Celowo nie używam słowa „idealna”, bowiem odstręcza mnie ono równie mocno, co spodnie z kantem. Jest zimne, oschłe, ogólnie niesympatyczne. Nadaje się do – ja wiem – opisywania osiągów maszyn, nie do ludzi. Continue reading
Tag Archives: sztuka podrywu
Jak odstraszyć kobietę
Masz randkę? Wyśmienicie! Samozwańczy Doktor Wum pomoże Ci zrobić wrażenie równie piorunujące, jak haust płynu do akumulatora. Jak niespodziewany hak w żołądek. Ona nigdy Cię nie zapomni. Istnieje szansa, iż opowie o Tobie wszystkim znajomym. Continue reading
Jak odstraszyć mężczyznę (zdaniem Fachowców)
Emocjonalny entuzjazm odstręcza, powiada nam odraza.pl. To tak, jak z tym Narzucaniem Się, prawda? Żaden sensowny chłop nie polubi dziewczyny, która reaguje nań emocjonalnym entuzjazmem. Największe wzięcie ma ta, co czekać nań będzie z butami na kawiarnianym stole, dłubiąc w zębach. A gdy delikwent się zjawi, rzuci mu zblazowane: „Znowu ty?” Continue reading
Poliamoria (4). Nieporozumienia i podróbki
Nie każdy, kto wprowadzi was w błąd musi kierować się podstępnymi zamiarami. Bywa, iż chęci ma dobre. Lecz co z tego, gdy nie potrafi odróżnić własnych pobożnych życzeń od rzeczywistości. Nikt nie zasługuje na to, by na samym początku drogi w Nowe wdepnąć w wielkie, wonne gówno.
Continue reading
Hipster a Teoria Doboru Erotycznego
Dzisiejsza Młodzież kupuje koszulki zespołów już postarzone. Efekt vintage. Nastolatki hodują brody typu Engels, a chłopy pod czterdziestkę noszą apaszki.
Największym moim problemem jest szablonowość. Zupełnie, jakby opylali ten szajs w zestawach. W promocji. Że jak weźmiesz dekolt, dziarę po sumeryjsku i sznurki na nadgarstkach – to dorzucimy zaczes circa Hitlerjugend w rozkwicie. Wąs idioty. I pingle.
Nie jestem aż takim wapniakiem, by nie umieć dostrzec piękna tam, gdzie jest ono ewidentne. Bywają twarze, których urodę podbija własnie fala typu Hitlerjugend. Bywają nadgarstki stworzone dla sznurków. Trafiają się nawet ładne męskie kostki u nóg (och, jedna para na tysiąc.) Rzadko jednak wszystkie modne chwyty stosowane naraz zdobią właściciela.
Jak poderwać kobietę. Brylanty z portali randkowych
„Srom kobiecy jest dla mnie jak fortepian, na którym z rozkoszą wygrywam melodie…”
Zakładając konto na portalu randkowym spodziewałam się wielu rzeczy. Przygnębiającej posuchy (w końcu włos ścinam krótko, obcasów nie używam; w ogóle powierzchowność mam daleką od Dodowatej.) Dramatycznych listów od czterdziestoparoletnich kawalerów, którym mama wciąż pierze gacie. Zetknięcia nos w nos z etosem cebulactwa. Sypanych hojną ręką zdjęć prącia we wzwodzie.
Nie spodziewałam się, iż będzie z tym wszystkim tyle śmiechu. A że dobry humor najlepszym antybiotykiem, postanowiłam się nim z Wami bezinteresownie podzielić.
Szlachetna i starożytna sztuka bycia singlem
(…mam straszną chęć dodać wbrew logice: „przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzie Armstrongów.” Kończyna w górę, kto zakumał odniesienie.)
Drodzy moi, dziś jest dzień szczególny. Jak wiemy, funkcjonowanie w społeczeństwie polega głównie na rozmaitych dyskomfortach. Tych doświadczamy, kiedy owo (społeczeństwo) nie pytając, czy może, na chama przykłada do nas szablon. Względnie – linijkę z zaznaczonymi wartościami średnimi. A my wystajemy dołem albo bokiem. Nijak nie możemy się w ten szablon upchnąć.
Na całe szczęście nie wymyślono jeszcze Dnia Zadowolonej z Życia Mężatki ani Mężczyzny Niewątpliwego Sukcesu – psychiatrzy i tak mają szalone wzięcie. Niemniej, istnieje święto zakochanych. (W domyśle – szczęśliwie. Tak właśnie objawia się cisnący nasz zbiorowy kark but Społeczeństwa.) Z tej radosnej okazji pozwólcie, że prześledzę naturalną ewolucję podejścia przeciętnego dwunoga do drażliwego zagadnienia.
