Jeden etos płynnie zastąpiono drugim. Zamiast Imperatywu Siedzenia Jak Mysz pod Miotłą oraz W Miarę Możności Prędkiego Złapania Męża mamy Imperatyw Bycia Twardą Biaczą. Seks może oznaczać emocjonalne otwarcie na drugiego człowieka tylko wtedy, gdy zachodzi pod obecność Uczuć. Poza tym – nie licz na czułość, ciepło, atmosferę intymności i zaufania. Do tej gry przystępuje się jak do pokera. Z zamkniętą twarzą, z kartami przy sobie. Ściągamy ubrania, bierzemy się do dzieła, w międzyczasie rozmawiając o rzeczach emocjonalnie obojętnych. A potem szast, prast i do domu. Zbędne czułości są zbędne.
Dziś będzie post wyjątkowo osobisty. Zebrało mi się.
Nigdy, odkąd pamiętam, nie byłam zwolenniczką Niepodważalnych Reguł. Jakichś świętych tekstów, przekazywanych z matki na córkę, których żywa niegdyś mądrość dawno zwietrzała na proch. Moralnych skryptów, pełnych mętnego mambo-dżambo. Namaszczonych memów o zatartym bezpowrotnie sensie, którego nikt nie docieka.
W związku z tym był ze mną problem.
* * *
– Dlaczego muszę chodzić do kościoła?
– Ale idź, idź. Zobacz, Ania idzie. Przecież tam jest bardzo fajnie.
– Wcale nie jest fajnie. Za każdym razem umieram z nudów.
– Jak ja byłam w twoim wieku, to bardzo lubiłam chodzić do kościoła.
– Czemu teraz nie pójdziesz?
– Oj, bo…nie mam się w co ubrać.
* * *
– Podziękuj ładnie za prezent babci. Trzeba być wdzięczną.
– Ale ja nie chciałam tego dostać. To jest brzydkie. Okropne.
* * *
Z przyjemnością uwiłabym sobie legendę młodocianego buntownika. Niestety, jako dziecko byłam zbyt stłamszona i przerażona, by serio kontestować choćby najgłupsze pomysły dorosłych. Wyraziwszy nieśmiały protest – ot, pierdnięcie myszy – dreptałam tedy jeszcze jakiś czas do kościółka, gdzie szczęka wichnęła mi się od ziewania. Półgębkiem, na odczepnego dziękowałam za bezsensowny prezent. Kuliłam się w oczekiwaniu na cios – w domu, w szkole, zawsze – i hodowałam w sobie niechęć, jak odłamek szkła w ranie. Weszłam w dorosłe życie napompowana negatywnymi konotacjami odnośnie Nienaruszalnych Zasad i tych, którzy ich z upodobaniem przestrzegają.
Byli dla mnie nudziarzami bez wyobraźni i polotu. W najlepszym razie. W najgorszym – ludźmi, którzy lubią tłamsić innych ludzi.
(Wiecie, dwanaście lat później jestem przekonana, że aż tak bardzo się znowu nie pomyliłam.)
Być może dlatego tak trudno mi było (jest) ustanowić własne. Reguły, granice nie do przekroczenia. Samo słowo „reguła” trąci mi faszyzmem.
Przez lata miałam skłonność, by przyjmować wszystko, co mi się przytrafia, jako słuszne. Że to na pewno moja wina. Że najwyraźniej zasłużyłam.
Jakiś czas temu skończyłam trzy dychy. I zaczęło do mnie docierać, że ludzie bywają: a) bezmyślni, b) okrutni c) popieprzeni; czasem zaś wszystko to naraz. Że to, co mi czynią, niekoniecznie dotyczy właśnie mnie. Nadal sobie z tym nie radzę. Próbuję, ale efekta są mizerne. Zmuszono mnie, bym zaczęła odróżniać gwiazdy od odbicia na powierzchni stawu, zaś dobre maniery od dobrego serca. Gorzka wiedza zazwyczaj przydaje się najbardziej.
