Jak spotkałam Fisza i Emade albo: rzecz o Względności Luksusu.

fisz-emade-cud-nius (1)

Wykwintne, b. drogie dania w Luksusowej Restauracji – wiecie może, jak wyglądają?
Dostajesz talerz dziwnego kształtu. Ogromny.
Na nim napierdolone sałaty i innych niejadalnych liści. A na tym poszyciu leśnym trzy (słownie: trzy) raczej małe przegrzebki. Leżą i łypią na ciebie niechętnie.
Wciągasz je na raz, dwa i czujesz się jak krasnoludy na wycieczce w Lorien. („I don’t like green food!”)

Continue reading

To, co można z życia mieć

Witam ponownie.

Wpis wczorajszy rozlazł mi się w dwóch kierunkach – taki ni to pies, to wydra. Niniejszym postaram się pozszywać luźno dyndające kawałki i nadać całości akceptowalny kształt.

Najpierw może o tych hubach.

Agnieszka H. zwróciła mi uwagę (tu dyg z mównicy w stronę Agnieszki) iż czym innym jest postawa pasożyta, z premedytacją ciągnącego żywotne soki z rodziciela/sponsora, czym innym zaś – wyuczona bezradność, owocująca skrajną biernością, podpartą absolutną niewiarą we własne siły. Trąciłam tę kwestię nosem, ale za słabo, jak widać.

Otóż  – ja się z tym zasadniczo zgadzam.

Nie mam żadnej wiedzy specjalistycznej (książki, które może przeczytać każdy, oraz Internet raczej się nie liczą.) O osobowości zależnej coś tam słyszałam, ale temat nigdy nie zajął mię przesadnie. Tyle jest w końcu innych, bardziej malowniczych odchyłów od Uświęconej Normy (czymże ta norma?). Niemniej, pamięć wierna przywiodła mi przed oczy przypadek wzięty z życia. Żywcem.

Mam dwanaście lat i tkwię, oblepiona pajęczynami i umorusana po uszy, w środku kniei. Obóz harcerski. Jestem  – jak większość dzieciaków tam – wiecznie niedojedzona (to, co podają w harcerskiej stołówce, złamało by niejednego twardziela.)

W środku turnusu zajeżdża Emilka. Zajeżdża – to jest dobre słowo. Rodziciele Emilki parkują swego lśniącego land rovera tuż za zbitą z sosnowych belek bramą obozu. Emilka ma długie do pasa złociste włosy, starannie poskręcane lokówką i przewiązane wstążeczką. Mundurek harcerski  – wyprasowany i włożony w taki plastikowy pokrowiec, w jakim biznesmeni wożą garniaka na zmianę – niesie za nią mama. Tata dryga z wielkim pudłem pożywienia (jak się później okaże, głównie czekoladek.)

Tak, jak ja wtedy mogły czuć się obdarte dzieci z afrykańskiej wioski, nawiedzone przez uśmiechniętą, spowitą w perkal i błyskotki Nel na słoniu.

Emilka nie umiała pływać ani wspinać się na drzewa. Stresowały ją spadające na plandekę namiotu szyszki i deszcz. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała gwoździa. Przetrwała, gdyż chętnie dzieliła się swymi czekoladkami a co bardziej macierzyńsko usposobione zastępowe wieczorami trenowały na niej najdziwniejsze koafiury.

Pytanie brzmi – czy Emilka była ofiarą, czy beneficjentką? Narcyzem, czy osobowością zależną? Była zawsze uśmiechnięta, uprzejma, mówiła cicho i kulturalnie oraz prowokowała większych i silniejszych od siebie do wyręczania niemal we wszystkim. W razie zombie apokalipsy przetrwała by jakiś kwadrans – chyba, że zakochałby się w niej oddział komandosów.

Po tylu latach wciąż nie jestem pewna.

Przyszło mi do głowy, że jakkolwiek postawy Huby Tatusia (skrajna bezradność, odcięcie od prawdziwego życia) i Huby Zalotnej (szlifowanie wizerunku głównym zajęciem w życiu, pasożytnictwo na najbliższych) to dwa skrajne końce skali, istnieje jeszcze cała gama odcieni pośrednich.  Życie jest takie ciekawe, niestety, na szczęście.

"Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę."

„Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę.”

* * *

Bezpieczeństwo vs wolność. Moja najbliższa przyjaciółka nadal mieszka z rodzicami. Nie dlatego, że tak to lubi.

Do niedawna studiowała jednocześnie dwa wymagające i trudne kierunki, równolegle pracując (w instytucji naukowej, w budżetówce; każdym może sobie wyobrazić, jakie to pieniądze.) Rzutem na taśmę zrobiła magistra z jednej specjalności, pisząc doktorat z drugiej. A, i jeszcze udziela się w uniwersyteckich kołach naukowych.

Ma mózg jak maszyna. Czuję się przy niej niczym co bardziej gapowaty Watson przy Sherlocku. To byłaby cholerna, cholerna strata, gdyby nie mogła puścić wodzy swoim wrodzonym i z żelazną konsekwencją rozwijanym predyspozycjom intelektualnym.

Powiedziała mi kiedyś: „Wybrałam edukację zamiast samodzielności. Moi rodzice nie są tacy źli.”

Czy jej życie jest bezpieczne? Względnie, założywszy, że mam zapewniony dach nad głową, opłacane czynsz, prąd, internet, zapewnione jakie takie posiłki.

Czy jest wolna? Nie może sobie urządzić całonocnej imprezy. Ale zamiast bulić absurdalne kwoty za wynajem, pieniądze, które zarabia, odkłada na swoją pasję. Rozwija się umysłowo jak ten rozmaryn, każdego dnia.

Czy jest szczęśliwa? Tak, bez wątpienia.

Nigdy w życiu nie nazwałabym jej hubą i przegryzę gardło każdemu, kto to uczyni.

* * *

Uczciwie wyznaję – nie spotkałam nigdy całe-życie-niepracującej żony i matki, która byłaby ze swego wyboru zadowolona. (Możliwe, iż mam pod tym względem pecha.) Jakkolwiek wprowadzanie nowego pokolenia w życie jest zadaniem, którego doniosłości przecenić nie sposób, zarabiający mężowie jakoś rzadko to zauważają.

Ten, kto przynosi do domu szeleszczące banknoty, choćby był aniołem, doświadcza silnej pokusy, by prędzej czy później poczuć się lepszy. Ważniejszy.

Natomiast znałam kobietę, która zakochała się jak głupia. Dość dawno temu to było. Z całą ufnością weszła w buty wychodzone przez szeregi jej przodkiń – Żony Domowej. Jasny układ; ja ci zapewniam funkcjonujący dom i wychowuję twoje dzieci, ty na to wszystko łożysz.

Dwadzieścia pięć lat małżeństwa spędziła w kuchni i z dzieciakami, coraz bardziej ubezwłasnowolniona. Coraz dotkliwiej wyszydzana i poniżana przez małżonka, który kasą rządził. Zaczęło się od żartobliwego deprecjonowania („co ty wiesz o życiu, ty taka głupiutka jesteś”) zaś skończyło na rękoczynach. Facet wyświadczył w końcu światu przysługę i kojfnął. Pozostawiając przerażoną, bezradną, tęskniącą za nim (!) kobietę o poczuciu wartości własnej dyndającym gdzieś w okolicach pięt.