Wiek 0-5: Mamy wyjebane. Jesteśmy małym cesarzem. Spędzamy dzień ów na sankach i wracamy do dom przemarźnięci na kość, jednakowoż szczęśliwi, ze skrystalizowanym glutem wiszącym do pasa.
Wiek 5-9: Dziewczynki, jako istoty bardziej zaawansowane społecznie mogą już otrzeć się o tę bolesną kwestię. W związku z tym jeśli jesteśmy chłopcem, spodziewajmy się denerwujących chichotów za plecami, względnie wstydliwie podrzuconej do plecaka torebki żelków. Żelki pożeramy i szlus, albowiem jeśli jesteśmy chłopcem mamy wyjebane w dalszym ciągu.
Wiek 10-13: Niestety, dojrzewanie zrobiło swoje, a żelazna pięść popkultury pomogła i teraz w klasie rozkwita Ze Drama. Poziom kretyńskiego chichotu za plecami jest już nie do opanowania. Jeśli jakaś poczciwa, odklejona od rzeczywistości niczym znaczek od starej koperty nauczycielka wpadnie na pomysł, by zająć dziatwę gromadnym wykonywaniem WALENTYNEK – spodziewać się należy scen godnych „Dynastii” między dziewczętami („jak śmiałaś owalentynkować Jasia, ty wywłoko?! Jasiu jest Mój!”) tudzież łez. Po lekcjach paru co bardziej rozwiniętych byczków znajdzie pomiędzy niedojedzonym drugim śniadaniem a podręcznikiem do geografii, zabazgranym w fallusy cokolwiek pomięte wyznanie miłości, wytrze nim sobie nos i pójdzie rąbać w Tekkena. W tym samym czasie kilka(naście) podfruwajek będzie tkwiło jak na worku gwoździ, co i rusz z przeciwną rozumowi nadzieją zerkając na ekran swego telefonu.
Wiek 13-16: Jak wyżej, jeno w większym stężeniu. Wiszące w klasowym powietrzu zgęszczone hormony i syki zawiści można by już wtedy kroić jak świeże toffi. Szkalujące koleżankę, której poszczęściło się z Jasiem esemesy jeno śmigają pod ławkami. Naprawdę, głęboko współczuję nauczycielce. Spróbujta wrazić w zielone łby trochę praktycznej wiedzy o cotangensach, gdy połowa klasy przeżywa Rozterki Złamanego Serca.
Wiek 16-18: Kto mógł, ten już czas jakiś temu zajął się całkiem dosłownym seksem (Uff, co za ulga). W każdym razie fakt znalezienia w swojej szkolnej torbie wysmotruchanego liściku o treści sprowadzającej się do: na górze róże, na dole fiołki, fajne masz nogi, lodzik? – przestaje urastać do rangi Rytu Przejścia. Choć zawsze miło.
Studia – forever after: Panie singielki, mimo, że już dorosłe i rozsądne, w cichości serca hodują nadzieję, iż może ktoś je w Tym Dniu zaprosi na randkę. Panie parzyste z nie do końca znanych mi przyczyn* oczekują KWIECIA. Niedobory na roślinnym odcinku mogą skutkować skwaszeniem atmosfery, przeto panowie sparowani z pogodną rezygnacją nabywają wiecheć. Panowie pojedyńczy – tak, zgadliście! – mają wyjebane.
Wniosek – facetem jest być lepiej zasadniczo zawsze, ale najlepiej jest być facetem singlem w Walentynki.
Idąc za tą ścigłą myślą, przywdziejmy najstarszy, najbardziej rozciągnięty podkoszulek-żonobijcę (może też być taki z tzw. śmiesznym napisem) odkapslujmy piwa nasze i wznieśmy je w gromadnym toaście. Za wolność! Za prawo do łażenia po domu w samych majtach! Za ciągnące się po świt blady sesje Tekkena!
Jak mawiał ten nieszczęśnik Boromir, zanim go ustrzelili – „But today, life is good.”
* Przecie wiadomo, że znacznie lepsze są czekoladki. W ogóle coś jadalnego.
Jak uwodzić z klasą? Nieporadnik.
