Dialog krótki przy zupie

Gdybym umiała przyzwoicie* rysować, byłby z tego webkomiks. A tak pozostaje to opisać.

Miejsce akcji: mieszkanie państwa Wrząc, a konkretnie salon, stół. Rzecz dzieje się Przy Zupie.

Osoby:

PANI WRZĄC (być może znana wam stąd)

EULALIA WRZĄC, JEJ CÓRKA (jak wyżej)

Pani Wrząc (tonem niewinnym): – Wiesz, jest taki fajny ksiądz w naszej parafii. Bardzo mądry człowiek, mówi prosto z mostu. On się ludziom bardzo podoba. Jak akurat nie mogę wyjść na mszę, to go sobie na jutubie oglądam. Zobacz sama. Bardzo mądry człowiek to jest.

Eulalia: (poprzez zupę) – Mame. Rozmawiałyśmy o tym. Jestem ateistką. Ateistką, pamiętasz? To znaczy, że nie oglądam księży. Jak również nie słucham ich, nie dotykam ni nie wącham. Jestem na diecie bezkościołowej.

Pani Wrząc: – No przecież wiem, że jesteś tą ateistką. Nie próbuję cię wcale nawracać, czy coś.

Eulalia: *siorb*

Pani Wrząc: *foch*

(kurtyna)

 

 

*Wiem, iż sieć jest pełna rysunków wyglądających jak radosna twórczość sześciolatka – i narząd męski to kogo boli. Lecz póki co, mnie Wstyd.

Nie będziesz walczył sam

seven samurai

Kikuchiyo, bohater „Siedmiu Samurajów” jest chodzącą przypowieścią o skutecznym przekroczeniu własnej kondycji. Kondycja człowiecza to w Japonii ówczesnej (a także w Japonii z epoki pana Kurosawy) wyrok boski, z którym się nie dyskutuje.

W Polsce czasów najnowszych to także jest wyrok. Jak się przyszło na świat w rodzinie tak zwanej patologicznej, to nie mierz dziecię zbyt wysoko. Nie przegrzewaj sobie główki. Najwyżej kioskarzem zostać możesz, albo magazynierem w Tesco. Nie, nie dlatego, żeś tępy. Ale inne dzieciaczki miały w domu rodzinnym zaciszny pokój, czyste biurko do nauki oraz Atmosferę. Gdy ty miałeś: przemoc, wulgarność i ciemną kulę strachu w wątpiach.

Continue reading

Bashobora blues

Dziwnę dziecko. Niekoniecznie pasuje mi do tematu opowieści. Za to uroczo wygląda.

Dziwne dziecko. Niekoniecznie pasuje mi do tematu opowieści. Za to uroczo wygląda.

Dyzio (lat 10) nie był taki, jak inne dzieci. Dyzio był dziwny. Przysparzał swym rodzicom zmartwień.

Nie uczył się, choć zdolny był podobno. Głód wiedzy przejawiał tylko na matematyce, pani wprost nie mogła się go nachwalić.

Z pozostałych przedmiotów przynosił do domu pałę za pałą oraz zeszyty pozbawione notatek, natomiast skalane rozlicznymi Godzillami, Conanami i gigantoidalnymi czachami wypluwającymi pociski. Tudzież węże. Okazjonalnie rysował też karykatury nauczycieli. Nawet dość zabawne, gdyż często utrafione w punkt.

– Co to jest. Czy ty jesteś normalny, co? – trapiła się mama Dyzia, ujmując z obrzydzeniem za pogięty róg pomazanego i wymemłanego zeszytu. – Upadłeś na głowę, co? Chcesz mnie zdenerwować? Chcesz trafić do zakładu, jak dziadek Zdzisiek? Chcesz-trafić-do-zakładu? Odpowiedz mi.

Co gorsza, Dyzio był aspołeczny.

Wychowawczyni klasy IV C przyuważyła go, jak blady, chudziutki i godny wystercza przerwę za przerwą na ławeczce pod biblioteką, piastując na kolanach gruby tom. Co ujrzała, to odnotowała w specjalnie do takich celów przeznaczonym zeszyciku: „DYZIO NIE BAWI SIĘ Z INNYMI DZIEĆMI.” Zdobytą wiedzę w dobrej wierze przekazała rodzicielce Dyzia podczas najbliższej wywiadówki.

– Dlaczego nie bawisz się z innymi dziećmi? – indagowała mama Dyzia, wzdychając gorzko nad kuchennym blatem. – Pani powiedziała mi, że się nie bawisz. Znowu-są-z-tobą-jakieś-kłopoty, a ja muszę oczami świecić. Odpowiedz mi!

Dyzio, tak introwertycznie zapadnięty w siebie, że wydawał się jeszcze chudszy niż zwykle wymamrotał coś niezrozumiałego.

– Co takiego?

-…dokuczają mi. Inne dzieci.

– To ty im dokucz! – dowcipnie znalazł się tata Dyzia. – Jak ci taki jeden gówniarz z drugim…

– Karol – jęknęła mama Dyzia.

