
Czyż Gordon-Levitt nie jest tu absolutnie bezcenny? Blond bogini ciągnie go na wyro, a chłopak ma minę pt.: „No nie wiem, zastanowię się.”
Dobra, mam dość.
W idealnym świecie każdy żyje jak lubi, nie marnując cennych kalorii na osądzanie żyjących inaczej. W idealnym świecie osobnik obdarzony inteligencją wyższą niźli sąg drzewa zdaje sobie sprawę z własnych potrzeb, preferencji – tudzież z własnych zahamowań. Nie spycha tychże zahamowań w mrok podświadomości – i w związku z tym nie odczuwa kompulsywnej potrzeby rozciągania ich na całość populacji . Nie pichci ziutka wartych tez w rodzaju: „skoro mnie osobiście spożywanie galarety na świńskich nóżkach nie pociąga – TO ZNACZY, ŻE JEST TO DANIE ODSTRĘCZAJĄCE, W OGÓLE ZŁE I CI, CO JEDZĄ, POWINNI SIĘ WSTYDZIĆ.”
Wstydzić – to się można dłubania w nosie, gdy ktoś patrzy. Lub niepłacenia podatków. Lub bycia bucem. (Rzecz dziwna, buce jakoś nigdy się nie wstydzą.)
Nie żyjemy w idealnym świecie.
Myślę często, co sprawia, że zjawisko seksualności jako takiej – równie prastare i naturalne co trawienie – wzbudza w tak wielu ludziach unikowo – agresywne reakcje. Człowiek ma ogarnięte, rozmawia o tym całym seksie jak o czymkolwiek innym, aż tu nagle okazuje się, że uraził czyjeś uczucia delikatne. Że trącił o Temat, Którego Nie Lza Poruszać Przy Obiedzie.
W łagodnej formie przejawia się to rumieńcem. W ostrej – padają słowa nacechowane pogardliwie. Takie jak „wyuzdanie”.
Co to w ogóle jest, to wyuzdanie? Nie rozumiem, jak Cthulhu kocham.
Lata temu byłam skłonna wierzyć, iż idzie o zazdrość. Że ten cały Terlikowski, tkwiący mocno w okowach małżeńskiego szczęścia, pieni się z rozpaczliwej frustracji. Bo nigdy sobie nie porucha jak ci, których najchętniej spaliłby. W atmosferze beztroskiej zmysłowości. Z szampanem i truskawkami. Bez potomstwa drącego kopary za ścianą.
Dziś coraz częściej myślę, że chodzi o lęk.
O strach, nierzadko paniczny. Ilekroć słyszę: wszędzie ten seks, daliby już spokój z tym seksem – mam ochotę spytać skrzywionej mordki: – czemu Cię to tak uwiera? Toż nie jest obowiązkowy.
Niedawno po raz pierwszy dotarło do mnie, że kulturę, w której seksualność jednostki stała się tak samo jawnym jej przymiotem jak kolor oczu/włosów – można odbierać jako opresywną.
Pomyślmy. Wszędzie te plakaty zakrywające kamienice, na nich zaś rozgogolone niewiasty i młodzieńcy – wielkości Godzilli. W telewizji wątki erotyczne, coraz częściej bez żadnych obsłonek i odjeżdżania kamery na ogień w kominie. W muzyce seks bywa formą ekspresji, zarówno w przypadku gwiazdeczek pośledniego formatu jak i najprawdziwszych wirtuozów. Kto słyszał, jak Mike Patton zapodaje „Evidence” albo „Baby, Let’s Play Dead” ten wie, o czym mówię.
Mnie to nie przeszkadza, ponieważ czuję się w takim świecie mniej więcej u siebie. Poznając atrakcyjnego mężczyznę, obcinam go okiem od stóp do głów i nie przeszło by mi przez myśl się tego wstydzić. Bywa, że on obcina mnie. Kto wie, może coś interesującego z tego wyniknąć. Albo nic. Tak czy inaczej, w imię czego miałabym sobie odmawiać widoku ładnie wyrzeźbionych pleców?
Popularna w tym kraju religia powiada: ależ to grzech. Jej funkcjonariusze mają jakieś branżowe określenie: nieskromność bodajże? Kolejne słowo, którego znaczenia nie zgłębiłam.
Po mojemu, skromny to może być co najwyżej obiad – albo budżet. Co oznacza bidę po prostu. Niedostatek. Niedobór. Zaciskanie zębów. Nie mam na coś takiego ochoty.
A wracając do strachu:
Prezentowanie się światu jako istota seksualna wymaga odwagi. Tak, odwagi. Śląc sygnał, iż jesteśmy zainteresowani poszukiwaniem partnera do igraszek, chcąc nie chcąc wystawiamy się na ocenę. Ktoś może zanegować naszą atrakcyjność fizyczną. Odmówić nam szans w tej dziedzinie. Abstrahując od kwestii, czy osąd jakiegoś konkretnego Ziutka determinuje moją wartość jako potencjalnej kochanki (oczywistym jest, iż determinuje wyłącznie odnośnie Ziutka, a jeden to Ziutek na świecie?) – taka ocena boli. Bardzo.
Odcięcie się od całej sprawy, ostentacyjna odmowa wzięcia udziału w wyścigu – sprawę załatwia. Można się z niesmakiem odwrócić od tych, którzy biorą udział w seksualnym tańcu. Można nawet demonstrować Wyższość Moralną. Nikt nam już nie powie, że nie dorastamy do standardów. Nikt nas nie wyśmieje, że jednak próbujemy.