Gdybym znała wyczerpującą odpowiedź na pytanie postawione tak śmiało, nie byłoby mnie tu. Sączyłabym modżajto* na Seszelach, w wolnych chwilach nonszalancko tarzając się w forsie.
Własnej forsie. Uczciwie zarobionej, żeby mnie tu bez złośliwych insynuacji. Na sprzedaży poradnika.
To, co zaprezentuję poniżej, to w żadnej mierze nie będą porady. Ot, mam dziś nastrój osobliwie figlarny. Jedziemy tedy z koksem.
Czas jakiś temu znalazłam w gazecie tzw. kobiecej (ale takiej niby lepszej – miast rozkładówek poświęconych Przecudnym Butom tudzież kolejnej ciąży Beyonce mamy dział zachęcająco zatytułowany „Samorozwój”) reklamę warsztatów. Zazwyczaj w rufie mam warsztaty, lecz tytuł przedsięwzięcia mnie zaintrygował. Szło to tak:
UWODZENIE Z KLASĄ. JAK CZAROWAĆ MĘŻCZYZN W DOBRYM STYLU?
No śmiechłam, jak mawia młodzież. Kiedym się już wyparskała i starła ciepławą herbatkę z podołka, nawiedziła mnie niemniej Myśl. Myśl ta była krótka i ostra jak nóż taktyczny. Wszakże podaż generuje popyt, czy tak? A co, jeśli pytanie – postawione tak śmiało, jednakże, jak się bystry czyteniku pełci obojętnej od razu zorientowałeś/łaś, najzupełniej bez sensu – domaga się odpowiedzi? Kto wie, ile rozważnych, ambitnych, być może bardziej niż trochę dumnych, być może bardziej niż trochę nieśmiałych, traktujących swoje życie zadaniowo (tabelka w Excelu: „Stać się bardziej uwodzicielską” z podpunktami, terminami i w ogóle) czytelniczek tego niegłupiego przecież pisma pójdzie na lep oferty tak sformułowanej?
Skutki mogą być Straszne.
Po pierwsze – spadnie nam drastycznie (i tak ponoć wątły) przyrost naturalny.
Po drugie – permanentny niezrozum tudzież ocean obcości zbyt daleki, by dało się go przepłynąć słowami, jaki panuje często ** między mężczyzną a kobietą – wydatnie się powiększy.
Jakby mało było na tym padole łajna wszelkich przykrości, no.
Nie orientuję się, ile wiernych czytelniczek ma rzeczone pismo, ani czy kurs CZAROWANIA MĘŻCZYZN W DOBRYM STYLU ogłaszał się gdziekolwiek indziej. (Zapewne tak.) Niemniej podejrzewam, iż trącące ostro salonikiem przedwojennej ciotki ujęcie tematu znamionuje problem o poważniejszej skali. Jakkolwiek skromny mój wkład w blogosferę, bom muszka jętka i ślad na wodzie zostawiam nieznaczny, mikronowy wręcz – empatia dla znękanego rodzaju damskiego*** burzy się we mnie, przelewa bałwanami. Zdecydowana jestem Przeciwdziałać.
Na początek disclaimer: Żaden sensowny mężczyzna nie potrzebuje, żeby go CZAROWAĆ Z KLASĄ. NA LITOŚĆ BOSKĄ. Jeśli potrzebuje, jest w najlepszym razie osobnikiem cokolwiek roszczeniowym, któremu się wydaje, iż świat to bankiet wydany dla jego przyjemności. W najgorszym – neurotycznym control freakiem, co rozpisuje scenariusze randek łącznie z kluczowymi kwestiami i dąsa się, jeśli wybranka odjedzie od tego, co zaplanowane.
O co w ogóle cho z tym czarowaniem? Co ja, czarodziejka Circe jestem? Kto wetknął czubek nosa w mitologię antyczną, ten wie, jak się skończyło tetatet Odyseusza i Circe. Jego kumple z załogi skończyli jako wieprzowina. Nie permanentnie, ale to fakt.
A propos tej kobiecej KLASY. Mało jest pojęć równie pojemnych. Wybierając na oślep z grupy, powiedzmy stu osób, bez trudu natrafimy na dwie takie, dla których owa mityczna jakość oznacza coś najzupełniej przeciwnego.
Zetknęłam się z najrozmaitszymi propozycjami:
– Kobieta z klasą nie pali na ulicy. (WTF?)
– Kobieta z klasą nosi szpilki, natomiast nie nosi tipsów. (Dla mnie jedno i drugie – odpowiednio = mordęga i ohyda, ale jak lubi, niechaj sobie nosi. Ludzie, żyjcie i dajcie żyć innym.)