– Cicho tam! Jak ci taki jeden gówniarz z drugim podskoczy, to ty mu zrób o tak, o! – tu tata Dyzia zaprezentował prawidłowe ushiro-mawashi-geri, omal nie strącając cukiernicy. Miał zielony pas w karate i był z tego strasznie dumny.

Rozwiązywanie konfliktów w czterech prostych krokach.

Rozwiązywanie konfliktów w czterech prostych krokach.

– … – powiedział Dyzio.

– Że co?

– …nie umiem. Zresztą nie chcę.

Rodzice Dyzia niezależnie od siebie, ale jednomyślnie pokręcili głowami.

– Synu, nie bądź ciotą. Nie bądź ciotą, bo na pochyłe drzewo każda koza wejdzie! – tata żartobliwie pogroził potomkowi palcem, po czym w poczuciu spełnionego obowiązku oddalił się w stronę telewizora. Na Polsacie leciał Van Damme.

Kilka dni później wychowawczyni wezwała mamę Dyzia na rozmowę. Okazało się, że Dyzio pobił kolegę, który go przezywał.

Mama Dyzia tak się zestresowała, że aż musiała przyciąć Dyziowi po pupie rurą od odkurzacza. Kiedy z pracy wrócił zmęczony, głodny i nieprzychylnie usposobiony do otoczenia tata, po zapoznaniu się ze sprawą ujął porzuconą w przedpokoju rurę i dokończył dzieła.

– Żebyś sobie na całe życie zapamiętał! – ryczał. – Nie wolno nikogo bić, gówniarzu!

Po telefonicznej naradzie z babcią głęboko wzburzeni rodzice Dyzia podjęli decyzję: trzeba zabrać potomka na spotkanie ze znanym chrześcijańskim uzdrowicielem.

W kościele bywają wprawdzie sporadycznie (tj. wtedy, gdy kto zaprosi na wesele, lub gdy ktoś kojfnie) lecz przecież moc Pana Jezusa jest wielka. Może ona chłopaka naprostuje?

To, co można z życia mieć

Witam ponownie.

Wpis wczorajszy rozlazł mi się w dwóch kierunkach – taki ni to pies, to wydra. Niniejszym postaram się pozszywać luźno dyndające kawałki i nadać całości akceptowalny kształt.

Najpierw może o tych hubach.

Agnieszka H. zwróciła mi uwagę (tu dyg z mównicy w stronę Agnieszki) iż czym innym jest postawa pasożyta, z premedytacją ciągnącego żywotne soki z rodziciela/sponsora, czym innym zaś – wyuczona bezradność, owocująca skrajną biernością, podpartą absolutną niewiarą we własne siły. Trąciłam tę kwestię nosem, ale za słabo, jak widać.

Otóż  – ja się z tym zasadniczo zgadzam.

Nie mam żadnej wiedzy specjalistycznej (książki, które może przeczytać każdy, oraz Internet raczej się nie liczą.) O osobowości zależnej coś tam słyszałam, ale temat nigdy nie zajął mię przesadnie. Tyle jest w końcu innych, bardziej malowniczych odchyłów od Uświęconej Normy (czymże ta norma?). Niemniej, pamięć wierna przywiodła mi przed oczy przypadek wzięty z życia. Żywcem.

Mam dwanaście lat i tkwię, oblepiona pajęczynami i umorusana po uszy, w środku kniei. Obóz harcerski. Jestem  – jak większość dzieciaków tam – wiecznie niedojedzona (to, co podają w harcerskiej stołówce, złamało by niejednego twardziela.)

W środku turnusu zajeżdża Emilka. Zajeżdża – to jest dobre słowo. Rodziciele Emilki parkują swego lśniącego land rovera tuż za zbitą z sosnowych belek bramą obozu. Emilka ma długie do pasa złociste włosy, starannie poskręcane lokówką i przewiązane wstążeczką. Mundurek harcerski  – wyprasowany i włożony w taki plastikowy pokrowiec, w jakim biznesmeni wożą garniaka na zmianę – niesie za nią mama. Tata dryga z wielkim pudłem pożywienia (jak się później okaże, głównie czekoladek.)

Tak, jak ja wtedy mogły czuć się obdarte dzieci z afrykańskiej wioski, nawiedzone przez uśmiechniętą, spowitą w perkal i błyskotki Nel na słoniu.

Emilka nie umiała pływać ani wspinać się na drzewa. Stresowały ją spadające na plandekę namiotu szyszki i deszcz. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała gwoździa. Przetrwała, gdyż chętnie dzieliła się swymi czekoladkami a co bardziej macierzyńsko usposobione zastępowe wieczorami trenowały na niej najdziwniejsze koafiury.

Pytanie brzmi – czy Emilka była ofiarą, czy beneficjentką? Narcyzem, czy osobowością zależną? Była zawsze uśmiechnięta, uprzejma, mówiła cicho i kulturalnie oraz prowokowała większych i silniejszych od siebie do wyręczania niemal we wszystkim. W razie zombie apokalipsy przetrwała by jakiś kwadrans – chyba, że zakochałby się w niej oddział komandosów.

