Żywot freelancera jest jedną wielką improwizacją – pod względem organizacyjnym i finansowym także.Jak każda dobra improwizacja wymaga solidnych przygotowań.
Wymaga tego strasznego BUDŻETU. Oraz bezwzględnego trzymania się powziętych założeń. Poprawki i tak trzeba będzie wprowadzić, gdy zawiodą nas powzięte rachuby. Lepiej, żeby te poprawki dyktowała nieprzewidziana konieczność, nie zaś głupia zakupowa wpadka.
A więc stało się. Opadły zwodnicze mgły korporacyjnego słodu. Zostaliśmy wydymani.
Nasz szef, uzbrojony w tabelkę w Excelu, z której bezsprzecznie wynika, jak strasznie mnogo wiele można by przyoszczędzić na naszych składkach do ZUS-u, poszedł po rozum do głowy (bardzo się przy tym spocił) – i obciął nam pensję. Drastycznie.
Albo też przyjęliśmy ofertę pracy za obrażające ludzką godność pieniądze, gdyż byliśmy zdesperowani. Na koncie naszym widniał jedynie debet, zaś w lodówce – światło.
Tak czy siak, zarabiamy teraz 1600 złotych polskich na czysto. Jesteśmy w sytuacji, którą w armii amerykańskiej określa się akronimem FUBAR.*
Jednakże nie lękaj się, Czytelniku; ukażę Ci drogę wyjścia z tej matni. Za 1600 złociszy można przeżyć; przynajmniej dość długo, by znaleźć sobie lepszą pracę.
Pozwól, że podejdę do sprawy metodycznie. Podejście do sprawy metodycznie ma znany wpływ uspokajający, zwłaszcza w odniesieniu do spraw trudnych, przerastających swym ciężarem gatunkowym odporność psychiczną przeciętnej jednostki. Działa to mniej więcej tak: kłopot wprawdzie się nie zmniejszył, lecz widząc go rozpisanym w formie schludnych podpunktów, jednostka żywi zbawienne złudzenie kontroli.
Dalejże zatem, oddajmy się złudzeniu. Nasz szef (liberalna jego twarz) zgnoił i poniżył nas dostatecznie; nie będziemy sobie dokładać.
Z góry uprzedzam, iż rozpatruję problem przede wszystkim z punktu widzenia osoby zamieszkałej w dużym (czyt. drogim) mieście Warszawie, niezamężnej, bezdzietnej oraz żeńskiej. Czyli z własnego. Właściwa mężczyźnie struktura wydatków jest mi mniej znana, co nie znaczy, iż nie spróbuję się do niej odnieść.
1. MUSIMY GDZIEŚ MIESZKAĆ
Wylegujący się na łonie tolerancyjnej rodziny mogą tego punktu nie czytać. Słowa poniższe kieruję do młodych wilków prekariatu, które dom swego dzieciństwa opuściły przynajmniej przed trzydziestką.
My, te wilki mamy dwa wyjścia: albo kojfnie nam jakiś odległy, mało lubiany krewny, będący w posiadaniu zapyziałej kawalerki do remontu (mało prawdopodobne, ale można pomarzyć) albo coś sobie wynajmiemy. Ceny najmu w stolicy mają to do siebie, że im mniejszy metraż, tym wyższy czynsz. Dziupla z wnęką na umywalkę, za to już bez pralki, ulokowana w samym Śródmieściu być może wzmocni nas wizerunkowo (przynajmniej dopóki świeżo poznana zdobycz nie zobaczy, jak mianowicie mieszkamy) ale za to wydryluje finansowo. Co z tego, że do klubów blisko, jak od połowy miesiąca trzeba będzie wpieprzać chleb z Kucharkiem. Kucharkowa woń też nam szczególnego sukcesu podrywczego nie zapewni.
Zalecam rozwagę; innymi słowy, zalecam Białołękę. Albo Ursus. Albo Włochy. Lub jakiś inny, dowolnie absurdalnie odległy od centrum miasta adres. Ceny są w takich miejscach bliższe rzeczywistości. I słusznie, bo kto by chciał mieszkać na kubikokształtnym osiedlu zamkniętym, za sąsiadów mając młode małżeństwa w różnych stadiach rozrodu? A więc wyrobimy się, zaś do pracy dojeżdżać będziemy najwyżej godzinkę. W jedną stronę. No może półtorej albo dwie, zależnie od tego, wiele śniegu właśnie nasypało. Stołeczne służby drogowe są wobec śniegu niczym dziecię – niezmiennie ufne (może w tym roku nie sypnie) oraz bezradne (ajajaj, jednak nasypało!).
Codzienna pielgrzymka wyładowanymi do wypęku autobusami dostarczy nam mnóstwo zabawnego materiału do przemyśleń. Swoje obserwacje możemy zacząć spisywać, tym samym dołączając do cnego grona blogerów. Radek Teklak tak zrobił, a dziś jest zasłużonym tuzem.
Mieszkanie na peryferiach ma zresztą same zalety. Nikt nam się spontanicznie nie zwali do domu z imprezą. Zaś jak się niemowlę rozskwierczy za ścianą, to wygłuszamy je utworem zespołu Lamb of God (mamy zestaw stereo, kupiony w lepszych czasach) i jest gitowo.