– Kobieta z klasą nie podaje dalej pikantnych szczegółów z życia swych przyjaciół, zasłyszanych w poufnej pogawędce. (Z tym jestem skłonna się zgodzić. Niemniej, od mężczyzny z klasą wymagalibyśmy dokładnie tego samego.)
– Kobieta z klasą unika makijażu i nie farbuje włosów. (Sorry, Ebenezerze, bardzo cię lubię, lecz fakt, że jesteś Amiszem, poważnie zaciemnia naszą wspólną przyszłość.)
– A właśnie, że kobieta z klasą maluje usta na wrzący karmin, zaś włosy ma utlenione po korzonki, zawsze i bez wyjątku.
I tak dalej.
Jak widać, każdemu jego podniety. Mamy tyleż odmian klasy, ilu konsumentów zagadnienia.
W tej sytuacji wypracowanie jednej, w miarę uniwersalnej, dającej się ująć w ramy kursu definicji CZAROWANIA Z KLASĄ jawi mi się jako chuja warte.
Jeden pan zadławi się z zachwytu, gdy kursantka uderzy doń cytatem z filmowego arcydzieła o poważnej sile rażenia. Drugi pozostanie jako ten lodowiec, gdyż nieszczęsna miała usta pokryte jaskrawą pomadką. A on takich nie lubi. I cały misterny plan uwiedzenia można sobie pognieść, coby był miększy, zaś następnie użyć w charakterze podcieraczki.
Disclaimer nr 2: Żaden sensowny mężczyzna nie będzie się zastanawiał, czy jego strategia podrywcza jest W DOBRYM STYLU. Owa ma być skuteczna i tyle. Dlaczego więc miałaby nad tym dywagować jakakolwiek przytomna kobieta?
Nie, naprawdę. Cóż to jest za ustawienie problemu? Dafuck? Znajdźcie mi faceta, który widząc atrakcyjną sztukę godną zachodu rozważa gorączkowo, czy aby jego opener jest na nią dość Gustowny. Jeżeli tacy istnieją, bardzo proszę, aby się zgłosili. Przyznam z pokorą, iż złożoność życia mnie przerasta i dostaniecie panowie ode mnie po czekoladzie Wedla.
Podstawowe maniery bardzo pomagają, fakt. Mężczyzna, który rozgłośnie i bez skrępowania beka w mojej obecności poważnie umniejsza swój zwierzęcy magnetyzm. Staroświeckie bajery jak podanie płaszcza, dyskretna dłoń podana przy wchodzeniu do tramwaju, podanie ognia czy wręcz papieros odpalony własnym papierosem – nieodmiennie zmiękczają moje (nie do końca jeszcze scyniczniałe) serce. Niemniej, umówmy się. To są odruchy i w tym ich wdzięk. Nadmiernie wyspekulowane strategie, usilne próby napinania się na mgliście rozumiany Wysoki Poziom zazwyczaj odnoszą mniej więcej taki efekt, jak znane wszystkim: „Jednakowoż piękną mamy dziś pogodę…”
Odnoszę wrażenie, iż sukces podrywczy w znacznej mierze opiera się na dobrej znajomości samego siebie. Trzeba, że tak Dukajem polecę, rozkminić swoją morfę. Istnieją panowie, którym z celebrowanymi manierami rodem z Kabaretu Starszych Panów jest niezmiernie do twarzy. Oraz tacy, od których półświadomie oczekuje się wzięcia za włosy tudzież łagodnego, lecz zdecydowanego dociśnięcia do najbliższej ściany. Niekoniecznie ma to wiele wspólnego z aparycją.
Jak żyję, nie podrywałam kobitki (wiele jeszcze przede mną) ale dedukuję, iż z drugiej strony wygląda to analogicznie.
Ale i tak nas wszystkich ocali poczucie humoru.
Wyobraźcie to sobie: Stoi dziewczyna w barze. Dziewczyna nasłuchała się na kursach o czarowaniu i dobrym guście. Gardzi tanimi sztuczkami płci jej właściwymi. Jest ponad dekolt głęboki, obcas strzelisty czy oko podmalowane. Chce, by mężczyzna dostrzegł w niej hojne serce i rączy intelekt. Podchodzi wesoły młody człowiek i zagaja:
– Fajne buty. Łykasz?
