Jak nie zostałam matką. #JestemzNatalią

wumprotestuje1

Nie mam dzieci, ponieważ mieć ich nie chcę. Nikt i nic nie zmusi mnie, bym zechciała. Dopóki to nie będzie jedynym kryterium, dopóty samozwańczy strażnicy moralności będą zaglądać kobietom do majtek, do mieszkań, do wyciągów z konta i głów. Rościć sobie prawo do decydowania o tym, czy delikwentce przysługuje moralne prawo do aborcji, czy też za dobrze jej się wiedzie, by mogła się od tej ciąży wymigać.

Continue reading

Moje ciało to moja własność. Gap się, skoro musisz, ale nie komentuj i nie dotykaj.

Catcalling

Miał już czternaście albo piętnaście lat, gdy w ostatnim wagonie zatłoczonego metra osaczyła go banda dziewczyn. Osiem czy dziesięć dorodnych sztuk. Gabriel pamięta te rozradowane gęby i potężne, wyższe odeń o głowę ciała, blokujące mu każdą drogę ucieczki. Przez trwające całą wieczność dwadzieścia minut trasy obmacywały go wzrokiem, wymieniając bez krępacji dowcipne uwagi w rodzaju: „Ładny, no. Ale kutasa to na pewno ma krótkiego jeszcze.” „Weź się uśmiechnij, mała kurwo.” „Czego ryczysz, mała kurwo?” „Ja pierdolę, jaki śmieszny.”
Pozostali pasażerowie gorliwie studiowali własne sznurowadła.

Continue reading

Jestem za stara. I kocham ten stan.

Za stara by wciskać się w buty, w których moje stopy płaczą z bólu. By obnosić fryzurę, która wcale mi się nie podoba, bo misiu zawsze marzył o naturalnej hipisce z konwaliami w niefarbowanych splotach. Za stara, by słuchać opinii odnośnie własnej osoby, o którą nie prosiłam.
Lecz nade wszystko – za stara, by choć na moment pomylić czyjeś roszczenia z własnym obowiązkiem. To wspaniały stan, który zalecam każdemu.

Continue reading

Dlaczego można chcieć usunąć ciążę i to akurat w Wigilię?

Szanowni,

nie pisałam, bo też i nie czułam takiej potrzeby. Sytuacja ta uległa zmianie.

Tytułowana przez media „znaną feministką” Katarzyna Bratkowska oznajmiła publicznie, iż jest w ciąży, którą zamierza przerwać w Wigilię. (źródło tu: http://wyborcza.pl/1,75478,15180076,Feministka___Jestem_w_ciazy__Aborcja_w_wigilie___Jezuita_.html)

W społeczeństwie, w którym żyjemy, termin „feministka” wielu zdawałoby się myślącym i całkiem sympatycznym ludziom kojarzy się silnie z „jakaś głupia” czy wręcz „wariatka”, mniemam więc, iż publikatory dobrze wiedziały, co robią, opatrując autorkę prowokacyjnej wypowiedzi taką właśnie łatką. Ale ja nie o tym. Na Bratkowską wylano wiadro pomyj. Bardzo wyważenie, tonem chwalebnie powściągliwym napisał o tym Ray (o, tu: http://miloscpo30.net/?p=755).

Ja nie jestem ani wyważona, ani przesadnie powściągliwa. Niemniej, potrafię nie kląć co trzecie słowo, jeżeli się bardzo postaram. Dla dobra sprawy postanowiłam podjąć ów wysiłek.

Czytelniku! Jeżeli deklaracja pani Bratkowskiej wzbudza w Tobie uczucia oscylujące między pobłażliwym rozbawieniem („te feministki to pocieszne są, he, he”) pogardą („się nie zabezpieczała, tępa dzida jedna, a teraz dupę zawraca”) a głębokim oburzeniem („co za potworność”) to zapraszam do lektury. Chętnie Ci wyjaśnię, jak można chcieć usunąć ciążę – i to akurat w Wigilię.

Obiecuję przy tym nie uczęstować Cię żadnym z epitetów, którymi hojnie obrzucono Katarzynę Bratkowską. Pełna kultura, zero mowy nienawiści. Umowa stoi?

Jako, że najprościej wyjaśnia się na przykładach: Oto trzy kobiety w wieku – jak by to określił mistrz Sapkowski – łożnicowym.

(Nieczytającym mistrza wyjaśniam, iż oznacza to przedział życia, w którym damska aparatura rozrodcza działa sprawnie i możliwe jest spłodzenie potomstwa.)