2. MUSIMY COŚ JEŚĆ
Niewątpliwie.
Kluczowe jest wyzbycie się frymuśnych przyzwyczajeń. Szynkę z prawdziwego mięsa tudzież warzywa będziemy szamali, jak nam się powiedzie w życiu. Witaminy to dyrdymały burżuja są. Makaron z Tesco (duża torba) plus parówki z Tesco (te najbardziej bezkształtne, nołnejmowe) plus koncentrat pomidorowy Dawtona 20% (z czego są pozostałe procenty – nie pytaj), plus przyprawa curry plus ser żółty z Tesco (dowolny, byleby był gumiasty) i mamy tani, pełnowartościowy, wielokrotnie odsmażalny posiłek. O penetrującej, ehm, woni. Żeby była jasność; pisząca te słowa wielokrotnie takiego gnieciucha spożywała w czasach studenckich. Nadal go uwielbia.
Odżywianie się na mieście radzę sobie odpuścić. Te wszystkie gotowe kanapeczki, muffinki i hamburgery z psiego żarcia są dla hipsterów i snobów. My jesteśmy twardzi. Pakujemy naszą zapiekankę studencką w plastikowy pojemnik. Przynosimy ją do firmy i odgrzewamy w mikrofalówce, z perwersyjną uciechą rejestrując rozchodzące się w powietrzu fale niepowtarzalnej, ehm, woni. Spożywając, szepczemy pod adresem naszego szefa: „Żryj to!”
3. MUSIMY W COŚ SIĘ UBRAĆ
Znam blisko dwie osoby (płci różnej) które noszą swoje portki i koszulki tak długo, jak się da. Literalnie. W naszej sytuacji to najwłaściwsze podejście. Nigdy nie jest za późno, by posiąść kontrkulturową cnotę minimalizmu. Wywlekamy z szafy naszą odzież i dzielimy ją na dwie sterty: „zajeżdżona na wylot/uchrzaniona keczupem” oraz „jeszcze ujdzie”. Stertę pierwszą wywalamy przy śmietniku; może pan Mietek osiedlowy zbieracz się nią zainteresuje. Stertę drugą poddajemy wnikliwszym oględzinom, by eliminować artykuły bezpowrotnie zmechacone, takie, które przybrały w praniu dziwną barwę oraz za ciasne od 2010 r. To, co pozostaje, mężnie nosimy, w pogardzie mając efemeryczne trendy. H&M omijamy z daleka, łkając przy tym z cicha. Przynajmniej przestaliśmy zawalać naszą szczupłą przestrzeń życiową produktami pracy niewolniczej. Blogaska szafiarskiego proponuję zawiesić – chyba, że mamy pomysł na rewolucyjną serię postów z cyklu „dwadzieścia cztery zestawy do pracy przy użyciu tych samych spodni.”
4. MUSIMY JAKOŚ WYGLĄDAĆ
Przygnębiająco niskie pobory to nie powód, by się zapuścić na kształt dziada borowego (względnie Rzepichy od Piasta.) Mamy cały czas na uwadze zdobycie innej, lepszej roboty, a takiej nie dostanie osobnik wyglądający jak fleja. W naszym skromnym budżecie blokujemy stałą sumkę na mydło, pastę do zębów, żel pod prysznic, dezodorant oraz golarki. Od razu informuję, że najtańsze tego typu produkty to te „marki własnej”, tak, te w brzydkich generycznych opakowaniach. Wysypka jest w zasadzie niegroźna i po kilku dniach schodzi.
Jeśli czujemy się kobietą – rezygnujemy z makijażu, poza tuszem do rzęs. Tak naprawdę całą różnicę w naszym wyglądzie robił właśnie tusz. Ust korale podkreślamy wazeliną z apteki (jakieś 1,50 zł za opakowanie) i przestajemy się wygłupiać z wyskubywaniem brwi. W końcu odrosną i znów zaczniemy wyglądać jak Severus Snape, ale za to oszczędziliśmy na kosmetyczce. Do kosmetyczki to w ogóle nie warto chodzić. Nie wymyślono jeszcze takiego problemu z cerą, któremu nie podołałby spirytus salicylowy. Czego nie załagodzi, to wypali do gołej ziemi.
Prostownicę (względnie lokówkę) korzystnie opylamy na Allegro. Włosy proponuję najpierw ściąć a la Ripley w trzecim Obcym, a potem co miesiąc obsmyczać maszynką:
Obcy podziwia ponadczasowy styl porucznik Ripley.
Voila. Zyskaliśmy wygląd groźnie alternatywny, zaś sumy dotąd marnotrawione na fryzjera możemy przeznaczyć na jedzenie. Wierzcie mi, pieniędzy na jedzenie w Warszawie nigdy za wiele.