Nie mówię tu o osobach z natury aseksualnych, które urodziły się niezainteresowane i takie też pomrą. Że istnieją, nie mam co do tego wątpliwości.
Mam na myśli tych, co opancerzyli się szpetnymi ubraniami. Lub demonstracyjnym brakiem dbałości o ciało. Lub macierzyństwem, pojmowanym jako ostateczna śmierć seksualności (gdy z dziewczyny robi się apłciowy twór pielęgnująco-karmiący.)
Lub kościelnie imprintowaną pogardą. Nic mi nie wiadomo o tym, by Jezus twierdził, że seks jest czymś niesmacznym czy moralnie podejrzanym – ale też nie siedzę w temacie. Faktem jest, iż wielu jego współczesnych przedstawicieli żadna kwestia nie rajcuje bardziej.
Rozumiem, łatwiej jest w czambuł potępiać „to wyuzdanie naszych czasów” i traktować się jak mózg z przydatkami w postaci rąk i nóg – niźli uczciwie przyznać:
„Nie czuję specjalnego zbratania ze swą seksualnością. Jestem kłębkiem lęków i zahamowań. Nie chcę/nie mam ochoty otwierać się na drugiego człowieka w ten sposób. Boję się seksu. Brzydzę się go.”
Masz prawo do swojego strachu i do swojego obrzydzenia także.
Ale prawda jest taka, że nie jesteś lepszym człowiekiem tylko dlatego, że zawiązałeś naturalne potrzeby ciała na supełek. A jeśli wydaje ci się, że jednak – pomyśl o anorektyczkach. One wszystkie na pewnym etapie choroby są szalenie dumne ze swego niejedzenia. Jakby było z czego.
Nikt tak naprawdę nie jest od nikogo lepszy. Różne są potrzeby, różne w życiu ścieżki. Tak trudno to pojąć?
Nie masz prawa do ostentacyjnej pogardy. Do oceniania tych, co zmierzyli się z falą, podczas gdy ty wolisz zostać na plaży.
Niech ci ta plaża możliwie satysfakcjonującą będzie.
„Niedawno po raz pierwszy dotarło do mnie, że kulturę, w której seksualność jednostki stała się tak samo jawnym jej przymiotem jak kolor oczu/włosów – można odbierać jako opresywną. (…)
Prezentowanie się światu jako istota seksualna wymaga odwagi. Tak, odwagi. Śląc sygnał, iż jesteśmy zainteresowani poszukiwaniem partnera do igraszek, chcąc nie chcąc wystawiamy się na ocenę. Ktoś może zanegować naszą atrakcyjność fizyczną. Odmówić nam szans w tej dziedzinie. Abstrahując od kwestii, czy osąd jakiegoś konkretnego Ziutka determinuje moją wartość jako potencjalnej kochanki (oczywistym jest, iż determinuje wyłącznie odnośnie Ziutka, a jeden to Ziutek na świecie?) – taka ocena boli. Bardzo.
Odcięcie się od całej sprawy, ostentacyjna odmowa wzięcia udziału w wyścigu – sprawę załatwia.”
Ta diagnoza jest trafna ale niedomknięta. Bo zostawiamy bez komentarza fakt, że ktoś okazuje się faktycznie gorszy w tym wyścigu. Tu jest chyba jednak jakiś problem. Bo jeśli godzimy się na wyścig, to godzimy się na to, że samce i samice alfa zgarną najwięcej, a pozostali będą osobnikami drugiej kategorii.
Będą tymi, co częściej przegrywają, których częściej boli odrzucenie, bo są częściej odrzucani. Rozumiem, że tacy ludzie wolą konserwatywne zasady, bo zgodnie z nimi na każdą potworę przypada jeden amator.
Zamiast wyścigu szczurów wolą urawniłowkę. Gdy ktoś tak woli w gospodarce, to nazywa się, że jest lewicowy. Gdy ktoś tak woli w seksie, to nazywa się, że jest prawicowy. 😉
Oni wierzą, że tradycyjne zasady dotyczące seksu zrównują ich szanse z osobnikami alfa. Mówię: wierzą, bo chyba w praktyce tak nie jest. Ale sam problem jest moim zdaniem ważny: Co zrobić, żeby wszyscy mogli się realizować w sferze seksu, ALE naprawdę wszyscy – także ci mniej ładni, bardziej nieśmiali, niedostosowani społecznie, itd. itd. Żeby seksualny liberalizm nie przerodził się w seksualny korwinizm?
anuszko,
a niechaj sobie wolą model, który im służy, i niech w nim szczęśliwie przepędzają żywot. Nie godzę się jedynie na świętojebliwe poczucie wyższości, jakim te osoby bez krępacji emanują. Jedna sprawa – żyć konserwatywnie, druga – częstować z mentalnego liścia tych, którym konserwatyzm kompletnie nie w smak.
Do reszty zaś rozkłada mnie przypisywanie naszej (rozseksionej, przyznaję) popkulturze jakichś demonicznych cech – że szatan, że grzech, że coś tam.
Odnośnie równości. Niestety w dziedzinie którą rządzą hormony nie ma jej – i raczej nigdy nie będzie. Niezbyt atrakcyjny człek może się tu podratować ujmującą osobowością (płeć dowolna) lub szuflą kasiory (raczej tylko panowie, chyba, że coś się zmieniło w tym względzie).