* Taki zajzajer jasnozielony, z lodem i wodorostami. Czy tak się to wymawia? Pytam, albowiem zetknęłam się z rozmaitymi wariantami i mam Mętlik. Ktokolwiek wie?
** Nie upadłam na nic, więc broń Teutatesie nie twierdzę, iż Zawsze i że Wszędzie. Jeno że Często. A Często to już jest powód do zmartwienia.
*** Tak, wiem. Dziś jest dzień dziwny.
Czy ludzie w depresji zasługują na miłość?
Witam po przerwie.* Dzisiaj będzie ostro.
Czy ludzie w depresji zasługują na miłość?
Możemy to sobie rozebrać na części pierwsze, proszę bardzo. Co to znaczy „ludzie w depresji”? I jak rozumiemy „zasługują”?
Jestem zbyt leniwa, żeby zrobić porządny research, a poza tym uważam, że nie ma nic mniej przemawiającego do wyobraźni aniżeli suche dane liczbowe, więc będę się streszczać:
Jak podaje Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) na rozmaite formy zaburzeń nastroju (ku krótkości wywodu wrzucam tu do jednego wora depresję tradycyjną oraz chorobę dwubiegunową afektywną, czyli tzw. bipolar disorder, o którym nie będę się szerzej wypowiadać, bo na tym tysiąc razy lepiej zna się Ray) cierpi obecnie, bagatelka, mniej więcej 350 milionów ludzi.
Ta zgrabna strona informuje, iż depresja jest przypadłością do bólu pospolitą. Jedna na pięć kobiet oraz jeden na ośmiu mężczyzn doświadczy jej w ciągu swojego życia.
Jedna na pięć oraz jeden na ośmiu. Tym samym prawdopodobieństwo natknięcia się w szkole/pracy/na Teutatesa, gdziekolwiek! na osobę z zaburzeniami nastroju, pechowca/pechowczynię, którego/której mózg nie wytwarza pewnych substancji w należytej ilości, wydaje się znaczne. Spotkałam w życiu zastanawiająco wiele osób, mniej lub bardziej otwarcie deklarujących zaburzenia depresyjne – a nie jestem (czy raczej, nie byłam) ci ja jednostką szczególnie towarzyską. A przecież w dalszym ciągu mało kto się w Polsce do tego przyznaje. Czy zdobyłabym w życiu jakąkolwiek posadę, gdybym przedstawiła swoją historię choroby potencjalnemu pracodawcy? Gdybym szczerze wyznała, iż przewlekłe przerwy pomiędzy momentami zatrudnienia wywołane są m.in. tym, iż przez miesiąc-dwa, albo pięć – naprawdę nie chciało mi się zwlekać się z łóżka? Ha, ha, a to dobre.
Wniosek, do którego zmierzam, prosty jest jak trzonek od łopaty. Depresanci są wśród nas. Naprawdę, można się o takiego/taką potknąć. Co gorsza, można się nawet w takiej/takim zakochać.
Bywamy czarującymi ludźmi. Oczywiście w dni, kiedy w wyniku niekorzystnego rozkładu chemikaliów w naszym czerepie nie wyglądamy jak coś, co kot przywlókł – i co zostawił sobie na potem.
Najbardziej przygnębiają cztery ściany własnego domu. Kiedy już się z nich wydostaniemy i znajdziemy między ludźmi, w hałaśliwym tłumie, wśród błękitnych spiral gryzącego dymu oraz brzęku szklenic, nie raz doznajemy wrażenia, iż zrzucamy skórę. Tę swoją, wyliniałą, wymęczoną, zwyczajnie brzydką. Utkaną z pierdyliarda lęków, kilku całkiem pokaźnych kompleksów i pęczka wciąż tych samych, zda się nierozwiązywalnych problemów.
Imprezujący depresanci bywają frenetycznie towarzyscy, wygadani i błyskotliwi niczym Tony Stark. Bywają też: zbyt gadatliwi. Nietaktowni. Ekstrawertyczni do granic namolności. Skłonni do napadów ogłuszającego śmiechu. Nakręceni jak elektryczny kurczak. Jednych to zraża, a nawet obraża. Innych – wręcz przeciwnie.
A potem przychodzi dzień. Rzeczywistość wkracza niczym oddział specjalny, z buta.
