręcając się od przygniatającego poczucia, że to mnie nikt nie lubi i nikomu nie jestem potrzebna.

Podsumowując: tak, poza na smętnego myśliciela-odludka, przybierana przez tak wielu nieszczęśliwych młodych ludzi, to strategia samobójcza. I tak, zaiste, promowanie jej w skierowanych do młodzi filmach, książkach itp. uważam za grzech ciężki.  Nie ma nic fascynującego w byciu społecznie upośledzonym.

Ale proszę, pamiętajmy o tym, że upośledzenie to  nie bierze się z powietrza. Nie jest tak, iż generalnie zadowolona z życia młoda osoba postanawia: w tym roku szkolnym będę ponuro i nietowarzysko snuć się po korytarzu z odwróconą podkówką na gębie. Gdyż To Takie Głębokie & Mhroooczne.

Otóż nie. Dorastanie jest podobno okresem bólu i tumultu wewnętrznego. Nawet w przypadku tych fartownych jednostek, którym przypadli w udziale sensowni ojciec, matka i choć jeden przyjaciel.

Komu los poskąpił choć jednej mądrej, empatycznej osoby, dającej faka za jego równowagę emocjonalną i ogólny dobrostan – temu zda się, iż pręty klatki zaciskają się wokół jego głowy.

Wydobycie się ze stanu ducha opiewanego przez Doorsów zajęło mi lata.Była to droga długa, kręta i najeżona przykrościami.

Dorosłam, w pocie czoła zdobyłam niezbędne do normalnego funkcjonowania umiejętności społeczne. Potrafię  zjednywać sobie przyjaciół. Potrafię także brylować na tłumnym przyjęciu albo z zimną krwią podejść do Bardzo Znanego Artysty i wyznać mu swój podziw.

Ale to trwało. Sprawy, o których piszę, zdarzyły się piętnaście lat temu.

Depresję u dzieci i młodzieży należy dostrzegać, rozpoznawać i leczyć, k’wać. Czy czytają mnie jacyś rodzice?

 

Odklejeni ludzie

Twarz zjawiska.

Twarz zjawiska.

 

Dziwny człowiek – to dla mnie określenie wytrych na osobę zdrową psychicznie, jak najbardziej orientującą się w czasie i przestrzeni, a jednak mocno od rzeczywistości odklejoną. Taką, której z najróżniejszych, często bolesnych przyczyn osobowość splątała się w supełek i  że zasunę klasykiem: „ferszlus trzeba roztrajbować, bo droselklapa źle zabindowana i ryksztosuje.” Neurotyk nie uczy się, jak działa świat, ale próbuje przyginać świat do siebie.  Z marnym skutkiem.

Continue reading