Odnośnie tych zasad: obrót dzisiejszego świata skłania, by z nich hurtem zrezygnować. Planeta tak przyśpieszyła (nawet w tym cokolwiek zapóźnionym miejscu, w którym żyję) że trzeba się trzymać oburącz, aby nie spaść. I to jest dobre. Słuszne. Do lamusa odchodzą zbutwiałe mądrości, oparte na zwulgaryzowanym przesłaniu kościoła, ludowej mizoginii i zwykłej ciemnocie. A raczej: gdzie odchodzą, tam odchodzą. Wielu nosi zapleśniały matecznik we własnej głowie. Gdzie trzymają się mocno: „Nie powinnaś oddawać się (sic) mężczyźnie na pierwszej randce, bo nikt cię nie będzie szanował.” „Nie mam nic przeciwko wyzwolonym kobietom, ale nie chciałbym takiej za żonę.”
Zauważyliście, że znakomita większość tych czcigodnych bzdur wymierzona jest w kobiety? Ale ja nie o tym.
Nieskrępowana religijnym bagażem, od nastoletniości de facto, zaś niedługo później de nomine ateistka – nie miałam problemu z własną płciowością. Czerpię z tego źródła, od kiedy schwytałam pierwszą okazję. Radośnie, otwarcie i na całego. Jestem istotą seksualną od pięt po koniuszki włosów.
Tylko, że życie mnie oszczędziło. Od osiemnastego do dwudziestego któregoś roku życia żyłam wyłącznie w monogamicznych związkach. A potem stałam się jako kocię, wypchnięte z chaty na mróz. Między wilki.
Świat swobodnego singlowania nie jest dla naiwnych, łatwo wzruszających się jednostek, skłonnych otwierać serce na oścież. Trochę jak na wojnie – świszczą kule.
Doświadczam doświadczeń. Niektóre są wspaniałe. Inne – gdybym mogła wziąć duże wiadro bielinki i dokładnie wymoczyć w nim swój mózg, zrobiłabym to. Podróżuję przez to życie jak umiem, po drodze zaś słucham, czytam. Wyciągam wnioski.
Wniosek: jeden etos płynnie zastąpiono drugim. Zamiast Imperatywu Siedzenia Jak Mysz pod Miotłą oraz W Miarę Możności Prędkiego Złapania Męża mamy Imperatyw Bycia Twardą Biaczą. Seks może oznaczać emocjonalne otwarcie na drugiego człowieka tylko wtedy, gdy zachodzi pod obecność Uczuć. Poza tym – nie licz na czułość, ciepło, atmosferę intymności i zaufania. Do tej gry przystępuje się jak do pokera. Z zamkniętą twarzą, z kartami przy sobie. Ściągamy ubrania, bierzemy się do dzieła, w międzyczasie rozmawiając o rzeczach emocjonalnie obojętnych. A potem szast, prast i do domu. Szczere westchnienie „Och, jak mi dobrze” spotyka się z uniesieniem brwi. Zbędne czułości są zbędne. Tutaj przeczytałam taki passus: „Tak, łatwiej mi się z kimś przespać, niż zjeść z nim później śniadanie.” Autorka bloga zapewne jest osobą sporo ode mnie młodszą.
Mam dylemat. Stały monogamiczny związek już mnie nie interesuje. Ilekroć próbowałam tego kojącego ciepełka, prędzej czy później dławiło mnie ono jak cykuta. To nie była ich wina; ani moja. Wiem już, że tego mechanizmu nie zmieni nawet miłość.
Ale nie jestem – i co ważniejsze, nie aspiruję – do bycia Twardą Biaczą. Serce ma u mnie prymat przed rozumem. W najtwardszym sukinsynu dostrzegam smutną, samotną duszę, która chce, żeby ją ktoś podrapał za uszkiem. Mężczyznę, przed którym zrzucam ubranie, muszę przynajmniej lubić, inaczej nic z tego nie będzie. A zatem lubię go – i potrzebuję w zamian bycia lubianą. Potrzebuję wiedzieć na pewno, że istotnie jestem.
Furda z miłością. Ta trafia się raz na tysiąc lat. Rozbłyska jak diament w mroku, a potem okazuje się, że trzeba z niej zrezygnować.