Załóżmy, iż mieszkamy z osobą w depresji – nazwijmy ją Ernestyna, to miano już się tutaj przewijało – pod jednym dachem. Zaprawdę można się zdziwić, zaskoczyć i/lub przygnębić, widząc, jak ta urocza oraz myśląca przecież jednostka wkręca się w jakieś dziwaczne jazdy. Niby taka pomysłowa, przebojowa i wyzwolona, a pracy nie ma – i obawia się jej poszukać. Ba! Ona nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać! Wciąż tylko powtarza: Nie umiem. Nie wiem. Nie mam wpływowych znajomych. Boję się. Inicjatywy w tej kluczowej sferze zero, nul.
Albo wracamy urobieni z naszej płatnej harówki, zaś Ernestyna wita nas bladym uśmiechem i mrugającym ospale monitorem z fejsbukiem. – Robiłaś coś dziś cały dzień, prócz gapienia się na fotki tego muzyka twojego? – pytamy retorycznie.
Ernestyna kręci słabo głową, to jest ledwie zauważalny ruch. – A o której wstałaś? – z przyzwyczajenia drążymy temat. Wzrusza ramionami, że nie pamięta. Zapewne naprawdę nie pamięta. Zdecydowanie nie przed czternastą. Nie, nie jesteśmy źli. To już dawno za nami. Jesteśmy bezdennie zmęczeni.
Skonfrontowana z uciążliwościami dnia codziennego, które zdrowy i funkcjonujący człowiek jakoś tam okiełznałby, Ernestyna wchodzi do łazienki i zaczyna cicho, acz rozpaczliwie płakać – względnie, godzinami tępo wpatruje się w przestrzeń. Nie zawsze dosłownie, oczywiście. Ale mnie więcej do tego często się jej reakcja sprowadza.
Jesteśmy tylko współmieszkańcem, ewentualnie kumplem. Niemniej, stan ogólnego rozpierdolu tudzież stopień odklejenia tej osoby od rzeczywistości podnosi nam włoski na karku. Polecilibyśmy ją koledze, szukającemu bratniej duszy płci odmiennej na mały lub dłuższy dystans? Albo chociaż bogu ducha winnemu nieznajomemu? Tak szczerze.
Tymczasem Ernestyna zdycha sobie cichutko z chronicznej samotności. Serce to ona owszem, ma. Wielkie i niezagospodarowane. Oraz ciało. Kilowaty uczuć i takich tam różnych w nim kłębią się. Zwłaszcza tych takich tam różnych.
Błysk zainteresowania w czyichś oczach, rozmowa, zwyczajne ludzkie ciepło zrobiłyby jej Dobrze. Ernestyna jest już dużą dziewczynką i wie, iż najwspanialsza nawet randka nie sprawi, że ona już nigdy nie poczuje się jak niepotrzebny, nadmiarowy śmieć, gnany wiatrem przez nieużytki tej planety. Ale miło byłoby przestać się tak czuć. Choćby na krótki czas.
Pytanie – czy to nie jest moralnie wątpliwe, poszukiwać towarzystwa romantycznej (no, zaraz tam romantycznej…wiecie, co mam na myśli) natury, gdy jest się – ponad wszelką wątpliwość – obiektem wybrakowanym? Czy narażać drugiego człowieka na trudności oraz przykrości, które nieuchronnie Nastąpią?
Terapeuci, schludni, ogarnięci, uśmiechający się ludzie, których tak często nienawidzę, powtarzają wciąż i wciąż:
Ulecz siebie, zanim weźmiesz się za związki. W nic sensownego się nie zaangażujesz, działając na dzikim głodzie bliskości. Poza tym, twoje dziwne jazdy i pokraczny ogląd rzeczywistości (oni tak tego nie nazwą, machną jakimś elegantszym słówkiem) są ciężarem. Czy naprawdę chcesz, by ktoś Ci bliski ten ciężar niósł?
Czyli co: nie dość, że czyjś zafajdany mózg nie działa jak trzeba, trwale unieszczęśliwiając swego właściciela – to jeszcze ma ten właściciel cierpieć dodatkowo, spędzając życie w (jak mniemam) higienicznym, tudzież ze wszech miar odpowiedzialnym celibacie?
Powiedzcie to Ernestynie, dupki.
* (Zastanawiam się zakątkiem mózgowia, czy zamiast czekać miesiączek z okładem, aż spłynie na mnie Inspiracja – czytaj: przekonanie, że istnieje coś, o czym warto by sklecić notkę – nie lepiej byłoby nadawać zwięźlej i lekcej, ale za to częściej. Z jednej strony, pamiętam czas, kiedy wpisy na tym blogu bywały zabawne; ponadto, jako istota próżna oraz namiętnie łaknąca poklasku chciałabym, żeby ktoś jednak me wynurzenia czytał. Z drugiej, odczuwam instynktowną niechęć do powierzchownego, płaściutkiego, lajfstajlowego ględzenia, zaś dla frajerów uskarżających się na syndrom Too Long;Didn’t Read mam jedynie ogień i miecz. Co byście woleli, Czytelnicy? Ktoś się wypowie?)