Nazwijmy nasze panie umownie: Adą (29 l.) Beatą (23 l.) oraz Cesią (35 lat.) Posłuchajmy przez chwilę, co mają do powiedzenia.

Ja: – Powitajmy w studiu Adę, Beatę oraz Cesię! Dziewczyny, powiedzcie czytelnikom coś o sobie.

Ada: – Dzień dobry. Za rok dobiję do trzydziestki. Nie cieszy mnie to specjalnie. Może dlatego, że nie bardzo mam się czym pochwalić? Od lat walczę z depresją, aktualnie jestem bezrobotna.

Beata: – No to słabo! Ja tam lubię swoje życie. Mam 23 lata, kończę studia, które uwielbiam i łapię różne drobne zlecenia, gdzie się da. W luksusy nie opływam, ale da się wytrzymać. Zresztą, wszystko, byleby nie gnić w korpo za biurkiem!

Cesia: – Ja jestem tu najstarsza i świetnie sobie radzę w tym pogardzanym przez Cię, Beatko korpo. Awansuję z roku na rok i bardzo przyzwoicie zarabiam. Jestem z siebie dumna. Minusy są takie, że praktycznie nigdy nie ma mnie w domu.

Ja: – Jak widać, niemal wszystko was różni, moje panie. Ale jedną cechę macie wspólną. Wszystkie jesteście w ciąży.

Ada: – Tja.

Beata: – No shit, Sherlock.

Cesia: – Niestety.

Ja: – Muszę przyznać, że nie brzmi to zbyt entuzjastycznie. Opowiedzcie moim czytelnikom coś więcej. Jak do tego doszło? (śmiech z puszki)

Ada:  – Bardzo zabawne, bardzo. Poszłam z kolegą do łóżka i guma nam się zsunęła. To było trzy tygodnie temu. Wczoraj zrobiłam badanie krwi i mam już pewność.

Ja: – A czy kolega o tym wie?

Ada: – A musi? To tylko kolega. Świetny facet zresztą. Ale wiesz, z kredytem na karku. Takim na 30 lat. Jego domowy budżet raczej nie uwzględnia paru tysiączków na aborcję.

Ja: – Rozumiem, że nie zamierzasz mu powiedzieć?

Ada: (zirytowana) – Ale drążysz. Nie, nie zamierzam. Lubię go, wiesz? Naprawdę. Nie zasłużył sobie na taki stres.

Beata: – Z tym śmiechem z taśmy to przegięliście. Ja na przykład w ogóle nie znam egzemplarza, z którym zaciążyłam.

Ja:  – Egzemplarza?

Beata: (ze śmiechem) – No, tego faceta. Wiem tyle, że jest cholernie wysoki i ma zielone oczy. Ale lasko, jak zielone! Te oczy mnie wzięły. Na imprezie to było. Trzy tygodnie temu. Poszliśmy do kuchni. Drzwi trzeba było zastawić krzesłem (śmieje się) a i tak się ciągle ktoś dobijał. Biorę pigułki, ale akurat tego dnia o jednej zapomniałam.  No, a wczoraj zrobiłam test i jest słabo. Znaczy, dwie kreski.

Ja: – Próbowałaś się jakoś skontaktować z ojcem dziecka?

Beata: (poważniejąc) – Zaraz tam ojca. To tylko trzy komórki na krzyż. Nie, oczywiście, że nie. Nikt z moich znajomych nie ma na niego namiarów. Zresztą, po co?

Ja: – Twoje podejście do kwestii rodzicielstwa wydaje się dość liberalne. Niektórzy nazwali by te trzy komórki na krzyż poczętym dzieckiem.

Beata: – Dziewczyno, ja jestem ateistką. Nie dotyczy mnie to. Tacy Sikhowie w Indiach wierzą, że trzeba nosić turban. To, że oni tak wierzą, znaczy, że ja też muszę?

Cesia: (wzdycha)

Ja: – Cesiu, czy jest coś, o czym chciałabyś nam powiedzieć?

Cesia: – Tyle, że ja znam ojca swojego dziecka. Jesteśmy w stałym, chociaż nieformalnym związku.

Ja: – W takim razie wszystko skończy się dobrze! Rodzina wam się powiększy.

Cesia: (rozeźlona) – Nina, naprawdę jesteś taka głupia, czy tylko udajesz? Po pierwsze: on już ma dwoje dzieci z poprzedniego małżeństwa. I na pewno nie chciałby więcej. Po drugie, najważniejsze – ja nie chcę.