W chwili, gdy piszę te słowa, jej walka o zebranie się do kupy i dostosowanie do nowych reguł gry trwa.

* * *

Być może, że wszystko sprowadza się do tego, co nami powoduje, kiedy dokonujemy wyboru. Nie – ile naszego bezpieczeństwa/wolności jesteśmy gotowi poświęcić, ale: z jakich pobudek to czynimy.

Czy – i co – na koniec zostanie nam w garści?

Kluczowym jest czy strona, z którą z takich czy innych przyczyn idziemy na układ dotrzyma warunków umowy.

Kiedy kobieta nie ma pracy

Dzień dobry. Porozmawiajmy o rzeczach istotnych.*

Dorosłość objawia się miedzy innymi tym, iż zaczynamy dogłębnie zdawać sobie sprawę, iż nie da się mieć rybki z pipką.

Albo, albo. Przedtem być może żyliśmy w złudzeniu, iż życie jest dobrotliwym rogiem obfitości, bez opamiętania sypiącym nam na głowę przysługi i szanse.

Koniec końców dotarło do nas, że niekoniecznie.

Osobiście wierzę, że całe spektrum wyborów, jakich możemy dokonać, rozpina się pomiędzy dwoma wektorami. Imiona ich: Bezpieczeństwo oraz Wolność. (To nie będzie o polityce, obiecuję. W kości zadniej mam politykę.)

Im bardziej bezpieczne (stabilne, przewidywalne) jest nasze życie, tym mniejszy mamy wpływ na jego kształt. Młodsze dzieci, te kochane przez rodziców żyją sobie w takich przytulnych kokonach. Ktoś inny decyduje o wszystkim, ale też wszystkiego, co potrzebne dostarcza. W tzw. „starych, dobrych czasach”z założenia tak właśnie miało wyglądać małżeństwo – wszechwładny, troszczący się on i wdzięczna, bierna, absolutnie nie pyskująca ona. Niektórych taka perspektywa nadal kusi i zawieszają się, na kim popadnie. Na małżonku. Na rodzicach.

Im wolniejsi się czujemy, tym większe prawdopodobieństwo, że w razie kosmicznego niefartu (typu: nasz pies dostał dengi, bank umknął z całą forsą, pierdolnął nam Niewypał w Rurze Odpływowej w Łazience) sami będziemy zmuszeni sobie radzić ze skutkami powstałych zniszczeń. Co może się okazać ekscytujące. Albo nas wykończyć.

Życie bezpieczne to życie uładzone, błogo monotonne. Okrojone cudzymi arbitralnymi decyzjami jak płotkiem (kto płaci, ten z reguły wymaga.) Nic strasznego prawdopodobnie nam się w nim nie przydarzy. Nic znaczącego – także nie. Kąt do spania, pełna miska i lśniąca sierść to wprawdzie szczyt ambicji przeciętnego kota spaślaka, ale raczej nie istoty ludzkiej.

"W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem".

„W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”.

Życie wolne obiecuje nam, że doświadczymy absolutnie wszystkiego.  W tym także – ciężkiej choroby w chwili, gdy nie przysługuje nam ubezpieczenie, gdyż zaniedbaliśmy drogi, luby ZUS. Autentycznego strachu, gdy nie będzie już co włożyć do garnka. Desperacji. Bezsilności.

Tak właściwie to miałam napisać o dwóch rodzajach ludzi: tych, którzy pozwalają, żeby ktoś dbał o nich, i tych, co dbają o siebie sami.

Jeszcze niedawno miałam zwyczaj z rozpędu wartościować te postawy. Przychylnością – i podziwem – obdarzałam tych samostanowiących. Z kobiet bluszczów i starych synusiów mamusi darłam łacha ile wlezie.

Not anymore. Obie filozofie (słowo okrutnie na wyrost, ale cóż, gdy brak innego) mają bezsprzeczne zalety. Za każdą się płaci.

Jak Powszechnie Wiadomo**, ludzie rodzą się różni. A nawet, jeśli rodzą się mniej więcej podobni (jak dla mnie to w ogóle wszystkie noworodki są wymienne – czym się różni jeden nieduży, różowy, hałasujący flak pasztetowej od drugiego, hę?) to wychowywani są rozmaicie i do czego innego.

Jedni w pocie czoła do wielkości dochodzą, gdyż posiadali byli rozsądnych rodziców, którzy wpoili im zdrową wiarę we własne siły. Pompowany tąże wiarą, dzieciak naturalnie i bezboleśnie uczy się odpowiedzialności. Podejmuje kolejne wyzwania na miarę swoich sił: od przewodniczącego klasy IIIB po szefa uniwersyteckiego koła naukowego, po kierownika działu. Zapierdala tak dziarsko i efektywnie, iż w wieku sześćdziesięciu lat korkuje szczęśliwy na serce, w słabnącej dłoni ściskając pochwalny dyplom od Szefa Wszystkich Szefów, którego nigdy nie widział. Okej, poniosło mnie. Ale widzicie, do czego zmierzam, prawda? Ten przedsiębiorczy człowiek z pewnością nie sępił drobnych na piwo od mamusi, mając lat dwadzieścia i sześć. Ze swego kąta za regałem wyprowadził się na pierwszym roku albo i wcześniej – i w głowie by mu nie postało, żeby wracać, bo recesja.

Innych wielkość szuka sama, przybierając nieraz kształt buta, wymierzonego w miękkie i nieosłonięte części ciała. Nikt się z nimi specjalnie nie cackał, nikt ich nie karmił miłością rodzicielską. Dom był niszczącym miejscem albo nie było go w ogóle. Ci, o których myślę, wzięli swoje sponiewierane dupy w troki, wykazali się niezwykłym hartem ducha i wybili na niepodległość. Zacisnąwszy zęby, znieśli trudne i niepewne warunki życia oraz niewdzięczną harówkę w często bardzo młodym wieku. Koło trzydziestki zazwyczaj są już ustawieni – własną ciężką pracą. Zazdroszczę im nastawienia i szczerze ich podziwiam.

Rozsądnych rodziców nie każdy może mieć. Obowiązuje tu niestety loteria. Nie każdy też miał to przewrotne szczęście, by doznane krzywdy wcześnie skatalizowały w nim chęć walki. Istnieją ludzie, którzy czerpią osobliwszą przyjemność z upupiania potomka tak długo, aż wyuczona bezradność weźmie górę nad zdrową ciekawością świata. Dezawuują, wyśmiewają wszelkie niemrawe próby usamodzielnienia się. Robią swemu dziecku kaszę z mózgu opowieściami o tym, jak strasznie niebezpiecznie jest Na Zewnątrz.

W rezultacie hodują sobie hubę na łonie.

Wio, sponsorze!

Wio, sponsorze!