Mówimy o niezobowiązującej relacji łóżkowej, czy tak? No więc dla mnie nieodzownym podłożem takowej są wzajemna sympatia i koleżeństwo. A zatem zaufanie. A zatem pewna, być może nie bezkresna, ale jednak – bliskość.
Zupełnie się nie odnajduję w świecie zimnych jak szkło relacji o transakcyjnym zapaszku. Chłód, rezerwa, twarz pokerzysty po – mnie dobijają. Jeśli nie czułabym do kogoś dość sympatii, by zjeść z nim śniadanie, tym bardziej nie zdjęłabym przy nim majtek.
Zastanawiam się teraz, kto mnie zrozumie. Z punktu widzenia zwolenników monogamicznego ciepełka jestem osobą zagubioną albo wręcz rozpustną. Z punktu widzenia amatorów przygód na jedną noc – żałosną, staroświecką frajerką. Czy też, jak gdzieś wyczytałam: „jedną z tych panienek, co to dają na prawo i lewo, rozpaczliwie szukając miłości.” Ileż wzgardy w jednym krótkim zdaniu.
Nie szukam miłości. Szukam – potrzebuję, domagam się – sympatii, ciepła i tego rodzaju psychicznego przylegania, który pozwala poczuć się bezpiecznie. (W zamian gotowa jestem służyć ogromnymi ilościami tychże. Nigdy nie miałam problemu z otwieraniem się na drugiego człowieka i do dziś nie rozumiem, co w tym takiego przerażającego.)
Tu przebiega moja granica, najbardziej osobista i zasadnicza, jaką mam. Obawiam się całkiem poważnie, iż mało który dżentelmen pojmie, o co mi chodzi.
ojej, no to mam materiał do przemyśleń, bo jakoś nie uzmysławiałam sobie czemuś w swoim umyśle wypełnionym zasadniczo wyłącznie odcieniami szarości, że może być coś pośredniego również w tym konkretnym zakresie. może nie tego mi potrzeba, a może właśnie tego – przynajmniej teraz mam szansę się nad tym świadomie zastanowić. dzięki 🙂
PAIV, ależ proszę. Lubię być Zaczynem.
Tych odcieni szarości mamy teraz do wypęku. Z jednej strony – jest z czego wybierać (nie tak, jak drzewiej bywało: że albo mężatka, albo stara panna, albo won do klasztoru ;D). Z drugiej – wybór ów wymaga wysiłku świadomego namysłu. Nie ma już wyżłobionych przez społeczeństwo kolein, w które wystarczy bezrefleksyjnie sobie wdepnąć.
Myślę, że wbrew pozorom nie jesteś odosobniona w tej swojej potrzebie ciepła, sympatii i poczucia bezpieczeństwa przy jednoczesnej niechęci do szeroko rozumianego wiązania się. Sądzę, że niejeden dżentelmen ma podobne potrzeby. Problem polega na tym, że nie zawsze te potrzeby są symetryczne: i gdy on daje z siebie całe ciepło, jakie ma do dyspozycji, ona może nie czuć się wystarczająco ogrzana, odebrać to jako chłód, albo uznać, że potrzeba jej jednego przytulenia więcej, żeby nie czuć się potraktowaną przedmiotowo. I vice versa. Problem polega na tym, że wszyscy jesteśmy pogubieni i popaprani, ludzie żyjący w związkach do wyrzygania praworządnych i monogamicznych też docierają się latami, a w znajomościach z natury rzeczy powierzchownych, acz przyjaznych, po prostu chyba łatwiej oberwać. Zwłaszcza kiedy jedna strona się otwiera, niezobowiązująco acz przyjaźnie, a druga nagle, zupełnie niespodziewanie zatrzaskuje jej drzwi przed nosem. Albo znienacka uchyla ich komuś innemu, no i wtedy tak nagle dziwnie zostać samemu pod drzwiami, mimo, że przecież nikt nikomu niczego nie obiecywał… Chyba po prostu nie ma tutaj recepty ani reguły. Trzeba próbować łapać dobre chwile- to komunał, do którego osobiście doszłam całkiem niedawno.
Bo tak naprawdę to wszyscy mamy jednakowe szanse dostać po łbie. Silenie się na bycie Twardą Biaczą chyba nas od tego nie uchroni.