Po tylu latach wciąż nie jestem pewna.

Przyszło mi do głowy, że jakkolwiek postawy Huby Tatusia (skrajna bezradność, odcięcie od prawdziwego życia) i Huby Zalotnej (szlifowanie wizerunku głównym zajęciem w życiu, pasożytnictwo na najbliższych) to dwa skrajne końce skali, istnieje jeszcze cała gama odcieni pośrednich.  Życie jest takie ciekawe, niestety, na szczęście.

"Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę."

„Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę.”

* * *

Bezpieczeństwo vs wolność. Moja najbliższa przyjaciółka nadal mieszka z rodzicami. Nie dlatego, że tak to lubi.

Do niedawna studiowała jednocześnie dwa wymagające i trudne kierunki, równolegle pracując (w instytucji naukowej, w budżetówce; każdym może sobie wyobrazić, jakie to pieniądze.) Rzutem na taśmę zrobiła magistra z jednej specjalności, pisząc doktorat z drugiej. A, i jeszcze udziela się w uniwersyteckich kołach naukowych.

Ma mózg jak maszyna. Czuję się przy niej niczym co bardziej gapowaty Watson przy Sherlocku. To byłaby cholerna, cholerna strata, gdyby nie mogła puścić wodzy swoim wrodzonym i z żelazną konsekwencją rozwijanym predyspozycjom intelektualnym.

Powiedziała mi kiedyś: „Wybrałam edukację zamiast samodzielności. Moi rodzice nie są tacy źli.”

Czy jej życie jest bezpieczne? Względnie, założywszy, że mam zapewniony dach nad głową, opłacane czynsz, prąd, internet, zapewnione jakie takie posiłki.

Czy jest wolna? Nie może sobie urządzić całonocnej imprezy. Ale zamiast bulić absurdalne kwoty za wynajem, pieniądze, które zarabia, odkłada na swoją pasję. Rozwija się umysłowo jak ten rozmaryn, każdego dnia.

Czy jest szczęśliwa? Tak, bez wątpienia.

Nigdy w życiu nie nazwałabym jej hubą i przegryzę gardło każdemu, kto to uczyni.

* * *

Uczciwie wyznaję – nie spotkałam nigdy całe-życie-niepracującej żony i matki, która byłaby ze swego wyboru zadowolona. (Możliwe, iż mam pod tym względem pecha.) Jakkolwiek wprowadzanie nowego pokolenia w życie jest zadaniem, którego doniosłości przecenić nie sposób, zarabiający mężowie jakoś rzadko to zauważają.

Ten, kto przynosi do domu szeleszczące banknoty, choćby był aniołem, doświadcza silnej pokusy, by prędzej czy później poczuć się lepszy. Ważniejszy.

Natomiast znałam kobietę, która zakochała się jak głupia. Dość dawno temu to było. Z całą ufnością weszła w buty wychodzone przez szeregi jej przodkiń – Żony Domowej. Jasny układ; ja ci zapewniam funkcjonujący dom i wychowuję twoje dzieci, ty na to wszystko łożysz.

Dwadzieścia pięć lat małżeństwa spędziła w kuchni i z dzieciakami, coraz bardziej ubezwłasnowolniona. Coraz dotkliwiej wyszydzana i poniżana przez małżonka, który kasą rządził. Zaczęło się od żartobliwego deprecjonowania („co ty wiesz o życiu, ty taka głupiutka jesteś”) zaś skończyło na rękoczynach. Facet wyświadczył w końcu światu przysługę i kojfnął. Pozostawiając przerażoną, bezradną, tęskniącą za nim (!) kobietę o poczuciu wartości własnej dyndającym gdzieś w okolicach pięt.

W chwili, gdy piszę te słowa, jej walka o zebranie się do kupy i dostosowanie do nowych reguł gry trwa.

* * *

Być może, że wszystko sprowadza się do tego, co nami powoduje, kiedy dokonujemy wyboru. Nie – ile naszego bezpieczeństwa/wolności jesteśmy gotowi poświęcić, ale: z jakich pobudek to czynimy.

Czy – i co – na koniec zostanie nam w garści?

Kluczowym jest czy strona, z którą z takich czy innych przyczyn idziemy na układ dotrzyma warunków umowy.

Kiedy kobieta nie ma pracy

Dzień dobry. Porozmawiajmy o rzeczach istotnych.*

Dorosłość objawia się miedzy innymi tym, iż zaczynamy dogłębnie zdawać sobie sprawę, iż nie da się mieć rybki z pipką.

Albo, albo. Przedtem być może żyliśmy w złudzeniu, iż życie jest dobrotliwym rogiem obfitości, bez opamiętania sypiącym nam na głowę przysługi i szanse.

Koniec końców dotarło do nas, że niekoniecznie.