Huba to taki ktoś, kto nie ma żadnego absolutnie pomysłu na swoje życie ani żadnych oczekiwań, prócz jednego: żeby mu wszyscy dali święty spokój. Huba nie potrafi planować bardziej dalekosiężnie, niż do następnego piąteczku i nie ma zamiaru się nauczyć. Poczucie spełnienia zapewniają jej/mu doraźne rozrywki w rodzaju koncertu (na bilet huba będzie odkładać miesiącami, każdego wysępionego groszaka) czy piwka ze znajomymi.

Jeśli huba jest mężczyzną, niemal na pewno wyhoduje sobie amorficzny zarost, zapewniający absolutny brak sukcesu na rynku pracy, oraz będzie ubierać się jak menel. Piwo, papierochy i pizza z tektury to okrzepli w bojach towarzysze jego. Osobnik taki może latami wegetować cicho za wspomnianym regałem, by po śmierci głównych właścicieli bezszmerowo przejąć lokal.

Huby płci żeńskiej ewoluują w dwóch kierunkach: Huba Tatusia (HT) z reguły się zapuszcza, choć nie tak spektakularnie jak huba męska. Jej znak rozpoznawczy to rozciągnięty bury sweter, sięgający kolan. HT mówią cienkim, przenikliwym głosikiem małej dziewczynki, zaś ich wiedza o życiu na zewnątrz klosza jest śladowa. Wysłane z drobnymi po sprawunki, prawdopodobnie zgubią monetę po drodze i rozpłaczą się w warzywniaku. Bywają sympatycznymi rozmówcami, o ile nie przeszkadza nam, że konferujemy z kimś o światopoglądzie przedszkolaka.

Trudniejsze do zniesienia są Huby Mężusia (podgrupa Hub Zalotnych.) To te huby, na które znalazł się jakiś amator. Z założenia nie parają się pracą zarobkową, o której zresztą nie mają najmniejszego pojęcia. Leżą i pachną. Znają dwadzieścia sześć sposobów efektywnego farbowania włosów i drugie tyle patentów na malowanie paznokci. O ile głęboko interesują nas te zagadnienia, z HM idzie wytrzymać. Jeśli nie – trzeba spieprzać. Wiem, co mówię; każdy potrzebuje się jakoś dowartościować. Zamężna huba czyni to, dopytując się z fałszywą troską –  i bardzo głośno –  o Twoje życie uczuciowe.  „A ty nie masz męża, biedulko ty. Jak ty sobie radzisz z tą straszną samotnością?”

Natomiast klasyczna Huba Zalotna to jest kombo killer. Połączenie najwybitniejszych cech Huby Tatusia (infantylność do granic zidiocenia) i Huby Mężusia (obłuda, narcyzm.) Huba Zalotna również nie pracuje. Zresztą, kiedy miałaby to robić? Pielęgnowanie urody, o której HZ ma nader wybujałe mniemanie, zajmuje jej większość wolnego czasu. Resztę pochłaniają piwne posiadówki ze znajomymi, na których HZ – jako będąca permamentnie na Wydaniu – pojawia się sążniście odstrzelona. Następnie przez 3 godziny siedzi nieruchomo za stołem i niemal nic nie mówi. Czeka na oznaki zachwytu i uznania. Wiem, bo ją obserwowałam.

Nie warto nawiązywać pogawędki z Hubą Zalotną, jeśli się nie ma w zanadrzu komplementu. A lepiej trzech. Innych niż pochlebne informacji HZ nie potrzebuje ani nie rejestruje.

Kiedy taktyka na visual nie odnosi spodziewanych efektów, Huba Zalotna zdobywa zainteresowanie otoczenia, opowiadając w dosadnych szczegółach o straszliwej, przewlekłej chorobie, na którą jakoby cierpi. Szczegóły zmieniają się w zależności od rozmówcy, ale jedno jest stałe: schorzenie owo wyklucza całkowicie zarabianie na siebie, lecz nie uniemożliwia piwnych biesiad.

Straszliwie długi zrobił się ten wpis. Spróbuję go jakoś podsumować.

Jak jasno wynika z powyższych paragrafów, nie znoszę hub. Działają mi na nerwy. Uważam, że mają w życiu za dobrze.

Ale czy na pewno? Czy chciałabym w wieku lat 30 pomieszkiwać u rodzicieli za firanką? Prosić ich o pieniądze na tampony czy nowy biustonosz? Meldować się, gdy w środku nocy wracam z upojnej imprezy?

Albo znosić fumy wszechwładnego męża? Z drżeniem w sercu zastanawiać się, czy będzie miał dziś dobry nastrój? A może znów mnie uderzy?

No więc właśnie. A tak w ogóle to jestem dłuższy czas bez pracy i sama staję się hubą.

 

* Opener by Witkacy. Zna ktoś coś lepszego w tej kategorii?

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go Choć Raz Użyć.

Ty nad poziomy wylatuj

Alexis. I wszystko jasne.

Alexis. I wszystko jasne.

Porozmawiajmy o Ernestynie Bdziumpf, mojej znajomej.

Dawno, dawno temu Ernestyna wydawała się sama sobie szalenie wyjątkowa. Niepowtarzalna. Błyskotliwa. Genialna wręcz.

Przekonanie to, rozkwitłe we wczesnym dzieciństwie, ugruntował w niej fakt, iż edukacja stopnia powszechnego jest w Polsce obowiązkową. Do szkoły za najbliższym rogiem każdy może dziecię swe zapisać. W efekcie klasa, w której Ernestyna spędziła osiem lat młodego życia składała się w wysokim stopniu z młodocianych troglodytów.

Troglodyci owi pochrząkiwali, czochrając się  pod pachą lewą lub prawą, gdy bezlitosna dłoń nauczycielki podsuwała im tekst pisany. Niektórzy z troglodytów celnie ciskali piłką do kosza przez pół boiska, ale czytać nie nauczyli się do 10 roku życia. I później. Tymczasem mała Ernestyna spędzała duże przerwy z Witkacym pod pachą i czuła się cool.

Nigdy do końca nie zakminiła, o co chodzi z tą piłką (duży przedmiot, ciężki, irytująco obły, powoduje uszkodzenia ciała). Ani z portkami kształtu i faktury namiotu, prowokacyjnie zsuniętymi do połowy suchej dupci. O ile jakakolwiek część ciała trzynastolatka o posturze trzepaka na dywany może być prowokująca.

Rówieśnicy Ernestyny upajali się kiepskim polskim hip-hopem tudzież jeszcze gorszą wódą Smirnoff, przemycaną na wuef w butelce od coli. Nasza bohaterka spoglądała na to wszystko z psychicznej oddali, z łagodnym, pozbawionym agresji  zdziwieniem, jakiego nie powstydziłby się Gandhi.

Nadszedł czas liceum i Ernestynowa bańka samozadowolenia rozdęła się znacznie. Nie jest żadną sztuką błyszczeć wśród kretynów, n’est-ce pas?  Tymczasem dostała się do bardzo dobrej szkoły. Takiej z pruskiej cegły, z łukowatymi oknami, posępną wonią pasty do parkietów i Tradycją, złowrogo zawisłą nad głowami uczniów na kształt wypchanego krogulca.