Ja: – Nie chcesz?

Cesia: – Nie chcę! Kocham swoją pracę. Uwielbiam się w niej spalać. Spędzam w firmie sporą część życia, z czego większość w ciągłych rozjazdach. Kiedy miałabym się tym dzieckiem zajmować?

Ja: – Jestem pewna, że jego ojciec by ci pomógł…

Cesia: – Pewnie tak, gdybym go zmusiła. On ma własną pracę, która go pochłania. Jesteśmy szczęśliwymi, spełnionymi ludźmi, rozumiesz? Żyjemy jak lubimy. Nie widzę powodu, by to zmieniać.

Ja: – Czemu w takim razie nie brałaś pigułek antykoncepcyjnych, które gwarantują niemal stuprocentową pewność zabezpieczenia? To samo pytanie kieruję do Ady.

Cesia:  – Chętnie brałabym pigułki. Ale nie mogę. Jestem kobietą po trzydziestce, palę nałogowo, mam w rodzinie historię problemów z krążeniem. Żaden odpowiedzialny lekarz mi ich nie zapisze.

Ada: (apatycznie) – Ja biorę antydepresanty. Skuteczność pigułek można sobie wtedy o kant pośladków potłuc.

Ja: – Skoro wiedziałaś o tym wcześniej, może warto było powstrzymać się od przygodnych kontaktów seksualnych? Poczekać na coś trwałego…

Ada: – Na rycerza z domkiem i ogródkiem? Jakoś nie marzy mi się domek. Ani ogródek. Ani małżeństwo. I powiem Ci szczerze – uwielbiam seks. Jest jedną z nielicznych radości w moim smutnym życiu. Ale dzieci się brzydzę.

Ja: – ?..

Ada: – No, brzydzę się i już. Zresztą, obrzydzeniem napełnia mnie sama myśl, że miałabym hodować coś żywego we własnych wątpiach.

Beata: – Ja tam nie mam nic przeciwko temu, ale ludzie, przecież nie teraz! Jestem singielką, mieszkam kątem, zarabiam grosze. Z czego miałabym to ewentualne potomstwo utrzymać?

Cesia: – A ja zgadzam się z Adą. Może nie aż obrzydzenie, ale niechęć do dzieci odczuwam na pewno. Nie mam instynktu macierzyńskiego i dobrze mi z tym.

Ja: – Chyba wiemy już wszystko. Opowiedzcie naszym czytelnikom o swoich planach.

Ada: – Wyjmuję oszczędności z konta i idę na zabieg. Choćby dziś. Odetchnę z ulgą, kiedy ten stres się wreszcie skończy.

Beata: – Pożyczę forsę po przyjaciołach i jak wyżej. Nie ma na co czekać. No trochę przykro, że tak wyszło, ale będę jeszcze kiedyś miała dzieci. Ale najpierw muszę mieć porządny dom, a nie tylko materac na cudzej podłodze. Kochający, odpowiedzialny facet też by się przydał (śmieje się.)

Cesia: – Mam ten komfort, że nie muszę sobie niczego odmawiać, żeby opłacić usunięcie ciąży. Poza tym, w Holandii, gdzie teraz mieszkam, ten zabieg jest całkiem legalny i powszechnie dostępny. To będzie dziś. W rzeczy samej, nie ma na co czekać.

Ja: – W takim razie życzę Wam wszystkim powodzenia i dziękuję za udział w tej fikcyjnej audycji.

Feminizm cię dopadnie

(Witaj, cierpliwy czytelniku. Przepraszam za długaśną przerwę. Trzy dni temu był w Warszawie żywy Mike Patton i wydarzeniu temu poświęcałam wszelkie myśli oraz całe swe zaangażowanie.)

Uprzedzam – wpis zawiera feminizm. Jeśli słabo nań reagujesz, lepiej zrezygnuj z lektury. Po co Ci w ten ciepły dzień dodatkowy pot na czole.

Też kiedyś słabo reagowałam. Zawracanie głowy z tym całym feminizmem, myślałam. Problemy nudzących się i sytych.

 Frida w koszulce Daft Punków. Stwierdzam, że awesome.

Frida w koszulce Daft Punków. Stwierdzam, że awesome.