Anuszka, no z ust mi wyjęłaś! Mam wrażenie, że tak jak wielu z nas nie podoba się wyścig szczurów w pracy, tak samo nie czujemy się komfortowo z tym że też w życiu prywatnym musimy się ścigać :/
A co do urawniłówki – czasami próbuję sobie wyobrazić system, w którym państwo dba o bardziej sprawiedliwą redystrybucję dóbr seksualnych, tak jak powinno dbać o redystrybucję dóbr finansowych. I może by się coś takiego nawet dało po części zorganizować.. ale pewnie wszyscy ludzie byliby przeciwni :/
gronkowiec,
Jak „dało by się zorganizować”? Zaintrygowałeś mnie. Jak to sobie wyobrażasz?
Jak świat światem, chodzi o to, by najlepsze geny zwyciężyły. Owszem, to okrutne, że takiemu Bradu Pittu dość kiwnąć małym palcem u nogi, by rzuciły się nań setki tysięcy kobiet – gdy Warcisław Przykładziński z Radomia od lat jest singlem nie ze swej woli. Ale takie też jest i życie. Okrutne.
Czekaj, zaraz, ustalmy najpierw czy zgadzamy się co do podstaw: life is brutal and full of zasadzkas. Jednia spadają na dno, inni trafiają na szczyty. Nierówności powstają niemal same z siebie. Jednak rolą państwa jest niwelowanie tych nierówności. O to chodzi w solidarności społecznej i redystrybucji dóbr. Taki model w większym (np Skandynawia) lub mniejszym (Polska?) stopniu przyjął się w Europie. Jeśli popieramy ten „socjalistyczny” model, to ma sens pytać „a co z dostępem do seksu?”. Jeśli jednam wolimy bardziej liberalne modele społeczeństwa, to nie ma sensu mówić o równym dostępie do czegokolwiek 🙂
Gronkowiec, najpierw to ustalmy jedno: czy uważasz seksualność człowieka za dziedzinę podlegającą zasadom sprawiedliwości społecznej? Bo jak mało czego jestem pewna, tak TEGO jestem pewna: powodzenie erotyczne jednostki tymże zasadom nie podlega.
Seks nie jest dobrem, które można państwowo (no, litości) „redystrybuować”, tak, żeby wszyscy mieli po równo. Co gorsza, miłość tym bardziej nim nie jest. No nie jest. Przykro mi.
Mam wrażenie że potrzeby seksualne człowieka są jednymi z dość podstawowych potrzeb (nie tak jak jedzenie czy sen, ale jednak), więc pomysł, że państwo powinno o nie zadbać nie jest jakoś skrajnie absurdalny jeśli się do tego podejdzie obiektywnie. A ze państwo nie może zapewnić wszystkim po równo miłości – pełna zgoda. Ale że państwo nie może zapewnić wszystkim seksu…? No co Ty, przecież bardzo prosto można by poprawić dostęp do seksu tym którzy mają z tym problemy! Jeśli możemy np. zapewnić chorym osobom jakieś tam leczenie, to nie damy w stanie zapewnić „niedopchniętym” osobom jakiegoś tam poprawionego dostępu do seksu? Nie doceniasz państwa 😛
Gronkowiec, ok, masz mnie: przyznaję, istnieje jeden sposób. Nazywa się: domy publiczne dotowane z budżetu państwa.
@ninawum
W twoim stwierdzeniu „domy publiczne” pobrzmiewa jakieś wewnętrzne fuj. A przecież w cywilizacji państwo refunduje asystentów seksualnych dla niepełnosprawnych. Zresztą, taka prosta rzecz jak panstwowa edukacja seksualna, państwowe poradnictwo psychologiczno-seksuologiczne powinny być po to, żeby obywatel miał łatwiej z realizowaniem potrzeby seksu. To jest podstawowa potrzeba, do której zaspokajania wszyscy mają prawo. To jakiś korwinizm sądzić, że seks musi być nagrodą za zajebistość.
Zabawne, jak argumentując o „zwyciężaniu najlepszych genów” mimowolnie podajesz sobie ręce z Kościołem katolickim. Bo przecież ty nie uprawiasz seksu dla przekazywania genów, prawda? Ale jednocześnie to przekazywanie genów stanowi dla ciebie argument uzasadniający takie a nie inne normy dotyczące seksu. Akurat zupełnie podobnie Kościół uważa, że seks jest dla prokreacji i tym uzasadnia swoje własne normy dotyczące seksu. Normy twoje i Kościoła są różne, ale uzasadnienie to samo: „Bo natura już tak zrobiła, że w seksie chodzi o przekazanie genów”.
Jeśli uważamy, że na naszym poziomie rozwoju cywilizacji w seksie nie chodzi już głównie o przekazywanie najlepszych genów, to konsekwentnie powinniśmy zrezygnować z całego tego korwinizmu. Nie mówię, żeby zaprowadzić obowiązkową dożywotnią monogamię, ale mówię, że trzeba zacząć traktować seks jako demokratyczną potrzebę każdego, a jeśli są przeszkody w realizowaniu tej potrzeby, to nie traktować ich jako czegoś naturalnego z czym się trzeba pogodzić.
anuszko,
Jestem bystrą osobą, ale jako żywo nie kumam, co ma wspólnego uświadamianie sobie mechanizmów doboru ludzi w nacechowane erotycznie relacje – z korwinizmem.