Obowiązywał tam egzamin wstępny. Podostawali się synowie i córki lekarzy, artystów tudzież wykładowców akademickich. No i Ernestyna.

Synowie i córki pochodzili z domów, gdzie kupowało się książki. Karmiono ich witaminami. Mieli niezliczone zasoby zdrowej wiary w siebie i nader rozwinięte słownictwo. Jeśli używali wulgaryzmów, to z figlarnym mentalnym cudzysłowem. Przemoc (fizyczna) nie istniała, to by było zbyt gminne, co to, to nie. Niektórzy z nich potrafili układać dowcipne wierszyki po łacinie.

A Ernestyna i tak zaginała większość z nich na polskim. Każdy by popadł w samozachwyt.

A potem przyszły studia. Życie.

Skonfrontowana z kilkunastoma równie (albo i bardziej) żądnymi wiedzy młodymi umysłami, Ernestyna straciła rezon. Po raz pierwszy w życiu na pytanie: „A to czytałaś?” zmuszona była zgodnie z prawdą odpowiedzieć: „Nie”. To „nie” wycedzone przez zaciśnięte zęby miało piołunny smak klęski.

Okazało się nagle, że jednostek nienormalnie oczytanych, bardzo wygadanych, obdarzonych erudycją i swadą jest wiele. Najwyraźniej osoby owe nigdy nie miały w szkole tak łatwo, jak nasza bohaterka – albo po prostu były bardziej pracowite. Albowiem odnosiły konkretne, mierzalne sukcesy. Ku przerażeniu Ernestyny, która nigdy nie nauczyła się przygotowywać do lekcji i całe życie eksploatowała bezczelnie swój urok osobisty.

Nie wyszła na tym najlepiej.

Myślałam sobie dzisiaj o tym, jak kruche są zręby, na których wznosi się coś tak fundamentalnego jak poczucie własnej wartości.

Jak łatwo podmywalne czyjąś lepszością. Znakomite samopoczucie trwa tylko dopóki w polu widzenia nie pojawi się ktoś ewidentnie bardziej zajebisty. Mający większe prawa do zużywanego przez nas powietrza.

Podobno warto by to poczucie od małego budować na kwestiach tak niepodmywalnych, jak miłość najbliższych. Albo, ja wiem, na jakichś niezaprzeczalnych zaletach charakteru. Ernestyna przeczytała ową radę i omal się nie obsmarkała ze śmiechu.

Myślę – wydaje mi się, że poczucie Jebutnej Wyjątkowości Własnej nie dość, że demoralizuje i oducza uczciwej pracy nad sobą,  to prędzej czy później prowadzi w pokrzywy. Człowiek nie dość, że śmiesznie wygląda, to jeszcze jest całkiem bezradny, poparzony i ze łzami w oczach.

Tymczasem żyjemy w kulturze, która celebruje wyjątkowość. Od małego mlaskacza słyszy się: bądź przebojowy, bądź hop do przodu, wyjrzyj ponad plebs, co zapierdziela w niecierpianej pracy pięć dni w tygodniu. Tak, ty możesz być kimś więcej! Właśnie ty!

Kłopot w tym, że słyszy to dosłownie każdy.

Statystyka jest przeciw marzeniom przeciętnego mlaskacza. Niecierpianej, kiepsko płatnej, nie dającej żadnych szans na samorealizację pracy w przez mało kogo poważanym zawodzie (patrz: asystentka w biurze, sprzedawczyni w sklepie, fryzjer, taksówkarz, murarz na budowie itp.) zawsze będzie nierównie więcej aniżeli tych mitycznych Karier do Zrobienia. Nasi rodzice porozmnażali się jak głupi. Nie będziemy wszyscy wieść spełnionego życia z kawiorem i szampanem.

Doprawdy nie wiem, czemu polski rząd tak olaboguje nad znaczącym spadkiem urodzeń. (To znaczy – wiem, ale ten tekst nie jest o Ciężkiej Doli Emeryta, więc pominę tę kwestię milczeniem.) Wszak im mniej bacho…przepraszam osoby o macierzyńskiej wrażliwości, im mniej młodzi w szkołach, na uniwersytetach i rynkach pracy, tym większa statystycznie szansa, że duża grupa ludzi dostanie z życia to, co chce.

Zawody takie, jak: gwiazda rocka, aktor/ka – bożyszcze tłumów, milioner-prezes firmy, niesamowicie poczytny pisarz pozostają poza zasięgiem znakomitej większości z większości. Z większości. Prawdziwy talent/powalająca charyzma ma szansę się przebić, gdy jest poparta katorżniczą pracą. I hojnym łutem szczęścia. I plecami wujka, okopanego w branży…stop.

Tu jest lekcja dla Ernestyny. Która, niestety, rozżalona tkwi w tych pokrzywach.

Pochodzi z zatłoczonego rocznika. Wszyscy jej rówieśnicy albo są już solidnie poustawiani na odpowiedzialnych stanowiskach, albo machnęli na to ręką i skupili się na życiu rodzinnym.

Albo też wyjechali stąd na zawsze.

Bida, panie.

Witam serdecznie.

Dzisiaj to się naprawdę wkurzyłam.

Instygatorem* wkurzu mego był mianowicie list, który przyszedł do redakcji Wyborczej:

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,13997092,Paradoks__straconego_pokolenia_.html

List jest najświeższym kamyczkiem dorzuconym do ogródka znanej Wam być może sprawy „Niechcianej” (chodzi o młodą dziewczynę po studiach, która nie mogąc znaleźć w ojczyźnie przyzwoitej pracy, postanowiła emigrować i rozgłośniła swą decyzję – jak również implikacje tejże – medialnie. Oryginalny artykuł tu: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,13923635,Niechciana.html Polecam.)

Autorką polemiki ze stanowiskiem Sandry Borowieckiej jest również młoda, za to nierównie entuzjastyczniej nastawiona do życia i realiów tegoż osoba (a przynajmniej za takową się podaje.) Osoba zapytuje:

Dlaczego moje pokolenie, tak bardzo pokrzywdzone przez system, nie spróbuje poszukać jakichś (bezpłatnych – przyp. ja) praktyk czy staży, zdobyć doświadczenia i spróbować, może na pozór niemożliwego, ale jednak? Dlaczego tutaj nagle brak odwagi i walki o swoją przyszłość i lepsze perspektywy?

Oraz wyznaje:

Sama jestem studentką dwóch kierunków humanistycznych(…)Od pierwszego roku zaczęłam podejmować wszelkie wolontariaty, szukać praktyk(…) Przekonanie, że warto coś czasem zrobić za darmo, przyniosło mi wiele znajomości i kwalifikacji, których nie zdobędę, siedząc w domu przed komputerem.

Na koniec zaś życzy rozżalonym równieśnikom:

Większej pokory i wiary w siebie. Własną determinacją i uśmiechem można zdobyć świat. To nic nie kosztuje, a tak dobrze rokuje na przyszłość.

