Odpalam ja sobie płytę płytę The Jesus Lizard, co „Goat” się nazywa. Pierwsza minuta, pierwsze dźwięki. Bas pomrukuje jak ułagodzone zwierzę, po czym wchodzi przenikliwy żrący riff i tnie mnie po nerkach niczym przemysłowy nóż. Okrucieństwo perfekcji.
Myślę ja sobie o osobliwym uroku początków.
Pora ku temu jak najbardziej sposobna, albowiem właśnie na dniach skończyło się to i owo. Na przykład lato. Nigdy nie będę fanką pocenia się, ale jeśli siedząc po zmroku przy wpółotwartym oknie czuję, jak palce śmigające po klawiszach mi grabieją to znaczy, że shit just got serious.
Ponadto moi ukochani Tomahawkowie zakończyli trasę. Jeśli nie wiecie, co to jest Tomahawk i nie chcecie się dowiedzieć, to powiem Wam tyle: tam jest Mike Patton.
(A jeśli przypadkiem chcecie się dowiedzieć, to rzeknę obszerniej: weźmij hard rock, taki dźwięczący polerowanym mosiądzem. Wymocz go w mętnych wodach podświadomości, aż straci cały błysk i pojawią się zacieki. Przyrzuć kopę pozornie zbłąkanych, w istocie zaciekle precyzyjnych riffów. Perkusję, która mógłby zasilać sieć energetyczną małego miasta. Teksty, emanujące plugawą poezją tudzież skalanym poczuciem humoru. Domieszaj wokal, który potrafi chłostać pieszczotliwie – oraz przejść od wizgu banshee do nuty tak jedwabistej, że chciałoby się przy niej umrzeć. Na tym – z grubsza oraz b. pobieżnie – polega Tomahawk.)
Widziałam ich dwakroć, we Wrocławiu oraz w Amsterdamie. Przemierzyłam w tym celu niedorzeczne ilości mil. Wstawałam szokująco wcześnie, ekscytowałam się nadmiernie, pozwalałam rozmaitym niskobudżetowym środkom transportu udręczać swe ciało i duszę (dziękujemy firmie Sindbad Travel), wystawałam wytrwale pod zatrzaśniętymi prewencyjnie dźwierzami klubów, podczas gdy wewnątrz trwał hałaśliwy armagedon, czyli próba. Względnie, z wdziękiem Szpiega z Krainy Deszczowców przesiąkałam magicznie do wnętrza i skwaszona obsługa musiała mnie wyprowadzać (True story.) Robiłam rzeczy, które nigdy dotąd nie przyszłyby mi do głowy, jak zaczepianie ewidentnie się śpieszącego muzyka na ulicy i wymuszanie na nim zdjęcia. W rezultacie mam fotki z połową ansamblu. Na twarzach panów maluje się łagodne skołowanie, albowiem zagadałam ich obu niemalże na śmierć. Innymi słowy: było wspaniale! Było warto.
A teraz jest jesień – i wszystko to odpływa w dal i mrok niczym ów przysłowiowy, wyświechtany, opadły z drzewa liść. Pora deszczowa w Polsce. Młódź od dwóch tygodni bierze się za bary z edukacją w brzydkich salach, zalanych jadowitym jarzeniówkowym blaskiem. Jest buro oraz piździ. Niechętnie dopuszczam myśl, iż oto nadszedł czas, by obrać sobie przyziemne, namacalne cele i zacząć je realizować.
Szarówka paradoksalnie sprzyja skupieniu umysłowemu. Wnioski wyciągnięte w przesyconym wilgocią i dymem powietrzu są jakby przenikliwsze. Wiem na pewno, iż chcę – i mogę – napisać książkę. Wiem także, że potrzebuję pracy. Najlepiej jakoś związanej ze słowami. W każdym razie takiej, od której mój kapryśny, do pewnych rzeczy kompletnie nieskłonny mózg nie zgalaretowieje za pierwszym podejściem.
Wiem też, że nie chcę się już nad sobą rozczulać. Szanowni Czytelnicy, sezon na bezpłodne autoużalanie niniejszym uznajemy za zamknięty. Mogę babrać patykiem w ranie, co się nie zagoiła i nigdy nie zgoi. Mogę jeszcze odnieść w życiu jakieś sukcesy. Ale za chińskiego chu… nie dam rady robić obu tych rzeczy naraz.