Chodzimy do łóżka z osobami, które nas autentycznie pociągają. Jestem kobietą hetero. Nie mam złudzeń, iż u podłoża moich wyborów w tym względzie leży instynkt rozrodczy (nawet, jeśli ja osobiście rozmnażać się nie chcę.) Zapewne u osób homoseksualnych wygląda to jakoś inaczej.
„seks musi być nagrodą za zajebistość” – na litość, toż seks nie jest nagrodą za nic. Seks to takie zjawisko, które ma miejsce, gdy dwie osoby dojdą do wniosku, że mają na siebie nawzajem ochotę. Naprawdę, naprawdę, KAŻDY może się komuś spodobać. A nawet licznym komusiom. Gusta ludzkie w tej dziedzinie szczęśliwie są mocno rozstrzelone.
Odnoszę wrażenie, iż wierzysz w istnienie jakiejś grupy ludzi, która nie ma szans spodobać się nikomu W OGÓLE i trzeba im odgórnie pomagać. I coś mi mówi, że nie masz na myśli tych przywołanych wcześniej niepełnosprawnych.
Określenie „dom publiczny” miałam za neutralne. Polski język zna nacechowane negatywnie, np. 'burdel”.
Odnośnie państwowej edukacji seksualnej i państwowego poradnictwo psychologiczno-seksuologicznego – pełna zgoda.
Tak, bo ja myślę, że jest duża grupa, co strzyka jadem z zazdrości, bo sama nie może. I to tłumaczy, dlaczego oni chcą innym odebrać przyjemność: Żeby inni nie mieli lepiej, niż oni mają. Na zdrowy rozum, najprościej byłoby takim ludziom ulżyć w niedoli, to by dali innym spokój.
Szczytna idea. Jeno jak tu ulżyć takiemu Terlikowskiemu, skoro jest on, jak przy każdej okazji zapewnia, nieprzytomnie szczęśliwy w związku z własną żoną?:D
A poważnie; obawiam się, że ulżenie pomogłoby pewnemu procentowi tych zagniewanych, a reszta dalej by hałłakowała. Człowiek bywa stworzeniem zakłamanym i wrednym.
Jak? Dać dyspensę na prezerwatywę? 😉 Czuję, że by dużo pomogło.
„Dom publiczny” faktycznie jako taki nie jest obraźliwy, ale jest obciązony całym bagażem skojarzeń, nic dziwnego że Anuszka odebrała go jako „niemiłe słowo”. Tak samo jest z okresleniem „prostytutka” – dlatego staramy się teraz mówić „pracownik seksualny” (choć chętnie usłyszę jakiś lepszy pomysł który nie brzmi tak pokracznie).
A co do sugestii żeby państwo dokładało się do usług seksualnych dla obywateli – to właściwie czemu nie? Byłoby to z korzyścią dla gospodarki jak i zadowolenia indywidualnych obywateli.
Problem w tym, że ów wyścig istnieje, nawet jak już wszystkim zakaże się seksu bez oficjalnego papierka i opakuje ludzi w opakowania by nie kusili swoją nieskromnością. Wystarczy popatrzeć na dzisiejszy świat.
Nie wiem, czy ta ostra walka, którą niektórzy wytaczają ” powszechnej rozwiązłości obyczajów”, to zawsze strach przed seksem – niekiedy chyba raczej chęć narzucania wszystkim zasad, które wdrukowywano takiej osobie od małego, ona je sobie zinternalizowała, a czuje się dobrze w roli krzyżowca nawracającego innych. Te zachowania widać także w sferach życia niezwiązanych z seksualnością (jak np. tępienie głośnej muzyki i długowłosej, ubierającej się na czarno młodzieży).
Owszem, pycha i poczucie wyższości odgrywają tu rolę zasadniczą. Ale będę się upierać, iż u korzenia tkwi strach. Nie zawsze naturalny, czasem indukowany kościółkowym prasowaniem mózgowia.
W przeciwieństwie do cudzych długich włosów, głośna muzyka ma prawo komuś PRZESZKADZAĆ. Jeśli jadę autobusem i ktoś ma kolczyk w wardze, kojarzący mi się z wielkim wągrem, to odwracam wzrok i nie patrzę. Jeśli jadę autobusem i ktoś słucha „muzyki” co prawda przez słuchawki, ale podkręcone tak, że słyszę je na pięć metrów mimo pracującego silnika, to co mam zrobić? Wysiąść? A dlaczego ja, a nie on?
OK, doprecyzuję. Chodziło mi o tępienie muzyki rockowej, zwłaszcza metalowej, z przyczyn ideologicznych – „bo jest narzędziem Szatana”.