Ta pani swą determinacją i uśmiechem zdobywa świat.

Ta pani swą determinacją i uśmiechem zdobywa świat.

Ja zaś wykonuję dynamiczny, rozgłośny facepalm. Taki z plaskaczem. Mogę go wykonać oburącz, a co mi tam.

Że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – to wiem już od bardzo, bardzo dawna. Syty głodnego nie zrozumie. Gdyż głód to jest taki stan, który póki trwa, zawłaszcza postrzeganie świata, zaś gdy minie, to się już o nim nie pamięta i nawet przekonująco przywołać to wrażenie jest trudno. Taki lajf. Niemniej, ilekroć natykam się – w prasie, czy gdziekolwiek – na kolejny głos sytej, zadowolonej z siebie jednostki, beztrosko dezawuujący problemy tych, co się niestety szczęściarzami nie urodzili, a i później mieli pod górę coś we mnie pęka. Pękło i tym razem.

Autorka listu podpisała się zuchwale całym imieniem – jako Kinga. Zwrócę się więc do niej bezpośrednio.

Kingo. Pierwsze moje pytania brzmią: Czy masz oboje rodziców? Oraz czy zarabiają oni dostatecznie dużo, by długo i cierpliwie gościć Cię pod swoim dachem, karmić, opierać tudzież asygnować środki na Twój bilet miesięczny, książki, inne tego typu drobnostki? Jeśli odpowiedź brzmi „tak” – gratuluję, wyciągnęła Pani na loterii losu długą słomkę. Proszę sobie studiować, równolegle podejmować kolejne bezpłatne staże, zdobywać cenne doświadczenie zawodowe oraz cieszyć się życiem.

Jeśli jednak odpowiedź brzmi „nie” – to jak Ty to sobie Kingo właściwie wyobrażasz?

Dach nad głową i jedzenie (nie wspominając już o bilecie miesięcznym) kosztują konkretne sumy. Na żywieniu można przyoszczędzić, gdy kto zdeterminowany (patrz mój wcześniejszy post pt. ” Jak przeżyć miesiąc za 1600 zł„) niemniej czynsz i podstawowe świadczenia (prąd, gaz, niezbędny w naszych czasach internet) generują niestety koszty tzw. sztywne.

Jest to wiedza, którą szczęśliwe córki pełnych rodzin poznają dość późno. Niefarciarze stykają się z nią wcześniej, niż by chcieli. Nos w nos.

Wyobraś sobie, Kingo, że od najmłodszych lat towarzyszyła Ci bieda. Nie taka piszcząca, tzw. patologiczna, z malowniczo cieknącym dachem. Taka dyskretniejsza i nie mniej przez to dotkliwa, bo skrzętnie ukrywana. Twoi niemądrzy, niezaradni rodzice od maleńkiego nałożyli na Cię przerastający siły dziecka obowiązek ukrywania żałosnego stanu swych finansów.

Musiałaś obywać się kanapką, gdy Twoi rówieśnicy dostawali w szkole obiad. Udawałaś, że nie jesteś głodna. Na szkolne wycieczki raczej nie jeździłaś. Udawałaś, że cię one nie interesują. W liceum zostałaś wezwana na dywanik do dyrektorki. Zadano Ci pytanie – dlaczego Twoi rodzice notorycznie nie płacą składki na komitet? Udałaś, że nie wiesz.

To udawanie skończyło się gwałtownie, gdy zmarł Twój ojciec. Niewiele było z niego pożytku, przyznajmy – pił ,bił i upokarzał latami. Niemniej, przynosił do domu jakieś pieniądze. Gdy go zabrakło, w dorosłość – rozumianą także jako egzamin na studia – wkroczyłaś z kawalerki z osypującą się z sufitu farbą. Na 33 metrach stłoczeni Ty, Twoja przerażona, skrajnie niezaradna matka oraz zalękniony niedorosły brat. W lodówce pustawo. Nie ma przy Tobie nikogo dojrzałego, mądrego, ktoby Ci poradził , jak masz się wydźwignąć z finansowej zapaści. Ty nie masz żadnych pomysłów. Nie zostałaś wychowana, by mieć pomysły. Zostałaś wychowana, by siedzieć cicho, bo przez łeb dostaniesz.

Wyobraż sobie, Kingo, że w tej sytuacji udajesz się na kilkumiesięczny, oferujący jakże pożądane na dzisiejszym rynku zatrudnienia kwalifikacje, niemniej darmowy staż.

Co będziesz jadła? Za co kupisz sobie buty? (Zimowe. Wypadałoby mieć choć jedne.) Determinacja i uśmiech wuja są warte, kiedy przeciekają Ci podeszwy.

Powiem Ci, co zrobisz. Powiesz sobie: „Do diabła z tym” i zostaniesz recepcjonistką. Za całe 1400.

Z takiej pensji niczego nie odłożysz, więc za rok czy dwa tego typu pracy nadal będziesz w tym samym miejscu.

Owszem, zdobędziesz w końcu doświadczenie, na którym Ci tak zależało. Jeno – jako wykwalifikowana pomoc biurowa. Takie doświadczone pomoce dosiągają niekiedy do 2000, ale na kilkumiesięczny bezpłatny staż nadal nie mogą sobie pozwolić.

I tak mijają lata, mijają studia, toczy się życie – a Ty maszerujesz dziarsko naprzód po to tylko, by wciaż tkwić w tym samym miejscu.

P.S: Czy ktoś ma jakiś pomysł, jak wyjść z zaklętego kręgu? Pomysły chętnie przyjmę.

 

* Instygator – piękne, niemalże zapomniane już słowo, mogące z powodzeniem zastąpić wszechobecny „trigger.” Spróbujemy?

Jak przeżyć miesiąc za 1600 zł

poor

A więc stało się.  Opadły zwodnicze mgły korporacyjnego słodu. Zostaliśmy wydymani.

Nasz szef, uzbrojony w tabelkę w Excelu, z której  bezsprzecznie wynika, jak strasznie mnogo wiele można by przyoszczędzić na naszych składkach do ZUS-u, poszedł po rozum do głowy (bardzo się przy tym spocił) – i obciął nam pensję. Drastycznie.

Albo też przyjęliśmy ofertę pracy za obrażające ludzką godność pieniądze, gdyż byliśmy zdesperowani. Na koncie naszym widniał jedynie debet, zaś w lodówce – światło.

Tak czy siak, zarabiamy teraz 1600 złotych polskich na czysto. Jesteśmy w sytuacji, którą w armii amerykańskiej określa się akronimem FUBAR.*

Jednakże nie lękaj się, Czytelniku; ukażę Ci drogę wyjścia z tej matni. Za 1600 złociszy można przeżyć; przynajmniej dość długo, by znaleźć sobie lepszą pracę.

Pozwól, że podejdę do sprawy metodycznie. Podejście do sprawy metodycznie ma znany wpływ uspokajający, zwłaszcza w odniesieniu do spraw trudnych,  przerastających swym ciężarem gatunkowym odporność psychiczną przeciętnej jednostki. Działa to mniej więcej tak: kłopot wprawdzie się nie zmniejszył, lecz widząc go rozpisanym w formie schludnych podpunktów, jednostka żywi zbawienne złudzenie kontroli.