Osobiście wierzę, że całe spektrum wyborów, jakich możemy dokonać, rozpina się pomiędzy dwoma wektorami. Imiona ich: Bezpieczeństwo oraz Wolność. (To nie będzie o polityce, obiecuję. W kości zadniej mam politykę.)

Im bardziej bezpieczne (stabilne, przewidywalne) jest nasze życie, tym mniejszy mamy wpływ na jego kształt. Młodsze dzieci, te kochane przez rodziców żyją sobie w takich przytulnych kokonach. Ktoś inny decyduje o wszystkim, ale też wszystkiego, co potrzebne dostarcza. W tzw. „starych, dobrych czasach”z założenia tak właśnie miało wyglądać małżeństwo – wszechwładny, troszczący się on i wdzięczna, bierna, absolutnie nie pyskująca ona. Niektórych taka perspektywa nadal kusi i zawieszają się, na kim popadnie. Na małżonku. Na rodzicach.

Im wolniejsi się czujemy, tym większe prawdopodobieństwo, że w razie kosmicznego niefartu (typu: nasz pies dostał dengi, bank umknął z całą forsą, pierdolnął nam Niewypał w Rurze Odpływowej w Łazience) sami będziemy zmuszeni sobie radzić ze skutkami powstałych zniszczeń. Co może się okazać ekscytujące. Albo nas wykończyć.

Życie bezpieczne to życie uładzone, błogo monotonne. Okrojone cudzymi arbitralnymi decyzjami jak płotkiem (kto płaci, ten z reguły wymaga.) Nic strasznego prawdopodobnie nam się w nim nie przydarzy. Nic znaczącego – także nie. Kąt do spania, pełna miska i lśniąca sierść to wprawdzie szczyt ambicji przeciętnego kota spaślaka, ale raczej nie istoty ludzkiej.

"W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem".

„W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”.

Życie wolne obiecuje nam, że doświadczymy absolutnie wszystkiego.  W tym także – ciężkiej choroby w chwili, gdy nie przysługuje nam ubezpieczenie, gdyż zaniedbaliśmy drogi, luby ZUS. Autentycznego strachu, gdy nie będzie już co włożyć do garnka. Desperacji. Bezsilności.

Tak właściwie to miałam napisać o dwóch rodzajach ludzi: tych, którzy pozwalają, żeby ktoś dbał o nich, i tych, co dbają o siebie sami.

Jeszcze niedawno miałam zwyczaj z rozpędu wartościować te postawy. Przychylnością – i podziwem – obdarzałam tych samostanowiących. Z kobiet bluszczów i starych synusiów mamusi darłam łacha ile wlezie.

Not anymore. Obie filozofie (słowo okrutnie na wyrost, ale cóż, gdy brak innego) mają bezsprzeczne zalety. Za każdą się płaci.

Jak Powszechnie Wiadomo**, ludzie rodzą się różni. A nawet, jeśli rodzą się mniej więcej podobni (jak dla mnie to w ogóle wszystkie noworodki są wymienne – czym się różni jeden nieduży, różowy, hałasujący flak pasztetowej od drugiego, hę?) to wychowywani są rozmaicie i do czego innego.

Jedni w pocie czoła do wielkości dochodzą, gdyż posiadali byli rozsądnych rodziców, którzy wpoili im zdrową wiarę we własne siły. Pompowany tąże wiarą, dzieciak naturalnie i bezboleśnie uczy się odpowiedzialności. Podejmuje kolejne wyzwania na miarę swoich sił: od przewodniczącego klasy IIIB po szefa uniwersyteckiego koła naukowego, po kierownika działu. Zapierdala tak dziarsko i efektywnie, iż w wieku sześćdziesięciu lat korkuje szczęśliwy na serce, w słabnącej dłoni ściskając pochwalny dyplom od Szefa Wszystkich Szefów, którego nigdy nie widział. Okej, poniosło mnie. Ale widzicie, do czego zmierzam, prawda? Ten przedsiębiorczy człowiek z pewnością nie sępił drobnych na piwo od mamusi, mając lat dwadzieścia i sześć. Ze swego kąta za regałem wyprowadził się na pierwszym roku albo i wcześniej – i w głowie by mu nie postało, żeby wracać, bo recesja.

Innych wielkość szuka sama, przybierając nieraz kształt buta, wymierzonego w miękkie i nieosłonięte części ciała. Nikt się z nimi specjalnie nie cackał, nikt ich nie karmił miłością rodzicielską. Dom był niszczącym miejscem albo nie było go w ogóle. Ci, o których myślę, wzięli swoje sponiewierane dupy w troki, wykazali się niezwykłym hartem ducha i wybili na niepodległość. Zacisnąwszy zęby, znieśli trudne i niepewne warunki życia oraz niewdzięczną harówkę w często bardzo młodym wieku. Koło trzydziestki zazwyczaj są już ustawieni – własną ciężką pracą. Zazdroszczę im nastawienia i szczerze ich podziwiam.

