Quod me nutrit me destruit

Lat temu już z naście, w  epoce podfruwajkowych uniesień płochego serca lubiłam taką oto piosenkę:

Dałeś mi Panie zbroję
Dawny kuł płatnerz ją
W wielu pogięta bojach
Wielu ochrzczona krwią
W wykutej dla giganta
Potykam się co krok
Bo jak sumienia szantaż
Uciska lewy bok

Lecz choć zaginął hełm i miecz
Dla ciała żadna w niej ostoja
To przecież w końcu ważna rzecz
Zbroja

Magicznych na niej rytów
Dziś nie odczyta nikt
Ale wykuta z mitów
I wieczna jest jak mit
Do ciała mi przywarła
Przeszkadza żyć i spać
A tłum się cieszy z karła
Co chce giganta grać

Ten tu zachował hełm i miecz, za to nos go swędzi.

Ten tu zachował hełm i miecz, za to nos go swędzi.

Dalej są jeszcze ze trzy zwrotki, o które mniej dbam, gdyż rzecz bardzo wyraźnie skręca w nich ku Ojczyźnie. Ojczyzna nigdy mnie specjalnie nie ekscytowała. Być może przykre, ale to fakt. Miast babrać się  w znanym i opisanym przez najświetniejszych syndromie Mesjasza Narodów, rozważać mozolnie ten neurotyczny kłąb uświęconych przez czas urojeń oraz roszczeń – wolałam tekst przywołany powyżej odczytywać dosłownie: jako opowieść o wielkiej, jebanej zbroi. Demonicznym artefakcie, ukutym w kuźniach jakiegoś fantastycznego księcia lokalnej ciemności. Noszona daje wprawdzie  +100 do ciosu oraz + infinity do charyzmy, ale za to nie daje się zdjąć. Ciemny książe dobrze to obmyślił. Upiorna stal zmienia naszego bohatera w efektownego boga rzezi. Lecz z każdą godziną wsiąka głębiej  w skórę, by w końcu przeżreć go –  i unicestwić.

(Takie kwiatki wynikały z osobliwego mentalnego szpagatu małolaty między Kaczmarskim a uwielbianym przez rówieśników Warhammerem.  A w plecaku nosiłam wonczas pierwszy tom Sapkowskiego i pierwszy tom Fausta, przedzielone rozkruszonym batonikiem „Grześ”. Pod pewnym wąsko określonym względem były to cudowne lata.)

Dziś patrzę na ten tekst – wciąż tak samo bezszwowo świetny, Kaczmarski był dostarczycielem kruszcu najwyższej próby – i widzę coś, czego wtedy nie dostrzegłam. Są metafory tak nośne, że można je niemalże wziąć do ręki.

Widzicie, podmiot liryczny przybił piątkę z rozdawcą ciemności nie dlatego, że ojczyzna wzywała. To byłoby proste i nawet po naszej narodowej linii (przegraj jakieś powstanie albo zgiń z rozbryzgiem, próbując) ale nie. Ten nawet pobieżnie nie naszkicowany bohater, określony jedynie zbroją, w której ugrzązł – był kiedyś zwykłym chłopakiem o cienkiej jak wszyscy skórze. Z jakichś powodów poczuł się słaby. Niepewny. Wystawiony na ciosy, metaforyczne i rzeczywiste. W swej ograniczonej cielesności (para rąk, para nóg) obnażony jak liść na wietrze.

Więc sprzedał duszę miejscowemu diabłu, komuś o imieniu zawierającym wiele głosek „gh”. Zyskał posągową posturę. Rękę niosącą szybką, wprawną śmierć oraz ekspresowy szacun u słabszych jednostek, niekiedy graniczący ze czcią. Zyskał niewiarygodne wywindowanie witalnych statystyk – zabić go właściwie nie można. Stracił twarz.

Nie odbyło się to szczególnie dramatycznie, w akompaniamencie błyskawic i grzmotów. Po prostu pewnego dnia odkrył, że wygodniej jest mu ani hełmu z przyłbicą, ani zbroi nie zdejmować. A potem już nie mógł.

Malowniczo zakrzepłą posokę można zmyć płynem „Cif” (czy jakimś innym o łagodnym, budzącym sympatię zapachu.) Lecz mroczne runy, które naniósł mądry i przebiegły bies wciąż lśnią wyraźnie.

Widzieliście kiedy taką zbroję z bliska? Jest przerażająco piękna.

(Wybaczcie pretensjonalny tytuł. Uwielbiam łacinę, chociaż się na niej nie znam – mój mały plebejski snobizm. Po naszemu to będzie nierównie słabiej brzmiące „to, co mnie żywi, zabija mnie.”)