Słuchaj, dzieweczko! Ona nie słucha.
Dzisiaj opowiem Wam, dlaczego nigdy nie korzystałam – i korzystać nie zamierzam – z żadnych serwisów randkowych.
Nauczyło mnie tego pewne doświadczenie. Historyjka będzie krótka.
Dawno, dawno temu, kiedy brontozaury przemierzały mazowiecki płaskowyż, zażerając się peerelowską watą cukrową i popijając to wodą z saturatora – ja i mój ówczesny chłopak (19 l.) postanowiliśmy Zrobić Coś Dla Beki. Wyrażenia tego jeszcze wówczas nie znano (a lampy były na naftę, mind you) jednakże taki właśnie szczytny przyświecał nam cel.
Oraz ciekawość. Zgłębiając wspólnie otchłanie młodego jeszcze internetu (takie z nas były nerdy) natrafiliśmy na serwis towarzyski. Randkowy, znaczy. Aczkolwiek większość posiadających tam profile użytkowników sprawiała wrażenie, jakby była gotowa przeskoczyć tę uciążliwą część z randkowaniem i przejść do sedna.*
Po obejrzeniu kilkunastu ofert, gdzie rolę fotki profilowej pełniło nieostre ujęcie czyjegoś prącia we wzwodzie oraz takich, których autorzy kreatywnie i malowniczo brali się za bary z obowiązującą ortografią, mnie oraz ówczesnemu puściły zawory i zaczęliśmy się śmiać. Histerycznie.
– Słuchaj – powiedział ówczesny, ocierając ślozy – myślisz, że oni potrafią czytać ze zrozumieniem?
– Nie – odparłam. – Za czytanie ze zrozumieniem odpowiedzialne są wyższe funkcje mózgowe. „Moja Khrum, moja ruchać twoja, szybko-szybko” może do tego nie wystarczyć. Ale nie zaszkodzi się upewnić.
Tak powstał Projekt Inezka.
Wszystkich, którzy tego odległego czasu mieli do czynienia z Inezką i wysłali jej kulturalny w tonie, językowo poprawny, Pozbawiony Załączników** list niniejszym bardzo serdecznie przepraszam. Niemniej, sami jesteście sobie winni.
Inezka nie miała ciała, nigdy nie istniała naprawdę. Była internetowym duchem, zwodniczym mitem utkanym ze złudzeń.
Daliśmy jej powierzchowność jednej z licznych russian brides. Anonimowa i zapewne po wielokroć znieprawiana nieautoryzowanym użyciem fotografia dziewczęcia w wieku jak by to określił mistrz Sapkowski – łożnicowym. Bujny lok, słowiańska kość jarzmowa, kocie spojrzenie spod oka. Studniówkowa tafta ciasno opinająca wąziutki tors. Marzenie pedofila.
Daliśmy jej osobowość od sztancy, przewidywalną, pozbawioną meandrów, najprzeciętniejszą w świecie. Coś pomiędzy znudzoną pensjonarką rysującą serduszka na paznokciach a panią Jolą z osiedlowego warzywniaka. Osobiście wypełniłam ten profil – i nie zawahałam się ostro go pokropić cukrowaną logoreą tudzież zdrobnieniami, znamionującymi umysłową mieliznę. Oraz nade wszystko nieuzasadnionym, za to zaznaczanym co i rusz, z fochem i przytupem wysokim poczuciem własnej wartości.
Jeśli dobrze pomnę, wśród ulubionych lektur panny widniało Coelho, zaś za najbardziej inspirujący film uznała bodajże „The Craft.” Zainteresowania: ciuchy, manikiur, karaoke.
Na samym froncie, w rubryce nazwanej bodajże „poszukuję” Inezka rąbnęła następujący tekst (pisownia poniżej mniej więcej taka, jak ją zapamiętałam):
„FACECI SĄ BEZNADZIEJNI!!!11 Chętnie spróbuję z dziewczyną. SZUKAM DZIEWCZYNY. <3 <3 ^^”
Zamieściliśmy ofertę Inezki na kilku najprężniej działających portalach randkowych. Konia z tureckim rzędem temu, kto zgadnie, co nastąpiło.