Rozsądnych rodziców nie każdy może mieć. Obowiązuje tu niestety loteria. Nie każdy też miał to przewrotne szczęście, by doznane krzywdy wcześnie skatalizowały w nim chęć walki. Istnieją ludzie, którzy czerpią osobliwszą przyjemność z upupiania potomka tak długo, aż wyuczona bezradność weźmie górę nad zdrową ciekawością świata. Dezawuują, wyśmiewają wszelkie niemrawe próby usamodzielnienia się. Robią swemu dziecku kaszę z mózgu opowieściami o tym, jak strasznie niebezpiecznie jest Na Zewnątrz.

W rezultacie hodują sobie hubę na łonie.

Wio, sponsorze!

Wio, sponsorze!

Huba to taki ktoś, kto nie ma żadnego absolutnie pomysłu na swoje życie ani żadnych oczekiwań, prócz jednego: żeby mu wszyscy dali święty spokój. Huba nie potrafi planować bardziej dalekosiężnie, niż do następnego piąteczku i nie ma zamiaru się nauczyć. Poczucie spełnienia zapewniają jej/mu doraźne rozrywki w rodzaju koncertu (na bilet huba będzie odkładać miesiącami, każdego wysępionego groszaka) czy piwka ze znajomymi.

Jeśli huba jest mężczyzną, niemal na pewno wyhoduje sobie amorficzny zarost, zapewniający absolutny brak sukcesu na rynku pracy, oraz będzie ubierać się jak menel. Piwo, papierochy i pizza z tektury to okrzepli w bojach towarzysze jego. Osobnik taki może latami wegetować cicho za wspomnianym regałem, by po śmierci głównych właścicieli bezszmerowo przejąć lokal.

Huby płci żeńskiej ewoluują w dwóch kierunkach: Huba Tatusia (HT) z reguły się zapuszcza, choć nie tak spektakularnie jak huba męska. Jej znak rozpoznawczy to rozciągnięty bury sweter, sięgający kolan. HT mówią cienkim, przenikliwym głosikiem małej dziewczynki, zaś ich wiedza o życiu na zewnątrz klosza jest śladowa. Wysłane z drobnymi po sprawunki, prawdopodobnie zgubią monetę po drodze i rozpłaczą się w warzywniaku. Bywają sympatycznymi rozmówcami, o ile nie przeszkadza nam, że konferujemy z kimś o światopoglądzie przedszkolaka.

Trudniejsze do zniesienia są Huby Mężusia (podgrupa Hub Zalotnych.) To te huby, na które znalazł się jakiś amator. Z założenia nie parają się pracą zarobkową, o której zresztą nie mają najmniejszego pojęcia. Leżą i pachną. Znają dwadzieścia sześć sposobów efektywnego farbowania włosów i drugie tyle patentów na malowanie paznokci. O ile głęboko interesują nas te zagadnienia, z HM idzie wytrzymać. Jeśli nie – trzeba spieprzać. Wiem, co mówię; każdy potrzebuje się jakoś dowartościować. Zamężna huba czyni to, dopytując się z fałszywą troską –  i bardzo głośno –  o Twoje życie uczuciowe.  „A ty nie masz męża, biedulko ty. Jak ty sobie radzisz z tą straszną samotnością?”

Natomiast klasyczna Huba Zalotna to jest kombo killer. Połączenie najwybitniejszych cech Huby Tatusia (infantylność do granic zidiocenia) i Huby Mężusia (obłuda, narcyzm.) Huba Zalotna również nie pracuje. Zresztą, kiedy miałaby to robić? Pielęgnowanie urody, o której HZ ma nader wybujałe mniemanie, zajmuje jej większość wolnego czasu. Resztę pochłaniają piwne posiadówki ze znajomymi, na których HZ – jako będąca permamentnie na Wydaniu – pojawia się sążniście odstrzelona. Następnie przez 3 godziny siedzi nieruchomo za stołem i niemal nic nie mówi. Czeka na oznaki zachwytu i uznania. Wiem, bo ją obserwowałam.

Nie warto nawiązywać pogawędki z Hubą Zalotną, jeśli się nie ma w zanadrzu komplementu. A lepiej trzech. Innych niż pochlebne informacji HZ nie potrzebuje ani nie rejestruje.

Kiedy taktyka na visual nie odnosi spodziewanych efektów, Huba Zalotna zdobywa zainteresowanie otoczenia, opowiadając w dosadnych szczegółach o straszliwej, przewlekłej chorobie, na którą jakoby cierpi. Szczegóły zmieniają się w zależności od rozmówcy, ale jedno jest stałe: schorzenie owo wyklucza całkowicie zarabianie na siebie, lecz nie uniemożliwia piwnych biesiad.

Straszliwie długi zrobił się ten wpis. Spróbuję go jakoś podsumować.

Jak jasno wynika z powyższych paragrafów, nie znoszę hub. Działają mi na nerwy. Uważam, że mają w życiu za dobrze.