Do przedmówców dyskutujących powyżej o wyścigu szczurów (Anuszka, gronkowiec, Nina) – bardzo mnie ubawiło podsumowanie konserwatystów jako tych, którzy by chcieli, ale nikt z nimi nie chce 😉 Ale z tym wyścigiem szczurów chyba przesadzacie, lub też część populacji jest na to kompletnie odporna – nie każdego interesuje zbieranie bogatych (tzn. szerokich) doświadczeń w sferze seksu, nie każdy ma kompleksy, że się nie przespał z dziesiątkami partnerów, nie każdy traktuje powodzenie seksualne (rozumiane jako fakt, że ktoś z powodzeniem skacze z kwiatka na kwiatek) jako miernik atrakcyjności. Co to w ogóle za kryterium – z im większą liczbą partnerek spałem, tym fajniejszy ze mnie gość? Przepraszam, ale mnie się to kojarzy z licealnym licytowaniem się na to, ile kto wypił na imprezie 😉
„fakt, że ktoś okazuje się faktycznie gorszy w tym wyścigu. Tu jest chyba jednak jakiś problem. Bo jeśli godzimy się na wyścig, to godzimy się na to, że samce i samice alfa zgarną najwięcej, a pozostali będą osobnikami drugiej kategorii” – no ale co miałoby być nagrodą w tym wyścigu? Jeśli lista podbojów godna Casanovy, to naprawdę nie tak, że wszyscy by chcieli i zazdroszczą. A jeśli satysfakcjonujący stały związek, to niekoniecznie hormony mają decydujący głos. Jeśli Warcisław Przykładziński z Radomia siedzi w domu na zasiłku dla bezrobotnych i od rana do wieczora gapi się w telewizor, popijając piwo, to ja się nie dziwię, że kobiety nie ścielą mu się do nóg 😉
Gdy chodzi o wygląd, to z jakichś tam badań wyszło, zdaje się, że ludzie chętnie dobierają się na zasadzie „podobne z podobnym”: jeśli ktoś obiektywnie ocenia własną atrakcyjność fizyczną, dajmy na to, na 7 punktów w 10-punktowej skali, największe szanse na trwały związek ma z osobą, którą też ocenia na 7/10. Podobno.
Moje własne poglądy w temacie podsumowałabym tak: komuś pasuje wolna miłość – jeśli skończył 18 lat, spoko (chociaż ten model nie jest pozbawiony ryzyka, choćby ze względu na choroby przenoszone drogą płciową). Ktoś się dobrze czuje w monogamicznym związku – no i super. Ktoś bardzo chce stałego związku, ale pozostaje samotny, albo kolejne związki mu się sypią – problem najprawdopodobniej nie leży w atrakcyjności zewnętrznej, tylko głębiej. Ktoś sam ma nieudane życie seksualne, więc i bliźnich najchętniej zapakowałby w burki – tylko współczuć. Howgh.
„Co to w ogóle za kryterium – z im większą liczbą partnerek spałem, tym fajniejszy ze mnie gość? Przepraszam, ale mnie się to kojarzy z licealnym licytowaniem się na to, ile kto wypił na imprezie ;)”
Przysięgam na kciuk, że znam takich, którzy w ten sposób rozpatrują żywot. Nie należę do nich.
„fakt, że ktoś okazuje się faktycznie gorszy w tym wyścigu. Tu jest chyba jednak jakiś problem. Bo jeśli godzimy się na wyścig, to godzimy się na to, że samce i samice alfa zgarną najwięcej, a pozostali będą osobnikami drugiej kategorii” – no ale co miałoby być nagrodą w tym wyścigu? Jeśli lista podbojów godna Casanovy, to naprawdę nie tak, że wszyscy by chcieli i zazdroszczą.”
No właśnie, nie wszyscy by chcieli. Ja bym po prostu chciał, żeby ci, którzy nie chcą, wstrzymywali się od zabraniania tym, którzy chcą. I w drugą stronę zresztą też. People are people so why should it be, etc.
„Gdy chodzi o wygląd, to z jakichś tam badań wyszło, zdaje się, że ludzie chętnie dobierają się na zasadzie „podobne z podobnym”: jeśli ktoś obiektywnie ocenia własną atrakcyjność fizyczną, dajmy na to, na 7 punktów w 10-punktowej skali, największe szanse na trwały związek ma z osobą, którą też ocenia na 7/10. Podobno.”
Statystycznie ja i pies mamy po trzy nogi 🙂 Wydaje mi się przewrotnie, że atrakcyjność fizyczna liczy się wyłącznie w tradycyjnym związku monogamicznym. W związku otwartym nie jest ważna, bo przespać to się można z wieloma osobami, tymczasem w związku jesteśmy z jedną, coś o tym decyduje i raczej nie atrakcyjność oceniana w skali 1-10.
„A jeśli satysfakcjonujący stały związek, to niekoniecznie hormony mają decydujący głos. Jeśli Warcisław Przykładziński z Radomia siedzi w domu na zasiłku dla bezrobotnych i od rana do wieczora gapi się w telewizor, popijając piwo, to ja się nie dziwię, że kobiety nie ścielą mu się do nóg” O, dokładnie 🙂
Pozdrawiam!
Hmm.. jeśli bym miał robić sobie psychoanalizę, to jestem przeciw „nieskromności” bardziej z zazdrości niż lęku. Ale donośnie „seksualnego wyścigu szczurów” – to (przynajmniej ja) nie miałem na myśli że wszyscy się w niego włączają, tylko ze w społeczeństwie zaczyna być on traktowany jako „default”. I ci którzy się nie włączają zaczynają wyglądać na tle reszty społeczeństwa jakoś dziwnie… (np. cytując Janiszewskiego „Gej który nie uprawia przypadkowego seksu to nie jest prawdziwy gej” czy jakoś tak). I może samo określenie „wyścig” jest mylące. Chodzi mi o tą całą otoczkę kulturalną która atakuje seksem gdzie tylko popatrzeć (strach otworzyć lodówkę, bo tam pewnie też na jakimś opakowaniu goła baba szczuje cycem…)
A odnośnie dobierania w pary i atrakcyjności: mam niejasne podejrzenie, że gdy chodzi o trwałe związki to ludzie szukają innych o „podobnej atrakcyjności”, bo wiedzą ze z tymi o „wyższej” nie mają szansy na związek wiec po co tracić siły 😉 Więc może dlatego tamta statystyka tak wyszła?