Zgłosiły się tuziny facetów. Ale jakich!
Był mhroczny młodzieniec, długowłosy, brodaty i przyodziany w koszulkę z nadrukiem Morbid Angel, który przysłał naszej laleczce cytat z Dantego. (Cytat leciał tak: „Przeze mnie droga w miasto utrapienia więc mniemam, iż pochodził prosto z bryka.) Tudzież swoje zdjęcie, uwieczniające moment, gdy nonszalancko kopci szluga na parkowej ławce.
Był nieśmiały, który swe oszczędne w słowach wynurzenia ubarwił tzw. późną fotką z wesela. Wiecie, wymięty, plamy potu pod pachami, rozjechany wzrok, zaś w ramionach niewiasta, wyższa odeń o głowę. Zaznaczył przy tym: „Ta kobieta z kturą tańcze na tym zdjęciu to jest moja siostra. HAHA.” HAHA, indeed.
Było liczne grono trolli, pilnie domagających się wiedzieć, czym mianowicie płeć brzydka tak definitywnie naraziła się Inezce.
Ton, w jakim formułowali swe żądania, oscylował od pobłażliwie dowcipkującego („Ahahahahah, ubawiłaś mnie dziewczyno DOBRE! A teraz pokash cycki”) poprzez pasywno-agresywny („Wysłałbym ci swoją fotę, ale założę się, że jesteś zryta jak orne pole i nikt cię nie chce”) poprzez hm, urojeniowo optymistyczny („Pierdolisz, raz bym cie porzondnie zerżnoł i by ci się odechciało tego całego lezbijstwa”) aż po… jak to nazwać? Pieniaczo-posłanniczy***?
Przyszedł długi, gniewny w tonie list, napisany poprawną polszczyzną – być może dlatego dałam się wkręcić i doczytałam go do końca – traktujący o tym, jak to bezmyślne okrutne kobiety NIE DAJĄ SZANSY porządnym, inteligentnym, WRAŻLIWYM mężczyznom co to zwyczajnie chcieliby sobie ZARUCHAĆ i jak tak można i do czego to prowadzi?
List ów Inezka naturalnie zbyła milczeniem. Rychło przyszedł drugi, jeszcze bardziej zaangażowany oraz zauważalnie dłuższy. Po trzeciej epistole uznaliśmy z ówczesnym za stosowne odpowiedzieć w te słowa:
„Nie umiesz czytać buraku? Napisałam: szukam dziewczyny. Ciebie na pewno nie szukam. Więc się zefasuj.”
Na co rozmówca, wyraźnie ucieszony, zareagował następująco:
„Ha, a jednak napisałaś do mnie! WIDZISZ JEST DLA NAS SZANSA!” Po czym następowała zawiła elukubracja na znanych już motywach, z wyraźnym podkreśleniem zalet piszącego (porządny, inteligentny, WRAŻLIWY i tak dalej.)
Nie wiem, czy tam było coś o zaruchaniu gdyż nie doczytałam do końca, wymówiwszy się ówczesnemu bólem głowy.
O tych wszystkich dżentelmenach, co przysłali jedno lub dwa słowa tytułem nawiązania znajomości („Cze. Zainteresowana?) oraz okrasili ofertę podobizną swego prącia we wzwodzie (albo nawet bez) wspominać szerzej nie będę, bo zaprawdę nie warto.
W ciągu trzech miesięcy swojego istnienia na portalach Inezka otrzymała kilkaset wiadomości od mężczyzn (lub od mieniących się takowymi) i 2 (słownie: dwie) wiadomości od kobiet. Żadna z tych kobiet nie uraczyła nas fotką swoich genitaliów.
Zyskałam wówczas bezcenną wiedzę, którą odtąd noszę na moim naiwnym, kochliwym, skłonnym do nagłych wzruszeń sercu niczym pancerz upleciony z pokrzyw. Streszcza się ona do twierdzenia:
Kobieto, nawet jeśli wiesz, czego chcesz, to nie wiesz. Natomiast wiedzą to za Ciebie porządni, inteligentni, wrażliwi mężczyźni, zwyczajnie chcący sobie zaruchać.
Dziękuję za uwagę.
* do wkładania swoich narządów płciowych w cudze narządy płciowe.
** zdjęcie prącia we wzwodzie.
*** wybaczcie, że zawłaszczam terminologię stosowaną do opisu poważnych chorób psychicznych, ale szczególnie mi tu ona pasuje.