Ale czy na pewno? Czy chciałabym w wieku lat 30 pomieszkiwać u rodzicieli za firanką? Prosić ich o pieniądze na tampony czy nowy biustonosz? Meldować się, gdy w środku nocy wracam z upojnej imprezy?

Albo znosić fumy wszechwładnego męża? Z drżeniem w sercu zastanawiać się, czy będzie miał dziś dobry nastrój? A może znów mnie uderzy?

No więc właśnie. A tak w ogóle to jestem dłuższy czas bez pracy i sama staję się hubą.

 

* Opener by Witkacy. Zna ktoś coś lepszego w tej kategorii?

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go Choć Raz Użyć.

Bądź sobą! Chyba, że jesteś brzydki.

Witam serdecznie. Dzisiaj będzie filipika.

Internet – prócz tego, że dostarcza nam tysiąca znakomitych powodów, by nic produktywnego nie robić –  promuje pewne ideały i postawy. Robi to na taką skalę, z tak epickim dupnięciem, że chyba tylko ktoś żyjący w pasterskim szałasie w Bieszczadach ma szansę uniknąć jego wpływów.

Z zasady nie sypiam tam, gdzie występuje ryzyko wilgoci, a poza tym mam szybkie łącze. Należę więc do nieszczęśników, codziennie walcowanych przez sieciowe vox populi.

Lubię przeglądać blogi tzw. szafiarskie. Takie mam hobby. W pewnym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że jeśli będę dalej połykać starannie odrealnione podobizny bujnowłosych, gładkoskórych, niezwykle szczupłych, młodszych ode mnie kobiet w znakomicie dobranej odzieży – to rzecz zakończy się ciężką depresją.  Mało odkrywczy wniosek. Ale doszłam doń całkiem sama, więc proszę mi nie odbierać satysfakcji.

Autorka jednego z nielicznych blogów szafiarskich, który  swego czasu śledziłam regularnie: Jean Greige.

Autorka jednego z blogów szafiarskich, który swego czasu śledziłam regularnie: Jean Greige.

W sieci można znaleźć wszystko, czy tak? Nawet strony, gdzie istota żeńska o rozmiarze garderoby bliskim mojemu zasługuje na coś więcej, aniżeli zwięzłą konstatację „ale pasztet”, czyż nie? Wypuściłam się na suchego przestwór oceanu, za drogowskaz mając hasło „beautiful curvy ladies.”

Znalazłam staranie odrealnione podobizny bujnowłosych, ponętnie rozłożystych, młodszych ode mnie kobiet w znakomicie dobranej odzieży. Mnóstwo.

Wiecie co? Żadnej z tych bogiń krągłości koronkowe majty nie wcinały się brutalnie w miękkie jak masło biodra, tworząc fałdę. Żadna nie toczyła zaciekłej walki z okrucieństwem grawitacji. Nawet najbardziej pupiasta z nich nie miała grama cellulitu.

O, takie panie wyskakują.

Jeśli  bycie „curvy lady” polega tylko i wyłącznie na tym, że nasze uda w ponętnych pończoszkach z kokardkami zajmują w obiektywie fotografa nieco więcej miejsca, to ja pilnie poproszę.

Najpierw pośmiałam się trochę. Potem poszłam po rozum do głowy, gdyż przypomniała mi się Matylda.

Matylda (z domu: Ćwik, primo voto Dusiołek, w trakcie rozwodu) była całkiem atrakcyjną, choć bynajmniej nie szczupłą dziewczyną. Zupełnie nie miała szczęścia do facetów.

– Oni wszyscy mi mówią, że powinnam schudnąć! – łkała Matylda nad swoim cherry frostito.

– To po co w ogóle się z takimi wdajesz? – indagowałam, szczerze zaintrygowana. Matylda dysponowała figurą klepsydry, coś, jak Marylin w swoich najpełniejszych czasach. Ponadto posiadała twarz zauważalnej urody – regularne rysy, duże, błękitne oczęta. Kto rozsądny by się do tego przyczepił?

– Kiedy żaden nie mówi tego na początku. Na początku zawsze jest: „O, jak ja lubię takie kobiece dziewczyny.” „Ale ty masz fajny tyłek.” – Matylda pociągnęła różowej zmrożonej mazi i spojrzała na mnie z boleścią. – A zanim się rozstaniemy, zawsze słyszę: „Te twoje fałdziochy na brzuchu odebrały mi chęć na seks!” Albo: ” Czy ty się musisz zawsze tak głupio ubierać?  Wyglądasz w tym jak wielka beza!”

Milczałam i piłam kawę, gdyż mię przytkało.

– Powiem ci coś – Matylda Ćwik-Dusiołek (w trakcie rozwodu) ściszyła głos do nasączonego jadem szeptu. – Mężczyźni to kłamcy, co do jednego. Nie chodzi im o ciebie, chodzi im o dziurę! Kiedy cię poznają, są cholernie wdzięczni, że ktoś w ogóle chce z nimi uprawiać ten ich niezbędny do życia seks. Ale z czasem…

-…urok nowości płowieje… – mruknęłam znad kawy.