Dalejże zatem, oddajmy się złudzeniu. Nasz szef (liberalna jego twarz) zgnoił i poniżył nas dostatecznie; nie będziemy sobie dokładać.

Z góry uprzedzam, iż rozpatruję problem przede wszystkim z punktu widzenia osoby zamieszkałej w dużym (czyt. drogim) mieście Warszawie, niezamężnej, bezdzietnej oraz żeńskiej. Czyli z własnego. Właściwa mężczyźnie struktura wydatków jest mi mniej znana, co nie znaczy, iż nie spróbuję się do niej odnieść.

1. MUSIMY GDZIEŚ MIESZKAĆ

Wylegujący się na łonie tolerancyjnej rodziny mogą tego punktu nie czytać.  Słowa poniższe kieruję do młodych wilków prekariatu, które dom swego dzieciństwa opuściły przynajmniej przed trzydziestką.

My, te wilki mamy dwa wyjścia: albo kojfnie nam jakiś odległy, mało lubiany krewny, będący w posiadaniu zapyziałej kawalerki do remontu (mało prawdopodobne, ale można pomarzyć) albo coś sobie wynajmiemy.  Ceny najmu w stolicy mają to do siebie, że im mniejszy metraż, tym wyższy czynsz. Dziupla z wnęką na umywalkę, za to już bez pralki, ulokowana w samym Śródmieściu być może wzmocni nas wizerunkowo (przynajmniej dopóki świeżo poznana zdobycz nie zobaczy, jak mianowicie mieszkamy) ale za to wydryluje finansowo. Co z tego, że do klubów blisko, jak od połowy miesiąca trzeba będzie wpieprzać chleb z Kucharkiem. Kucharkowa woń też nam szczególnego sukcesu podrywczego nie zapewni.

Zalecam rozwagę; innymi słowy, zalecam Białołękę. Albo Ursus. Albo Włochy. Lub jakiś inny, dowolnie absurdalnie odległy od centrum miasta adres. Ceny są w takich miejscach bliższe rzeczywistości. I słusznie, bo kto by chciał mieszkać na kubikokształtnym osiedlu zamkniętym, za sąsiadów mając młode małżeństwa w różnych stadiach rozrodu? A więc wyrobimy się, zaś do pracy dojeżdżać będziemy najwyżej godzinkę. W jedną stronę. No może półtorej albo dwie, zależnie od tego, wiele śniegu właśnie nasypało. Stołeczne służby drogowe są wobec śniegu niczym dziecię – niezmiennie ufne (może w tym roku nie sypnie) oraz bezradne (ajajaj,  jednak nasypało!).

Codzienna pielgrzymka wyładowanymi do wypęku autobusami dostarczy nam mnóstwo zabawnego materiału do przemyśleń.  Swoje obserwacje możemy zacząć spisywać, tym samym dołączając do cnego grona blogerów. Radek Teklak tak zrobił, a dziś jest zasłużonym tuzem.

Mieszkanie na peryferiach ma zresztą same zalety. Nikt nam się spontanicznie nie zwali do domu z imprezą. Zaś jak się niemowlę rozskwierczy za ścianą, to wygłuszamy je utworem zespołu Lamb of God (mamy zestaw stereo, kupiony w lepszych czasach) i jest gitowo.

2. MUSIMY COŚ JEŚĆ

Niewątpliwie.

Kluczowe jest wyzbycie się frymuśnych przyzwyczajeń. Szynkę z prawdziwego mięsa tudzież warzywa będziemy szamali, jak nam się powiedzie w życiu. Witaminy to dyrdymały burżuja są. Makaron z Tesco (duża torba) plus parówki z Tesco (te najbardziej bezkształtne, nołnejmowe) plus koncentrat pomidorowy Dawtona 20% (z czego są pozostałe procenty – nie pytaj), plus przyprawa curry plus ser żółty z Tesco (dowolny, byleby był gumiasty) i mamy tani, pełnowartościowy, wielokrotnie odsmażalny posiłek.  O penetrującej, ehm, woni. Żeby była jasność; pisząca te słowa wielokrotnie takiego gnieciucha spożywała w czasach studenckich. Nadal go uwielbia.

Odżywianie się na mieście radzę sobie odpuścić. Te wszystkie gotowe kanapeczki, muffinki i hamburgery z psiego żarcia są dla hipsterów i snobów. My jesteśmy twardzi. Pakujemy naszą zapiekankę studencką w plastikowy pojemnik. Przynosimy ją do firmy i odgrzewamy w mikrofalówce, z perwersyjną uciechą rejestrując rozchodzące się w powietrzu fale niepowtarzalnej, ehm, woni. Spożywając, szepczemy pod adresem naszego szefa: „Żryj to!”

3. MUSIMY W COŚ SIĘ UBRAĆ

Znam blisko dwie osoby (płci różnej) które noszą swoje portki i koszulki tak długo, jak się da. Literalnie. W naszej sytuacji to najwłaściwsze podejście. Nigdy nie jest za późno, by posiąść kontrkulturową cnotę minimalizmu. Wywlekamy z szafy naszą odzież i dzielimy ją na dwie sterty: „zajeżdżona na wylot/uchrzaniona keczupem” oraz „jeszcze ujdzie”. Stertę pierwszą wywalamy przy śmietniku; może pan Mietek osiedlowy zbieracz się nią zainteresuje. Stertę drugą poddajemy wnikliwszym oględzinom, by eliminować artykuły bezpowrotnie zmechacone, takie, które przybrały w praniu dziwną barwę oraz za ciasne od 2010 r. To, co pozostaje, mężnie nosimy, w pogardzie mając efemeryczne trendy.  H&M omijamy z daleka, łkając przy tym z cicha. Przynajmniej przestaliśmy zawalać naszą szczupłą przestrzeń życiową produktami pracy niewolniczej. Blogaska szafiarskiego proponuję zawiesić – chyba, że mamy pomysł na rewolucyjną serię postów z cyklu „dwadzieścia cztery zestawy do pracy przy użyciu tych samych spodni.”

4. MUSIMY JAKOŚ WYGLĄDAĆ

Przygnębiająco niskie pobory to nie powód, by się zapuścić na kształt dziada borowego (względnie Rzepichy od Piasta.) Mamy cały czas na uwadze zdobycie innej, lepszej roboty, a takiej nie dostanie osobnik wyglądający jak fleja. W naszym skromnym budżecie blokujemy stałą sumkę na mydło, pastę do zębów, żel pod prysznic, dezodorant oraz golarki. Od razu informuję, że najtańsze tego typu produkty to te „marki własnej”, tak, te w brzydkich generycznych opakowaniach. Wysypka jest w zasadzie niegroźna i po kilku dniach schodzi.