Dziękuję Ci za tę szczerą uwagę o zazdrości. Mało kto się do niej przyznaje. A propos „wyglądania dziwnie”: społeczeństwo tak ma, że jak wychyniesz o centymetr nie w tą stronę, to już wyglądasz dziwnie. Jestem 30-letnią kobietą bez męża i dziecka, za to z zielonymi włosami. Zapewniam Cię, że w oczach wielu ludzi wyglądam bardzo dziwnie.
My point being: bądźmy sobie każdy sobą. Nie włączajmy się w procesy, w które włączać się nie mamy ochoty/odwagi/możliwości (przykładowo: bujne życie seksualne, macierzyństwo, kariera w korporacji) – choćby kultura, w której żyjemy, uznawała te procesy za obowiązkowe. Nie dawajmy się stłamsić kulturze. I na miłość Cthulhu, nie strzykajmy jadem w stronę tych, którym to dopasowywanie się do „norm” jakoś lepiej od nas wychodzi. („Lepiej” też wstawiam w gruby cudzysłów.) To tylko …normy. To, czy do nich przystajemy, nijak nie definiuje ani mojej, ani Twojej, gronkowcu wartości.
„Nie dawajmy się stłamsić kulturze” – popieram w 100% 🙂
P.S: Odnośnie tej statystyki: akurat historia mojego życia osobistego wydatnie jej przeczy (i podejrzewam, że nie tylko moja) więc przejawiam nieufność.
I Ray ma rację, że inne kryteria przykładamy do potencjalnego partnera w związku monogamicznym, zaś inne – w niezobowiązującym.
Nina, popieram argument „bycia sobą” 🙂 Ale wiesz, że potrzeba społecznej akceptacji jest jedną z podstawowych potrzeb człowieka, więc większość ludzi za wszelką cenę będzie do „normy” dążyła. Ja zwykle twierdzę że „normal peple scare me”, ale szczerze powiem że TEŻ chciałbym być akceptowany przez otoczenie…
P.S.: Chyba już po raz drugi wzięłaś w tej dyskusji imię boga na daremno. To grzech…
Chłopie, każdy by chciał. Ale zawsze i wszędzie znajdzie się jakaś złośliwa menda, która ciśnie Ci swoim brakiem akceptacji prosto w twarz. Trza po prostu nauczyć się z tym żyć.
Co masz do Cthulaka? On nie jest obraźliwy jak niektórzy.:P
edit: ortograf.
Zgadzam się z Tobą w dużej części, ale nie do końca.
Bo to co piszesz, dotyczy osób dorosłych, a nie są one jedynymi mieszkańcami naszej przestrzeni. Dzieci nas obserwują, chcą być dorosłe, jak to dzieci, a nie bardzo wiedzą jak. Seks jest jednym z tych atrybutów, obok używek i wulgarnego słownictwa (pewnie coś jeszcze by się znalazło), po które sięgają, żeby zademonstrować swoją wydumaną dorosłość. A takie rzeczy w rękach dzieci mogą być równie niebezpieczne, co zapałki.
Dzieci patrzą na nas i jesteśmy dla nich (my rodzice) naturalnym wzorcem tego, co normalne. Próbujemy więc świecić przykładem. Przy zapałkach opowiadamy straszne historie o pożarach, w temacie seksu też coś tam opowiadamy.
(Choć z drugiej strony istnieją dowody na to, ze wszyscy rodzice biologiczni kiedyś jakiś tam seks uprawiali).
Sosnowa,
dzieci nie mam, mieć nie będę…ale za to mam szalenie pruderyjną mamę. Szalenie.
Naprawdę wolałabym, by w swoim czasie wyjęła knebel z zasznurowanych wstydem ust i wyjaśniła mi, co do czego – i jak. Najskuteczniejszą metodę antykoncepcji musiałam znaleźć całkiem sama – co nie zawsze kończy się dobrze, gdy ma się kilkanaście lat.
Każdy małolat prędzej czy później aktywnie zajmie się seksem, nawet, jeśli rodzicom to nie w smak. (Kultura nie ma nic do tego, po prostu kilkunastolatek to najbardziej napalone stworzenie we wszechświecie.) Zaryzykowałabym twierdzenie, że im bardziej im nie w smak, tym wcześniej się zajmie. Stokroć lepszy otwarty i wyluzowany stosunek do zagadnienia, połączony z gotowością do udzielania przydatnych informacji niźli milczenie albo dezinformacja w domu. Tak uważam.
O, tu się zgadzam bardzo. To trochę jak z piciem alkoholu – jak się dziecko nauczy pić w domu we własciwy sposób, to po krzakach z kumplami będzie mniej atrakcyjne 😉
Ale właściwie nie do końca zgodzę się z tytułem posta. Seks faktycznie w większości wypadków nie gryzie. Ale jesli czasem ugryzie, to cholernie mocno.