– Otóż to! Wdzięczność się kończy, zaczynają się roszczenia!

Przyznaję – nie znalazłam pocieszenia dla rozgoryczonej Matyldy. Co powiedzieć kobiecie, która otrzymuje skrajnie sprzeczne sygnały? Czym zalepić wyrwę w poczuciu wartości własnej, uczynioną beztroskim wyznaniem pana Dusiołka (na pytanie żony: „Po coś się ze mną hajtał, baranie, skoro wcale ci się nie podobam?” ów odrzekł: „Bo myślałem, że schudniesz.”)

Myślę, że możliwym jest, że wkrótce były już mąż Matyldy szczerze lubi curvy ladies. Po prostu, zanim ją poznał, trwał w dziewictwie, otoczony przez sterylne internetowe fantasmagorie z tego samego gatunku, na jaki ja trafiłam.  Zero fałdek, zero kompromitujących oznak życia. Skóra gładka, śliska i lśniąca niczym cerata.

Ktoś ma lepsze wyjaśnienie?

Kiedyś lukier pęknie

bad mom

Obrazek stąd: http://nickandzuzu.com

Opowiem Wam historyjkę, która przydarzyła się pewnej mojej bardzo, bardzo bliskiej znajomej. Na potrzeby tej opowieści nazwijmy ją Eulalia Wrząc.

Eulalia ma dwadzieścia kilka lat, pracę i maleńkie mieszkanko, które odziedziczyła w częściach równych ze matką. Matka jest agentem ubezpieczeniowym i  zarabia bardzo marnie. Nie było jej stać na regularne uiszczanie opłat z tym związanych, toteż z ulgą scedowała wszelkie radości i kłopoty związane z posiadaniem siedliska na Eulalię.

W związku z tym stanem rzeczy panie widują się czasem. Nie za często. Raz na pół roku, powiedzmy.

Zazwyczaj wizyta Eulalii Wrząc u praszczurzycy poprzedzona jest długim korowodem wiadomości mailowych oraz coraz bardziej natrętnych telefonów. Dzwoni i pisze matka Eulalii, zapewniając córkę o swej tak gorącej, że aż bulgoczącej tęsknocie. Oraz o swej miłości. Słowem „miłość” pani Wrzącowa szermuje swobodnie, z hippisowską rozrzutnością. Poza tym posiada ona oryginalne hobby – kolekcjonuje mianowicie poradniki dobrego życia. Pokaźnych rozmiarów tomy w lakierowanych okładkach zalegają na półkach jej ubożuchnego mieszkanka, całe w zakładkach. Na założonych stronicach słówko „kochać” pleni się gęsto. Dużo tam jest o Kochaniu Samego Siebie I Zarabianiu Kroci, czy jakoś tak (Eulalia kiedyś z solennego zanudzenia wzięła i zaczęła kartkować te tomy)  ale czasem też trafi się coś o kochaniu innych. Z obwoluty nieodmiennie szczerzy zęby ukrawatowiony autor, człowiek sukcesu.

Podczas ostatniej wizyty Eulalii u przodkini na stół oprócz herbaty „Ceylon” wjechał pewien dokument w trzech kopiach.

– Mogłabyś mi pomóc, córeczko – oznajmiła z uśmiechem pełnym macierzyńskiej czułości pani Wrząc. – Przyszło zarządzenie z centrali, że każdy agent musi przynajmniej raz w miesiącu ubezpieczyć kogoś od następstwa nieszczęśliwych wypadków, albo będą kary. Podpisz tutaj i tutaj, proszę.

– Nie stać mnie na ubezpieczenie – odrzekła Eulalia, siorbiąc herbatę „Ceylon”. – Nie będę go mogła płacić.

– Nic nie szkodzi, pączusiu, ja zapłacę za ciebie. Tylko mi podpisz.

Upewniwszy się, iż w razie czego nie grożą jej drakońskie opłaty za złamanie serca towarzystwu ubezpieczeniowemu, Eulalia podpisała. Co będzie własnej rodzicielce (i tak skromny) chleb od ust odejmować. Poza tym, mężczyzna Eulalii dla odmiany pochodzi z mniej więcej normalnej, szczęśliwej, kochającej się rodziny i często jej powtarzał, iż osobie, która wydała nas na świat z własnego łona przydałoby się okazać czasem nieco serdeczności.

Cztery dni później Eulalia tkwiła na przystanku autobusowym, starając się nie skonać od okrutnego mrozu. Dzień i tak już obfitował w chujowość. O wpół do szóstej została zawrócona z drogi przez szefa, który nie był w stanie znaleźć swoich kluczy od biura. Marcowe wieczory charakteryzują się ostatnio temperaturą okołolodowcową, toteż nasza bohaterka wypatrywała autobusu niczym kania dżdżu. (Konia z rzędem temu, kto mi odmieni ten dżdż w mianowniku. No właśnie.)

Trzydzieści siedem po piątej zadzwonił telefon.