Jeśli czujemy się kobietą – rezygnujemy z makijażu, poza tuszem do rzęs. Tak naprawdę całą różnicę w naszym wyglądzie robił właśnie tusz.  Ust korale podkreślamy wazeliną z apteki (jakieś 1,50 zł za opakowanie) i przestajemy się wygłupiać z wyskubywaniem brwi. W końcu odrosną i znów zaczniemy wyglądać jak Severus Snape, ale za to oszczędziliśmy na kosmetyczce. Do kosmetyczki to w ogóle nie warto chodzić. Nie wymyślono jeszcze takiego problemu z cerą, któremu nie podołałby spirytus salicylowy. Czego nie załagodzi, to wypali do gołej ziemi.

Prostownicę (względnie lokówkę) korzystnie opylamy na Allegro. Włosy proponuję najpierw ściąć a la Ripley w trzecim Obcym, a potem co miesiąc obsmyczać maszynką:

Obcy podziwia ponadczasowy styl porucznik Ripley.

Voila. Zyskaliśmy wygląd groźnie alternatywny, zaś sumy dotąd marnotrawione na fryzjera możemy przeznaczyć na jedzenie. Wierzcie mi,  pieniędzy na jedzenie w Warszawie nigdy za wiele.

Jeśli czujemy się mężczyzną – broń Teutatesie nie przestajemy się golić (względnie, podstrzygać brody) aby odegnać skojarzenia z dziadem borowym.  Lecz ponętną trzydniówkę perfekcjonisty radziłabym odpuścić. Primo, wiecznie podrażniona skóra wymaga ochlapywania wyszukanymi balsamami, które nie mieszczą nam się w budżecie; secundo, mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie.

Soczewki kontaktowe zamieniamy na okulary. Taniej, a jak stylowo. Przy tym wyglądamy teraz inteligentniej. Przynajmniej nasza mama tak twierdzi.

5. CZASEM MUSIMY SIĘ LECZYĆ

Przede wszystkim staramy się nie zachorować.

Epidemię grypy odbębniamy za pomocą polskiej aspiryny i najtańszych syropków na kaszel. Nie forsujemy się, nie wychładzamy, nie odwiedzamy znajomej, która właśnie przechodzi wirusowe zapalenie oskrzeli. Trzęsiemy się nad sobą jak nad zgniłym jajem, a może uda nam się prześliznąć przez sezon bez poważnych wyrw w budżecie.

Jeżeli cierpimy na poważną chorobę – cóż, FUBAR.

6. MUSIMY UTRZYMYWAĆ KONTAKTY TOWARZYSKIE

Inni ludzie są niezbędni. Inaczej nasz znękany wyrzeczeniami mózg dostanie kręćka.

Jak powszechnie wiadomo**, kogo nie stać na piwo, ten zostaje w domu. Efektem jest erozja społecznych więzi, do której nie możemy dopuścić. Któż bowiem wysłucha wtedy naszego biadolenia tudzież solidarnie poświadczy, iż nasz szef to wuj?  Ale jak tu balangować, mając pustki w kiesie. Sposobów jest kilka:

Sposób pierwszy – za frajer. Obieramy sobie miejscówkę, która nie kasuje opłaty za wstęp (np. zaprzyjaźniony pub) i twardo przesiadujemy tam o suchym pysku, za to gardłując za dwóch. Dla nonkonformistów.

Sposób drugi – połowiczny. Obieramy sobie miejscówkę itd, j.w., nabywamy 1 (słownie: jedną) wodę mineralną w bardzo wysokiej szklance i sączymy ją  przez cały wieczór. Jeśli jesteśmy piękną kobietą, być może ktoś się zlituje i zaproponuje nam drinka. I tu przechodzimy do sposobu trzeciego, czyli:

na sępa. Spoglądamy na drinki znajomych tęsknie i znacząco. Jeśli znajomi mają wyjątkowo grube czaszki, możemy wspomnieć coś o naszych żałośnie niskich dochodach.

Ostatniego sposobu nie polecam, ponieważ jest niemoralny i zraża nam znajomych. Z drugiej strony, są jednostki, które na bezczelnym sępieniu i braniu na litość jadą od lat i dobrze im się dzieje. Więc może warto spróbować?

Inne aspekty życia społecznego podsumuję jednym zdaniem: używamy gumek. ZAPRAWDĘ, UŻYWAMY GUMEK.

Nie są tanie i nikt ich szczególnie nie lubi, ale jeżeli w towarzyskim ferworze powołamy na ten świat Cud Nowego Życia (TM), to niezależnie, jakiej jesteśmy płci – spadną na nas takie komplikacje, że zaczniemy się zastanawiać, dlaczego przedtem nam się zdawało, iż jesteśmy całkiem w dupie.

7. MUSIMY UCZESTNICZYĆ W KULTURZE

Na szczęście dzięki naszej przemyślnej polityce utrzymaliśmy znajomych. Pożyczamy od nich wszystko: książki, muzykę, filmy, gry na konsolę (kupioną w lepszych czasach.) Im częściej i dłużej będziemy oderwani od rzeczywistości, tym łatwiej przyjdzie nam to wszystko znieść.

8. OTHER

Polityka cięcia kosztów stosuje się do każdej dziedziny życia.  Kosztowne hobby ukrócamy. Paleniu i intensywnemu piciu mówimy „Żegnaj” (i tak mieliśmy to zrobić lata temu.) O narkotykach nawet nie wspomnę, one podobno sporo kosztują. Jeśli mamy bardzo wybredne bądź słabowite zwierzę – zaczynamy szukać mu dobrego domu. Nie żartuję. Zwierzę może się  rozchorować i będziemy mieli Dylemat Moralny, na który Krzysztof Zanussi rzuciłby się z nożem i widelcem.

Oczywistym jest, że nie przynosimy do domu żadnych nowych zwierząt – bezdomnych kotków, wzruszających piesków. Patrz uwaga powyżej o gumkach.

I tak zachowując rozwagę, kręgosłup ze stali tudzież odporność wobec pokus świata tego – przetrwaliśmy miesiąc za 1600 zł. A nawet co nieco nam zostało.

I dobrze. Szef może jeszcze dojść do wniosku, że najtaniej będzie nas zwolnić.

 

* Fucked Up Beyond All Reason (swobodne tłum.: przejebane po całości. Różne źródła podają rozwinięcie skrótu jako Fucked Up Beyond All Recognition bądź też Fucked Up Beyond All Repair. Moim zdaniem oznacza to mniej więcej to samo.)

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go chociaż raz użyć.

 

 

Asymetria, albo o cnotach pracownika

secretary20pinup8dn

 

Rąbnę sobie banałem: cnotą jest lubić ludzi.

Darzenie bliźnich sympatią jest uznawane za dowód przystosowania i psychicznej dojrzałości. Kto za braćmi w rozumie nie przepada, tym samym demaskuje się jako jednostka aspołeczna, prawdopodobnie rozchwiana emocjonalnie, pożałowania godny odchył od łaskawie nam panujących Norm. Nie lubiący ludzi wzajemnie nie będzie przez nich lubiany i prędzej czy później znajdzie się w dupie. Albowiem sympatia innych to potężny kapitał, gromadzony m.in.po to, by mieć komu zawracać kontrafałdę, kiedy wyleją nas z pracy.