Droga Nino, pozdrawiam Cię serdecznie i życzę samych pięknych chwil.
A., mądrze prawisz. Zwłaszcza to znalezienie się na wycieraczce mało pociąga. Relacje między ludźmi to w ogóle trudna sprawa, a co dopiero te nieskodyfikowane – istnieje wysokie ryzyko urazów. Nie dziwi mnie już jak kiedyś, że są tacy, co w ogóle ich unikają.
Czytałam ostatnio artykuł w WOE o poliamorii – wbrew temu, co piszesz, uważam, że to lubienie, czułość, kumpelstwo to jakaś forma miłości jednak 😉 Są ludzie, którzy przyznają, że potrafią kochać w podobny sposób parę osób. Ciężko jest jednak znaleźć inne „połówki”, które będą podzielały ten, hm, styl.
Gdy wyobraziłam sobie siebie w podobnej sytuacji, to w pierwszej chwili pomyślałam, że byłoby to dla mnie nie do zniesienia, ale potem uświadomiłam sobie, że to przecież działa w dwie strony i że ja też bym mogła… Pokonanie zazdrości wymaga jakiegoś, nie wiem, gigantycznego poczucia własnej wartości i jednocześnie pozbycia się miłości własnej, choć to może brzmi paradoksalnie.
Rozmawiałam też ostatnio ze znajomym i on uważa, że powszechność związków monogamicznych wynika z takiego, a nie innego wzorca kulturowego.
Co do niezobowiązujących relacji łóżkowych, to miałam to szczęście, że przydarzały mi się właśnie z kumplami, którzy ciepli i mili byli. I ze śniadaniem 😉
Aselniczko,
panów nieskłonnych podzielić się śniadaniem nie odwiedzam drugi raz. 😉
A poliamoria silnie mnie interesuje, ale o niej nie piszę, bo jeszcze za mało wiem.
„…on uważa, że powszechność związków monogamicznych wynika z takiego, a nie innego wzorca kulturowego.”
Na który istotny wpływ miała ekonomia
(środki produkcji przez wieki należały właśnie do poszczególnych rodzin) i genetyka (niechęć do wychowywania cudzych dzieci, skoro nieraz był problem z wykarmieniem własnych).
Zmieniłamksywkę, prawda to szczera.
Każdego dnia cieszę się, że przyszłam na świat w takich dziwacznych czasach, iż przysługują mi fanaberie w rodzaju Samorealizacji i nikt za warkocz do ołtarza (i pługa) nie ciągnie.
Miałam na myśli, że kultura jako taka nie wisi w próżni na ogół.
Ależ Ci tamten wpis dał do myślenia, i dobrze. Jak napisała A., jest tak dużo rozwiązań, ile naszych popranych dusz, a może i to podniesione do kwadratu, czy jakoś. Choć pewnie masz rację, Nino, na pewno ją masz, to jakoś łatwo mi dopuścić do siebie myśl o pozostaniu moralnie obojętnym w obliczu jednonocnej przygody. Wtedy autorka tamtego bloga miała chyba na myśli sytuację, która w gruncie rzeczy zakłada jednak niepisaną umowę kreującą środowisko do obustronnej obojętności moralnej. Dla mnie to brzmi uczciwie. Trudno być dobrym dwadzieścia cztery godziny na dobę, wzdycham cynicznie.
(To, że jestem obojętna wobec moralnej obojętności, nie oznacza, że to mój pattern postępowania. Sama plasuję się gdzieś na granicy neurotycznej potrzeby akceptacji i neurotycznego lęku przed utratą niezależności, sytuacja patowa. I kolejny odcień w morzu szarości.)
Polly,
to chyba nie jest zagadnienie z gatunku: „ktoś ma rację, ktoś jej nie ma.” Jeśli czujesz się dobrze w bardziej bezosobowych relacjach, to raczej nie warto otwierać serca na siłę. Ja mam o tyle problem, że swojego zazwyczaj nie potrafię zamknąć.
A neurotyczną potrzebę akceptacji znam dobrze. Podejrzewam, iż leży ona U Korzenia wielu moich rozdrapów.