Celna i słuszna uwaga 🙂
Ja nie potrafię zrozumieć jak ludzi może nie irytować ta wszechobecność seksu, jak można „czuć się w takim świecie mniej więcej u siebie”. Mnie co chwilę krew zalewa, kiedy muszę to znosić i to z dwóch powodów. I żadnym z nich nie jest zawiązanie potrzeb na supełek, jak sugeruje mi ten tekst.
Po pierwsze ta seksualność jest teraz wszędzie. Dosłownie. Nie można splunąć żeby gdzieś nie było środków na potencje, prezerwatyw czy gumek do włosów reklamowanych gołym tyłkiem. Irytuje mnie to tak samo jak Metallica i Sabaton, kościoły czy stare baby. Mój niesamowicie znudzony mózg żąda odmiany.
Po drugie sprawia, że seks staje się obowiązkowy. Nie mam prawa do własnych, prywatnych zasad, decyzji, moralności. Wszechobecność seksu w sferze publicznej zmusza do przyjęcia jednej z dwóch postaw – przesadnej otwartości i epatowania swoją własną seksualnością lub zamknięcia się, odizolowania, rumianego skrywania faktu posiadania narządów płciowych.
Oczywiste, że człowiek dojrzały powinien godzić się ze swoim ciałem, swoimi potrzebami. Jednak powinien mieć prawo aby była to jego prywatna sprawa. Aktualna sytuacja, rozpowszechnienie seksu, jest zwyczajnie niesmaczne – i nie przez tabu a zwykłe „ile można?”.
„Nie mam prawa do własnych, prywatnych zasad, decyzji, moralności.” Polla, naprawdę w to wierzysz? A jakbyś tak mimo wszystko spróbowała żyć po swojemu, nie oglądając się na innych? Co strasznego by się stało?
Polla, to co napisałaś jest bardzo bliskie temu, co ja myślę. Przez ten nadmiar znika cała przyjemność. Jak przy trzecim kawałku tortu.
Zarzucanie akurat mnie, że nie żyję po swojemu i nie oglądając się na innych jest, mówiąc szczerze, śmieszne. Zaś to, co mówię, nie jest kwestia wiary tylko faktów. Nie można usiąść ze znajomymi i powiedzieć jednej rzeczy o swoim życiu seksualnym i nic więcej. Bo wtedy ci z „wolnościowej strony” będą się czepiali, że tak mało, że nie można się wstydzić i trzeba im powiedzieć więcej, wszystko. Nacisk równie ogromny jak katolicki. Zaś ci pruderyjni już będą zniesmaczeni, czepiali się i zarzucali rozwiązłość, grzechy i ruszanie tematów tabu.
Zarówno wiktoriańska hipokryzja jak dzisiejsza rozwiązłość prowadzą do wojny moralnej a ta tworzy barykadę, na której przeciętny, szary człowiek nie może sobie stanąć, bo go obie strony ostrzelają.
Widzę dwa rozwiązania: dobierać sobie znajomych o podobnej wrażliwości. Albo/oraz jasno wyznaczać granice. „Nic więcej wam nie powiem, koniec tematu.”
W ogóle asertywność pomaga w kontaktach z ludźmi. I można przestać przejmować się ostrzeliwaniem.
Trochę nie na temat… co masz do Metalliki i Sabatonu? 🙂
Dokładnie to, co napisałam – są wszędzie i nie mogę splunąć, żeby gdzieś nie było dzieciak z ich koszulką, gadających o nich lub, o zgrozo, puszczających głośno ich muzykę.
O asertywności łatwo gadać. Tylko że asertywność nie załatwi mi braku ostrzału – nadal idąc ulicą nie będę mogła się rozejrzeć, spojrzeć na piękny zachód słońca, żeby nie był na tle gołej baby z wypiętym tyłkiem.
Cóż, przykro mi, że ta goła baba tak Cię drażni.:D
Cóż, czemu mnie drażni i dlaczego nie może nie drażnić już pisałam. Co chwilę zadaję sobie pytanie „ile można?” i muszę wyjeżdżać na kompletne odludzie aby choć raz obejrzeć zachód bez niej. Bo z jakiś przyczyn nie bardzo pasuje mi do klimatu.
A ja myślę, że tu może jednak najbardziej chodzić o zazdrość. Nieuświadomioną, ale zazdrość. Bo jeżeli ktoś nie chce brać udziału w seksualnym wyścigu szczurów, ponieważ nie lubi, no to nikt go nie zmusza. Ja tam nie wierzę, że gołe baby na plakatach kogokolwiek zmusiłyby, kto by sam naprawdę nie chciał.
Za to popatrzcie np. na księży – oni mają zabronione, więc stworzyli dla wiernych system zasad, które tak naprawdę chronią przed pokusami tych, którym nie wolno. Ksiądz lubiłby, ale ślubował celibat, więc goła baba z plakatu wytrąca go z równowagi. Dlatego ksiądz chce, aby otaczał go świat bez gołych bab, bo wtedy czułby się lepiej. Nie widziałby na co dzień tego, co traci.