(Wcale nie żartuję. Lat temu ileś straciłam źródło zatrudnienia. Zdarzyło mi się szukać rady na na anonimowym forum, pełnym różnych coachów, certyfikowanych Instruktorów Zręcznego Twistowania Lewą Nogą i innych producentów nicości. Wstyd mi, ale w tamtym momencie życia zaprawdę znalazłam się w dupie. Dosłownie pierwsza instrukcja, jaką otrzymałam od takiego jednego obrotnego, z nażelowaną grzywką brzmiała: Przejrzyj swoją listę przyjaciół na fejsbuku, Z PEWNOŚCIĄ znajdziesz tam 200-300 nazwisk…)

Jak pouczają nas różne filmy i seriale, człowiek niedostosowany najpewniej doświadczył w dzieciństwie strasznych traum. Był molestowany albo coś. Wszak to niemożliwe, coby bez istotnych przyczyn iść przez świat, nie tchnąc tolerancją, życzliwością ani nie rozwierając paszczy w uśmiechu tak szerokim, że wpadają do niej małe, szczęśliwe motylki.

Ernestyna Bdziumpf, osoba całkowicie fikcyjna, nie przepadała za ludźmi. Jako takimi. Pojedyńcze jednostki były w stanie wzbudzić w niej gorące uczucia nacechowane pozytywnie. Natomiast w kwestii tak zwanej Ludzkości stała na stanowisku Pratchetta, iż inteligencja tłumu jest wyliczalna wzorem. Bierzemy IQ najtępszego uczestnika tegoż tłumu i dzielimy przez ilość jednostek, tłum tworzących.

Los rzucił Ernestynę do fascynującej pracy biurowej, gdzie nie miała okazji, by rozwijać swe mizantropiczne tendencje. Niepisana zasada głosi, iż za biurkiem recepcji sadza się osobę mniej więcej młodą, pozbawioną perspektyw – i uśmiechniętą. Z zasady nieodwzajemniana życzliwość tudzież nie mający oparcia w faktach optymizm to ważne cechy wspierające.

Ernestyna stanęła na wysokości zadania. Przemieszczała papierki z kuwetki do kuwetki. Cukrowym głosem odbierała telefony, zwykle zaczynające się od: „Dzień dobry, tu firma Niezrozumiały Terkot, muszę koniecznie porozmawiać z prezesem na temat prezentacji zestawu stepujących garnków”, śliniła liczne znaczki pocztowe. W razie potrzeby skakała po bułki lub po komplet rozwijających dziecko szefa (jak się ma tego tyle, trudno pamiętać o wszystkich urodzinach) klocków. Rano odsuwała biurowe rolety w kolorze osadu na zębach, wieczorem je opuszczała. Pełna profeska.

W celu zmniejszenia psychicznego dyskomfortu uczyniła świadomy wysiłek, by polubić swego szefa. Szef reprezentował poglądy skrajnie różne od ernestynowych.

Był, na ten przykład, gorliwym wyznawcą pewnej prominentnej religii. Przykładnym mężem pierwszej osoby, która zgodziła się pójść z nim na randkę. Tudzież szczęśliwym ojcem ośmiorga krzepkich dzieci (cztery razy bliźniaki.) Prawdopodobnie wierzył w tzw. zamach smoleński. Geje, transeksualiści oraz kobiety lubiące seks wzbudzały w nim nabożną zgrozę.

Nasza bohaterka potraktowała to wszystko jako okazję, by wzmóc tolerancję osobistą tudzież rozwinąć sobie horyzonty.

Pewnego dnia otrzymała wiadomość mailową: „Zrób to i tamto. Szef.” Do maila doczepiony był długi ogon forwardów, zaś Ernestyna tak wynudzona, że je sobie przejrzała.

I oto co ukazało się jej niewinnym oczom:

Do Głównej Szychy w Księgowości

Kochana Szycho,

gdybyśmy tak chcieli zwolnić naszą prekariuszkę, to jak najszybciej dałoby się to zrobić? Ile toto w ogóle ma okresu wypowiedzenia?

Całuski, Szef.

Ernestyna, dźgnięta w samo serce poderwała się zza biurka i ruszyła galopkiem. Przyhamowała dopiero przy stanowisku szefa.

– Azali zamierzasz pozbyć się mnie, o mój szefie?

Szef zamrugał. – Co? Że jak? Skąd taki pomysł, cukiereczku?

Ernestyna pomachała cieplutkim jeszcze wydrukiem wiadomości tekstowej.

Przełożony zerknął na znamienny wydruk, przełknął i rzekł z bezradną miną: – No i wyjaiło się…

– Ale dlaczego? – oczy Ernestyny były pełne udręki. – Czy nie przekładałam karnie papierków z kuwetki do kuwetki? Czyż nie odsuwałam codziennie rolet z uśmiechem, optymizmem tudzież najwyższym profesjonalizmem? Odpowiedz mi!

– Widzisz, Ernestyno – szef podrapał się po łysinie – bardzo cię tu wszyscy kochamy. Nikt tak wdzięcznie nie mówi „Dzień dobry” jak ty. Ale przejrzeliśmy sobie z dyrektorem finansowym – pamiętasz tego miłego pana, który ma zwyczaj przelewać ci wypłatę czternaście dni po terminie, taki figlarz z niego! – różne tabelki i nie opłacasz nam się. Nie mamy już ochoty wydawać tylu pieniędzy na twoją wątpliwej wartości obecność w tym biurze. Znajdziemy sobie jakąś zdesperowaną prowincjuszkę, która dopiero co wysiadła z pekaesu i nam te rolety popodciąga za kilkaset złotych mniej. Tak, że no hard feelings i pakuj się.

– Jeśli mogłabym coś powiedzieć – rzekła Ernestyna odrobinę tylko trzęsącym się głosem – to nie mam żadnych oszczędności, gdyż wszystko wydawałam na buty. Jestem lekkomyślną istotą bez kośćca moralnego, gotową marynować się w klimatyzacji również za kilkaset złotych mniej. Tak, że odwołajcie tę prowincjuszkę. Ja wam obciągnę… to jest, rolety podciągnę jak dawniej, tylko, coby tak dotkliwie nie gardzić sobą, poproszę o piątki wolne.

– Nie – odparł szef, zadowolony. – Masz jeszcze jakieś  błyskotliwe pomysły? Ha, ha.

– To może niepełny etat? – Ernestyna drżała lekko. – Pięć godzin dziennie?

– Sześć – rzekł szef twardo. – I będziesz pracowała w najbardziej niedorzecznych godzinach, jakie wymyślę.

– Dobrze – wyszeptała w odpowiedzi.

To już koniec tej całkowicie fikcyjnej opowieści. Morał z niej jest taki:

Możesz sobie lubić ludzi, jeśli lubisz.  Możesz  promienieć tolerancją i rozwijać horyzonty jak ten rozmaryn. Ale kilka stówek piechotą nie chadza.

Dziękuję za uwagę.