Nina, sorry, ale ja przy tobie jestem totalna szczesciara, wlasnie dlatego, ze sama sobie narzucilam pewne zasady. W swiecie, w ktorym wolno wszystko, trzeba sie samemu ograniczac, zeby nie postradac zdrowia psychicznego. Bo kazdy czlowiek potrzebuje rownowagi. Mnie przeraza ta rozwiazlosc i folgowanie chuciom! Dlatego postanowilam pozostac wierna swojemu mezowi. Zalewa nas fala „ostrych suk”, wiec ja bede „puchem marnym” 😉 I choc wiedze, ze okres dziecinstwa doswiadczyl nas podobnie, to pozniejsze postrzeganie swiata doprowadzilo do innych wnioskow. Ja czuje sie szczesliwa. A Ty?
Fanko,
nie myślę takimi sformułowaniami, jak „rozwiązłość’ i „folgowanie chuciom.” Cuchną mi one oceną. Po pierwsze, uważam, iż realizowanie swego erotycznego potencjału jest czymś wspaniałym; sama to robię, ilekroć okoliczności są zachęcające. Po drugie, z zasady nie oceniam seksualnych zachowań innych ludzi. Piszę tylko i wyłącznie o sobie – swoich potrzebach, swojej emocjonalności. Wnioski, do których doszłam, nikogo innego nie muszą obowiązywać. Z tego, co widzę, wiele kobiet jest bardzo zadowolonych z modelu, który mnie akurat kością w gardle stanął. Być może powinnam była wspomnieć o tym w tekście.
Miło mi, że Ty już znalazłaś słuszną dla siebie drogę i jesteś szczęśliwa. 🙂
Nie jestem pewna, czy dobrze Cie zrozumialam, ale pozwol, ze powiem tak: to, co dwie osoby dorosle (dowolnej plci) robia za zamknietymi drzwiami swojej sypialni, za obopolna zgoda, nie krzywdzac osob trzecich, jest tylko i wylacznie ich sprawa. Tak uwazam. Jesli jednak zapraszaja ekipe telewizyjna do wspolnych igraszek, to ja krzycze! Bo w takich okolicznosciach nie ma miejsca na uczucia (a te sa dla Ciebie wazne, tak?) Nie godze sie na trywializacje intymnej sfery zycia. Nawet, jesli cuchnie to ocena. A, niech tam – ja oceniam! Po prostu zyczylabym sobie, zeby swiat znormalnial. Zeby ludzie sie ockneli i przestali podziwiac to, co szokujace (np. Conchita Wurst) i zaczeli doceniac to, co zawsze bylo wartosciowe (np. rodzina). Wiem, konserwa ze mnie 😉 Jeszcze dekade temu myslalam podobnie, jak Ty. A potem zostalam MAMA 🙂 I zmienilo sie wszystko…
Bardzo lubię Conchitę Wurst. 😀
Szokuje Cię Conchita Wurst, naprawdę? 8-o Delikatny z Ciebie kwiatuszek. Dzieci umierające z głodu w Afryce tysiącami Cię nie szokują?
Dwie cichutkie uwagi z mojej strony. (1) Nie wszystkie dziewczyny, które żyją w monogamicznych (lub co gorsza małżeńskich) związkach, zrealizowały Imperatyw Siedzenia Jak Mysz pod Miotłą oraz W Miarę Możności Prędkiego Złapania Męża. (2) Nie wszystkie monogamiczne związki działają toksycznie – zaryzykowałabym stwierdzenie, że większość tak NIE działa.
Agnieszko, jestem zdziwiona.
Pisząc o „siedzeniu pod miotłą” odwoływałam się do mentalności, panującej za czasów naszych mam i babek.
Czy ja gdzieś stwierdziłam, że 1) monogamia, a zwłaszcza małżeństwo to GENERALNIE zło; 2) KAŻDA kobieta wychodząca za mąż to jakaś parafialna mysz?
Bo jeśli tak, to zdecydowanie muszę popracować nad klarownością przekazu.