Nie wiem czy w narzekaniu na wszechobecność pewnych motywów zawsze chodzi o zazdrość…
Np. w anime tzw. fanserwis jest nieobecny jedynie w seriach skierowanych do małych dzieci. W pozostałych przypadkach różnego rodzaju przypadkowe ujęcia są wszechobecne, nawet jeśli teoretycznie nie pasują do konwencji czy zamierzonego przez twórców klimatu. Np. męskie zbroje są praktyczne, a damskie przypominają pancerne bikini z silnie rozbudowanymi naramiennikami i rękawicami… Podobnie z zachodnimi superbohaterami i superbohaterkami. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w/w produkcje przeznaczone są głównie dla nastolatków, dla których seks jest bardzo interesującym tematem, a „starszy wyrobiony odbiorca kultury” może się zająć kinem niezależnym i islandzkimi kryminałami, ale to właśnie te pierwsze przyciągają miliony do kin lub przed telewizory i są reklamowane na wszelkie możliwe sposoby…
Oczywiście nie zamierzam narzekać na to, że film o czołgistach z czasów II wojny światowej nie zdał testu Bechdel. Nie podoba mi się także zmienianie fabuły w ekranizacjach moich ulubionych książek, żeby bardziej pasowały do współczesnych standardów (np. najnowszy Hobbit). No ale miło by było kiedyś pójść do kina np. na film o Wonder Women zrobiony na miarę ostatniej trylogii o Batmanie Nolana…
No dobra, ale w przykładach, które podajesz, problemem nie jest wszechobecność seksu, tylko asymetria płciowa – gdyby w anime pokazywali po równo gołych bab i gołych chłopów, to nie byłoby problemu.
Ja w ogóle już dawno pisałam o tej asymetrii jako jako powodzie do wyklinania przedstawień seksu w przestrzeni publicznej: http://jedyniesluszne.blox.pl/2011/08/Hidzab-postepu.html
Pojawia się od czasu do czasu na manifie takie hasło „seks tak, seksizm nie”. Jeśli niczego nie przekręcam chodziło w tym m. in. o to, żeby nie utożsamiać protestów przeciwko reklamom typu „gładź, gładź (szpachlowa)” z koniecznością dobrego prowadzenia się itd.
A asymetria wynikająca m. in. z podanych przeze mnie przykładów to naturalna konsekwencja seksizmu. Bo niezależnie od pojawiających się tu i ówdzie męskich torsów (a w przypadku anime serii skierowanych do nastolatek, gdzie na jedną bohaterkę przypada stado pięknych panów) przypadków takiego przedstawiania kobiet i kobiecego ciała jest po prostu więcej. No i konsekwencje dla kobiet wciąż są trochę inne niż dla mężczyzn. Wiem, że teksty tego typu to nic nowego, ale kobieta lubiąca seks nadal budzi w naszym kraju inne skojarzenia, niż mężczyzna mający podobne zainteresowania.
Poza tym nie sądzę, żeby wyrównanie proporcji w czymkolwiek pomogło. Jeśli w „robionym na poważnie” filmie policjanci z oddziału antyterrorystycznego ruszą do akcji w kostiumach eksponujących umięśnione torsy i pośladki zamiast w kamizelkach kuloodpornych, to nie będzie się to dla mnie wiele różniło od wojowniczek w zbrojach plażowych…
Przepraszam za literówkę 🙁
Hmm. Jest taka teoria spiskowa, że każdy totalitarny reżim chce panować nad seksualnością swoich poddanych. Ponieważ kościół katolicki był takim reżimem przez lat kilkaset i wciąż ma nadzieję, że uda mu się wrócić na swoje wyznaczone przez ichniejszego boga miejsce, to „sorry, taką mamy kulturę”. Seks jest be. Seks kobiet jest bardziej be niż seks mężczyzn (no, chyba że uprawiają go między sobą).
Oczywiście, to chore, ale wdrukowane, uwolnienie się od judeocrześcijańskoeuropejskoislamskoarabskich memów jest trudne. Niektórym wychodzi, innym mniej, inni udają że im wyszło, a spora część stwierdza „jestem konserwatywnym pojebem i nie wstydzę się tego” bo tak łatwiej.
Tyle spiskowej teorii, w której jednak coś jest na rzeczy.
Co do reszty, to wszystko się układa w spójną wizję (p. D. Tusk drży w tym momencie i wzywa psychiatrę)
„Seksualny wyścig szczurów”? Ok, niby jest, ale zakrycie wszystkich pokrowcami jak w pewnym limeryku (czy „republikach” islamskich) nie pomaga. Powiem więcej, istnienie opresyjnego patriarchatu powiązanego z wiadomymi siłami narzuca temu wyścigowi konkretny kierunek, dzięki któremu istnieją „obiektywne wzorce piękna”, utrwalane przez rozmaite siły czerpiące z tego zyski (siły owe nawet nie zdają sobie często sprawy z tego że są „siłami” i cokolwiek „utrwalają”, to metafora taka sama jak „samolubny gen”, mamy statystyczne zjawisko, które wygląda jak zaplanowane działanie). Bez nich prawdę mówiąc byłoby chyba lepiej, wszak mądrość ludowa mawia że „każda potwora…”, czy też „piękno rzecz subiektywna, inaczej każdy chciałby moją żonę”.
Bycie niechcianym jest frustrujące, fakt, nawet ostatnio ktoś z tego powodu zorganizował masowy mord. Jednak warto zapytać się, czy to przez „nieskromność” i „rozwiązłość”, czy może źródła tego problemu są inne?
Aseksualność to w ogóle słabo rozumiany temat i nie ma on paradoksalnie wiele wspólnego z brakiem popędu (który w większości przypadków oznacza jakiś stan patologiczny).
Przepraszam za strumień myśli.