Żaden mężczyzna nie traktował mnie wszak szokująco inaczej z racji tego, iż jestem płci odmiennej. Może dlatego, że jestem bardzo niewielka wzrostem, mam okrągłą twarz i duże oczy dziecka, w związku z czym nawet w niepoślednich bucach wzbudzam sympatię. Mężczyźni, od których z takich czy innych przyczyn byłam zależna zazwyczaj zachowywali się cywilizowanie. No, może poza tym jednym profesorem na studiach, onieśmielającym erudytą starej daty, który podczas nieformalnej kawki ze studentami całkiem poważnie stwierdził: „Wy panie, jako rodzaj same jesteście winne temu, co was spotyka. Nie szanujecie się.” Albo poza tym jednym…dwoma…no dobrze, kilkoma lekarzami kobiecej specjalności, reagującymi chichocikiem/uniesieniem brwi/ ignorem/ żywym oburzeniem („Ależ tak nie można mówić!”) na moją deklarację, że nie zamierzam się rozmnażać – więc czekanie z leczeniem czegoś tam do „po porodzie” lekuchno się w mej sytuacji mija z celem.

Raz jeden zaistniało podejrzenie, iż jestem w ciąży i na mój spanikowany wrzask protestu („Co ja mam teraz zrobić?!”) pan doktor wzruszył ramionami: – Jak to co, donosić. Przez krótki, ale zatrważająco pamiętny okres czasu poznałam, jak się czuje więzień.

Z drugiej strony przynajmniej raz wybrano moje cv ze stosu podobnych i przyjęto mnie do pracy także dlatego, że się zwyczajnie rekruterowi spodobałam (znacie panie ten ton głosu, ten błysk w oku.) Pomieniony rekruter nijak nie próbował mnie później wykorzystać w żaden sposób. Czyżby więc bilans zysków i strat z tytułu bycia kobietą wychodził mi (z grubsza) na zero?..

Feminizm i ja funkcjonowaliśmy sobie swobodnie w tym samym wszechświecie, nie stykając się przesadnie. Piany z pyska we mnie nie wzbudzał, entuzjazmu również nie. Z mego czysto subiektywnego punktu widzenia o wiele większym problemem niźli nierówność mężczyzn i kobiet było to, jak kobiety traktują się nawzajem.

Im starsza jestem, tym dobitniej dociera do mnie, że te dwie kwestie – tj. nierówność płciów oraz zajadłość i pogarda, którymi panie jakkolwiek uprzywilejowane zwykły częstować z liścia mniej szczęsne siostry w rozumie –  są jakoś połączone.

Innymi słowy, moja droga do feminizmu była długa. Potrzebowałam niemal dwóch dekad świadomego życia. Ale oto jestem u celu.

Stopniowo odkryłam, iż kilka rozmaitych bolączek, sumujących się w niekreślony wkurw wypływa ze wspólnego źródła. Na przykład:

1) znana mi osobiście i wielu spośród Was sytuacja rodzinna, w której ona latami gotuje, pierze, sprząta, zapierdala na pełnym etacie matki kilkudzietnej, doglądając wszelkich potrzeb dzieciąt swych, w związku z czym primo: nie ma życia, secundo; każdego wieczoru dosłownie słania się z przemęczenia. On zaś wpada dumnie z wypłatą, zainteresowania się przychówkiem odmawia („ja pracuję, więc zmęczony jestem”) i ma do małżonki pretensje, że owa śmie narzekać, gdy przecież cały dzień absolutnie nic nie robi. Jeśli żona zanadto zdeprymuje męża swymi pretensjami, ów w ramach działalności relaksacyjnej ubzdryngala się w drzazgi.

Ten smutny układ nie wziął się przecież stąd, że „każdy facet to świnia” (cokolwiek to znaczy, na Teutatesa.) Istnieje w kulturze pewien model, zaś w życiu społecznym klimat przyzwolenia („tak się właśnie robi, tak wygląda rodzina”) któremu w latach 80. minionego wieku, w małym kraju nad Wisłą liczne jednostki bezrefleksyjnie ulegały, by potem ciągnąć swój krzyż. Bo przecież ciągnęli go oboje. Bycie pełnoetatową niańką/sprzątaczką/kucharką bez żadnych praw, odrobiny szacunku społecznego czy grosza przychodów własnych jest okropne. Ale bycie pełnoetatowym infantylnym samolubem bez nikłej choćby więzi ze swoimi dziećmi, za to z pęczniejącym problemem alkoholowym nie jest lepsze. W każdym razie jedno i drugie bardzo, bardzo smutno się kończy.

Chciałabym gorąco, żeby ludzie przestali czuć się w obowiązku wskakiwać w te destrukcyjne przegródki. Dziś model ów wychodzi z użycia, podobno już jest inaczej, ale przecież nie wszędzie.