Jeśli czujemy się mężczyzną – broń Teutatesie nie przestajemy się golić (względnie, podstrzygać brody) aby odegnać skojarzenia z dziadem borowym. Lecz ponętną trzydniówkę perfekcjonisty radziłabym odpuścić. Primo, wiecznie podrażniona skóra wymaga ochlapywania wyszukanymi balsamami, które nie mieszczą nam się w budżecie; secundo, mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie.
Soczewki kontaktowe zamieniamy na okulary. Taniej, a jak stylowo. Przy tym wyglądamy teraz inteligentniej. Przynajmniej nasza mama tak twierdzi.
5. CZASEM MUSIMY SIĘ LECZYĆ
Przede wszystkim staramy się nie zachorować.
Epidemię grypy odbębniamy za pomocą polskiej aspiryny i najtańszych syropków na kaszel. Nie forsujemy się, nie wychładzamy, nie odwiedzamy znajomej, która właśnie przechodzi wirusowe zapalenie oskrzeli. Trzęsiemy się nad sobą jak nad zgniłym jajem, a może uda nam się prześliznąć przez sezon bez poważnych wyrw w budżecie.
Jeżeli cierpimy na poważną chorobę – cóż, FUBAR.
6. MUSIMY UTRZYMYWAĆ KONTAKTY TOWARZYSKIE
Inni ludzie są niezbędni. Inaczej nasz znękany wyrzeczeniami mózg dostanie kręćka.
Jak powszechnie wiadomo**, kogo nie stać na piwo, ten zostaje w domu. Efektem jest erozja społecznych więzi, do której nie możemy dopuścić. Któż bowiem wysłucha wtedy naszego biadolenia tudzież solidarnie poświadczy, iż nasz szef to wuj? Ale jak tu balangować, mając pustki w kiesie. Sposobów jest kilka:
Sposób pierwszy – za frajer. Obieramy sobie miejscówkę, która nie kasuje opłaty za wstęp (np. zaprzyjaźniony pub) i twardo przesiadujemy tam o suchym pysku, za to gardłując za dwóch. Dla nonkonformistów.
Sposób drugi – połowiczny. Obieramy sobie miejscówkę itd, j.w., nabywamy 1 (słownie: jedną) wodę mineralną w bardzo wysokiej szklance i sączymy ją przez cały wieczór. Jeśli jesteśmy piękną kobietą, być może ktoś się zlituje i zaproponuje nam drinka. I tu przechodzimy do sposobu trzeciego, czyli:
na sępa. Spoglądamy na drinki znajomych tęsknie i znacząco. Jeśli znajomi mają wyjątkowo grube czaszki, możemy wspomnieć coś o naszych żałośnie niskich dochodach.
Ostatniego sposobu nie polecam, ponieważ jest niemoralny i zraża nam znajomych. Z drugiej strony, są jednostki, które na bezczelnym sępieniu i braniu na litość jadą od lat i dobrze im się dzieje. Więc może warto spróbować?
Inne aspekty życia społecznego podsumuję jednym zdaniem: używamy gumek. ZAPRAWDĘ, UŻYWAMY GUMEK.
Nie są tanie i nikt ich szczególnie nie lubi, ale jeżeli w towarzyskim ferworze powołamy na ten świat Cud Nowego Życia (TM), to niezależnie, jakiej jesteśmy płci – spadną na nas takie komplikacje, że zaczniemy się zastanawiać, dlaczego przedtem nam się zdawało, iż jesteśmy całkiem w dupie.
7. MUSIMY UCZESTNICZYĆ W KULTURZE
Na szczęście dzięki naszej przemyślnej polityce utrzymaliśmy znajomych. Pożyczamy od nich wszystko: książki, muzykę, filmy, gry na konsolę (kupioną w lepszych czasach.) Im częściej i dłużej będziemy oderwani od rzeczywistości, tym łatwiej przyjdzie nam to wszystko znieść.
8. OTHER
Polityka cięcia kosztów stosuje się do każdej dziedziny życia. Kosztowne hobby ukrócamy. Paleniu i intensywnemu piciu mówimy „Żegnaj” (i tak mieliśmy to zrobić lata temu.) O narkotykach nawet nie wspomnę, one podobno sporo kosztują. Jeśli mamy bardzo wybredne bądź słabowite zwierzę – zaczynamy szukać mu dobrego domu. Nie żartuję. Zwierzę może się rozchorować i będziemy mieli Dylemat Moralny, na który Krzysztof Zanussi rzuciłby się z nożem i widelcem.
Oczywistym jest, że nie przynosimy do domu żadnych nowych zwierząt – bezdomnych kotków, wzruszających piesków. Patrz uwaga powyżej o gumkach.
I tak zachowując rozwagę, kręgosłup ze stali tudzież odporność wobec pokus świata tego – przetrwaliśmy miesiąc za 1600 zł. A nawet co nieco nam zostało.
I dobrze. Szef może jeszcze dojść do wniosku, że najtaniej będzie nas zwolnić.
* Fucked Up Beyond All Reason (swobodne tłum.: przejebane po całości. Różne źródła podają rozwinięcie skrótu jako Fucked Up Beyond All Recognition bądź też Fucked Up Beyond All Repair. Moim zdaniem oznacza to mniej więcej to samo.)
** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go chociaż raz użyć.