– Musimy się koniecznie dzisiaj spotkać – oznajmiła nerwowo matka Eulalii.  – Zapomniałam ci powiedzieć o jeszcze jednym podpisie, a bez niego ubezpieczenie jest nieważne.

– Mamo, zamarzam żywcem. Jadę do domu. Załatwimy to jutro, dobrze?

– Ale ja jutro muszę dostarczyć dokumenty do centrali! To jest dla mnie być albo nie być!

– To dlaczego nie dałaś znać wczesniej?

-Po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiał całkiem wyraźny trzykropek. Taki trzykropek, który powstaje, kiedy ktoś w milczeniu rżnie głupa, trzepocząc przy tym rzęsami.

Eulalia westchnęła długo a gorzko. Znała to. Znała to od dziecka.

– Dobrze – rzekła. – Będę w MacDonaldzie na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej, na parterze. Ile ci zajmie dojazd?

– No, jestem na Bemowie, ale się postaram..

Cięcie. Jesteśmy teraz w Macu na skrzyżowaniu.

Minęło tylko czterdzieści pięć piosenek Dżastina Bibera czy też jakiegoś innego twórcy masowego rażenia (jak powszechnie wiadomo, w Makach prócz odoru zjełczałych frytek unosi się sonic warfare, mające zachęcić klienta do jak najchyższego zwolnienia zajmowanego miejsca.) Eulalia już porządnie nasiąkła tymi frytkami, gdy w drzwiach stanęła lekko zdyszana rodzicielka. Podpis został złożony i spotkanie upłynęłoby zapewne w cywilizowanej atmosferze, gdyby pani Wrząc nie rzuciła niefrasobliwie:  –  Jestem okropnie roztargniona, jak widzisz. No, ale kto nie ma w głowie, ten ma w nogach, hihihihi!

Eulalia powstała, słysząc bardzo wyraźnie, jak z cichutkim trzaskiem coś w niej pęka.

– Mamo – rzekła tonem sprawozdawczym – nie rób tego więcej.

– Czegóż to?

– T e g o. Nie rób tego.

– Ależ czego, kochanie?

– Nie stawiaj mnie w takiej sytuacji.

Okrągłe z natury oczy Mrs. Wrząc zrobiły się jeszcze okrąglejsze. – Dlaczego?

– Poniewaź mnie to wkurwia. Zrobiłam ci uprzejmość, podpisując te papiery. Nie potrzebuję żadnego ubezpieczenia i wiesz o tym dobrze. Zrobiłam Ci uprzejmość, a Ty, robiąca w ubezpieczeniach od – przypomnij mi, jak długo, od kilkunastu już lat? – zapomniałaś sprawdzić, czy są wszystkie podpisy. Zostawiłaś to na ostatnią chwilę.  Skłoniłaś mnie dziś do przyjścia tutaj, nie dając żadnego wyboru. Zrobiłam Ci uprzejmość, a w rezultacie mam kłopot.

Madame Wrząc z sykiem wciągnęła powietrze.

– Zdumiewa mnie to co mówisz, moje dziecko.

–  Nie zdumiewaj się,  tylko niech to do ciebie dotrze. Logika, mamo. Lo-gi-ka.

Matka Eulalii nadęła się godnie, co przy jej misternej posturze stanowiło nie lada osiągnięcie.

– No wiesz – rzekła tonem nabrzmiałym urazą – gdyby moi klienci zachowywali się tak jak ty, to bym chyba z głodu umarła!

– To możliwe – odparła Eulalia z prostotą. – Lecz nie ja za to odpowiadam.

– To nie moja wina, że dokument trzeba dostarczyć na jutro!

– Moja także nie. Czy ty nie mogłabyś być jak inni dorośli ludzie? Odpowiedzialna?

Pani Wrząc zawrzała.*

– Masz ze mną jakiś problem? Masz jakiś problem?

– O, tak. I to przez całe życie.

– To idź do psychiatry!

Eulalia powiedziała uprzejmie „do widzenia”, odwróciła się i odeszła.

Idąc, myślała o swoich wizytach u psychiatry. O wykupywanych cyklicznie bardzo drogich lekach na chroniczną depresję. O planowanej serii wizyt u terapeuty, których się boi i któremu wyznała, że sama konieczność tych wizyt sprawia, iż czuje się jak zdefektowany, nieszczęśliwy śmieć.  Śmieć z patologicznej rodziny.

Morał z tej historyjki jest całkiem prosty, o, taki:

Drodzy czytający te słowa. Jeżeli posiadacie matki, których z uzasadnionych powodów szczerze nienawidzicie, to nie dajcie się nabrać na ich rzyganie tęczą. Nie dajcie się również przekonać, iż osobie, która was na świat wydała przydałoby się okazać nieco serdeczności.

Lukrem  można wprawdzie oszpachlować choćby łajno, lecz lukier ów kiedyś pęknie.

 

* Teraz już wiecie, dlaczego wybrałam taki codename. Dla niewinnej uciechy tego jednego zdania.