” jeden etos płynnie zastąpiono drugim. Zamiast Imperatywu Siedzenia Jak Mysz pod Miotłą oraz W Miarę Możności Prędkiego Złapania Męża mamy Imperatyw Bycia Twardą Biaczą. ”
To są dwie skrajne alternatywy. Zdziwiłam się, że w poście przedstawiłaś je tak, jakby stanowiły zjawisko dotyczące całych pokoleń („jeden etos zastąpiono drugim”).
A, i odbiję piłeczkę – czy JA napisałam to, o co pytasz? Nie, zdziwiłam się tylko, że notka sprawia wrażenie, jakbyś w dyskusji brała pod uwagę tylko dwa ekstrema. To skądinąd częsty problem rozważań internetowych.
Dobrze, jeszcze raz.
Pisałam o „imperatywach” – czytaj: stereotypach, czytaj: takich zestawach uproszczonych recept na rzeczywistość, które latają sobie po społeczeństwie, czyniąc szkodę.
Tak, zdaję sobie sprawę, iż prawdziwe życie jest dużo bardziej skomplikowane.
A co do tych szczęśliwych małżeństw – wierzę, że istnieją. Moja postawa życiowa wynika jednak silnie z faktu, iż osobiście nie poznałam ani jednego.
Im bardziej które reklamowało się jako szczęśliwe, tym większy smród tkwił pod spodem. Zapewne mam po prostu pecha.
Pamiętam dyskusję pod notką o kursach uwodzenia kobiet – tam też Agnieszka brała wszystko do siebie…
Dyskusję o kursach uwodzenia tutaj, na blogu? Wychodzę z założenia, że wyjątki od reguł powinny informować o swoim istnieniu, aby reszta świata widziała, że świat nie składa się z prostych regułek i schematów 😉 Ale podawałam przykłady różnych postaw, o ile pamiętam, nie tylko własny.
A mnie sie zdaje, ze swiat (zycie) generalnie jest prosty i uschematyzowany. Tylko my, jednostki dumnie i na wyrost nazywajace sie myslacymi, mamy tendencje do komplikowania. W biologii nigdy nie bylam mocna, ale czlowiek to chyba jedyny gatunek, ktory otrzymal przywilej pozostania indywiduum w grupie (mam nadzieje, ze ta mysl jest zrozumiala). Kazdy z nas moze myslec i robic to, co uwaza za sluszne, tak dlugo, jak nie szkodzi innej jednostce, badz grupie. No mam racje, czy mam racje? 😉
„Im bardziej które reklamowało się jako szczęśliwe, tym większy smród tkwił pod spodem” – słowo klucz to tutaj chyba „reklamowało się”… Podejrzewam, że masz w swoim otoczeniu osoby żyjące w szczęśliwych małżeństwach, ale nie rejestrujesz tego, bo na zewnątrz takie pary mogą wyglądać jak dobrze zgrany, ale stosunkowo chłodny uczuciowo team. Spora część mojej szerszej rodziny żyje od wielu lat w szczęśliwych związkach małżeńskich, nie podejrzewam, żebyśmy byli jakimś wyjątkiem w skali Polski 😉 I nie sądzę, abym miała fałszywy (wyidealizowany) obraz tych związków: małżeństwa, gdzie coś się rozwalało latami/rozwaliło nieodwracalnie, też są, więc widać różnice. Inna sprawa, że myślę w tym momencie o osobach albo z pokolenia naszych rodziców, albo co najmniej będących po czterdziestce.
Pingback: O otwartych związkach | miloscpo30.net
Nino, wybacz, że wyciągam tekst sprzed czterech lat, pewnie jesteś już w zupełnie innym miejscu. Jednak ostatnio odkryłam słowo „demiseksualizm” i koniecznie muszę się podzielić. U mnie działa, po innych wpisach wnioskuję, że u Ciebie chyba jest to inny mechanizm, ale może będzie to fajne spojrzenie? A do powyższych przemyśleń świetnie się wraca, dzięki.
Nie brdzo podoba mi się ta próba nazywania każdej postawy związanej ze sferą orientacji seksualnej, ale faktycznie pod założeniami kryjącymi się pod słowem „demiseksualizm” mogłabym się podpisać.