2)  Mentalny bagaż, który kobiety wloką przez życie i którym uczęstowują się nawzajem. Głęboko zamontowane przekonanie, że męskie zainteresowania i ogląd rzeczywistości to jedyne, czym warto się zajmować. Te „fajne”. Sama się z tym borykam. Ścisłe, tradycyjnie uważane za męskie kierunki studiów budzą szacunek, gdy absolwent czegokolwiek humanistycznego uważany jest za rozmamłanego hipstera. Istnieją takie sformułowania, jak „kobiece zajęcie”, „kobieca literatura”, czy wreszcie „babskie filmy”. Z reguły nie oznacza to niczego pochlebnego. W pamięci utkwiła mi wypowiedź jakiegoś internauty, który scharakteryzował kino dla kobiet jako „filmy, w których matka i córka łażą po plaży, ubrane w kretyńskie słomkowe kapelusze, a potem przecierają razem pomidory, gadają i ciągle płaczą.” Wciągnęłam w swoim żyćku Kurosawę, Ridleya Scotta a ponadto mnogo wiele Batmanów, Ironmanów i innych menów, ale ani jednego opus na kształt opisanego powyżej.

3) Brak solidarności wewnątrzpłciowej. Gdziekolwiek pracowałam, jedyną osobą naprawdę mi niechętną, czy wręcz skłonną aktywnie szkodzić była inna kobieta. Doświadczałam subtelnych złośliwostek, drobnych szykanów, perfidnego wprowadzania w błąd tudzież miażdżącej siły wyssanej z palca ploteczki, wsączonej za mymi plecami w ufne ucho szefa. Oraz rozmaitą drogą kolportowanych komentarzy, tyczących mojego wyglądu.

Wszystko to były działania dyskretne w formie, stonowane i tchórzliwe. Żadna z tych ewidentnie nie mogących mnie znieść kobiet nie podeszła i nie wyraziła swego stanowiska z otwartą przyłbicą. Doprawdy, po całym dniu takiego kurestwa mogłabym wstąpić do Fight Clubu.

Nie jestem bynajmniej jakąś fą fatal z kreskówki, której sama obecność w biurze grozi Kowalskiemu rozwodem. Byłam zauważalnie młodsza od każdej tych pań i koledzy okazywali mi sympatię. To wszystko.

Stereotyp "sexy office lady" w całej swej rozrzutnej krasie. Chciałabym mieć takie nogi, ale nie mam.

Stereotyp „sexy office lady” w całej swej rozrzutnej krasie. Chciałabym mieć takie nogi, ale nie mam.

Chciałabym, żeby kobiety porzuciły kulturę koterii i fałszu. Ale nade wszystko – żeby zaczęły zadawać sobie pytanie: za co tak nienawidzę obcej mi dziewczyny, zarabiającej o połowę mniej ode mnie?

Ten wywar z kociołka czarownic rozlewa się, bulgocząc także poza biurem. Kobiety, które pracują i nie rodzą dzieci pogardzają tymi, co to – żadnej kariery, za to dzieci mendel. (Tak, tak – ja też nie jestem tu bez winy. Choć w wyniku pracy u podstaw obecnie mniej pogardzam, a bardziej współczuję.) Te samostanowiące wygarniają tym, które są na czyimś utrzymaniu. Stateczne żony oraz matki dosadnie wyrażają swój kontempt dla niesparowanych, wymalowanych, chudych wydr, włóczących się po klubach. Niesparowane chude wydry drwią z nudnych aseksualnych żon, za to pomiatają również niesparowanymi, za to borykającym się z nadwagą siostrami w rozumie. Linie frontu przebiegają w wielu kierunkach, skutecznie czyniąc z każdej kobiety oblężoną w swych wyborach twierdzę.

Tak nie powinno być. Tak nie musi być. Od kiedy odkryłam, ile z tych kolczastych zasieków biegnie pod powierzchnią mojej własnej czaszki, postanowiłam coś z tym zrobić.

Tak, zdecydowanie wolę mężczyzn. Bywają tak cudownie oderwani od przyziemnej codzienności. Wynaleźli wiele rzeczy, od których dusza moja płonie. Np. filmy samurajskie, gry komputerowe czy heavy metal. Moi ulubieni pisarze, reżyserowie, muzycy są wszyscy…no właśnie.

Być może coś przez to tracę. Czegoś się wyrzekam.

I dlatego feminizm jest mi potrzebny.

A w następnym odcinku będzie o grach komputerowych. Także – stay tuned. 🙂