Thor. Z Thorem, o Thorze. O, Thorze!

Tak, byłam na tym filmie.

(Z zamiłowaniem oglądam wysokooktanowe szmiry o budżetach równych rocznym wydatkom co mniejszych państw. Natomiast filmu irańskiego o pasieniu kóz i szeroko pojętym bólu istnienia nie widziałam ni razu. Mam na imię Nina, mam prawie trzydzieści lat, dzień dobry.)

Uczyniłam to w prawdziwie amerykańskim stylu. Na projekcję wtarabaniłyśmy się z przyjaciółką (pozdrawiam Cię, E.!) w asyście dwóch napojów bąbelkowych o.7 litra tudzież z wiadrem popcornu, którym można by upaść tucznika medalistę. Pomna, jak bardzo szorują mi psychę kontynualne odgłosy ciamkania i siurpania, zazwyczaj nie robię takich rzeczy. Ale Nie Tym Razem. Inna sprawa, że do kina w ogóle chadzam rzadko (po co, gdy ma się w domu rzutnik, a w związku z tym wypas, o jakim właściciele plazm nabywanych na liczne, bolesne raty mogą sobie pomarzyć?) i nic mnie nie przygotowało na dwudziestominutowy blok reklamowy ze ścieżką dźwiękową nadawaną na pełnej kurwie. Powieki można rebeliancko zacisnąć; niemniej, gdy przeminęły wreszcie emitowane nad moją głową żwawe zachęty do nabywania podpasek, tamponów, abonamentów w Pleju, parówek dziecięcych (jeśli mielą je z dzieci, mogłabym się skusić) i tym podobnego wszeteczeństwa, nie byłam w stanie przypomnieć sobie, na jaki mianowicie film przyszłam. Szczęściem, wyraziste logo Marvela szybciutko osadziło mnie w czasie i miejscu.

Słuchajcie – z Thorem 2 uciechy jest co niemiara.

Chłopak nie emanuje żywą inteligencją. Ale tez nie musi, naprawdę.

Gdy pierwszy raz ujrzałam tę gębę myśl moja była taka: „Ranyjulek, Jim Hetfield ma dorosłego syna i ten syn gra w filmach!” Chłopak nie emanuje żywą inteligencją. Ale też nie musi, naprawdę.

Film nosi podtytuł „The Dark World” – coś ta ciemność modna ostatnio wśród blockbusterów – niemniej, żadnego mroku poza literalnym, pracochłonnie sporządzonym w CG (W ogóle, efekta są w tym filmie śliczne, no, ale to norma. Powiedzieć o dziele tego tonażu: „Efekta były niczego sobie, milordzie” to niczym skonstatować, iż księżna Kate of Windsor gustownie się ubiera. Za coś wszak jej płacą) spodziewać się nie należy. Jest oślepiająco jasno, wesoło i obłąkańczo krąży karuzela. Watę cukrową sprzedają. W kształcie różowych zajączków. Rozumiecie, jakiego rodzaju doznanie kinematograficzne próbuję Wam tu przybliżyć?

Fabuła w tego typu produkcjach jest mniej istotna, ale to wszyscy wiemy, prawda? Nie będę się więc siliła na jej referowanie. Primo – IMDB zrobiło to za mnie; secundo – zapraszam, idźcie sami na Thora 2. Zrozumiecie, dlaczego nie da się go z sensem streścić.

Teraz leci jedynie pobieżna ściąga dla niezorientowanych. W filmie występują:

– magiczny, samopowracający młotek, którym można napierdalać wroga z Wielką Siłą;

– Klata Chrisa Hemswortha (przez większą część projekcji niestety odziana, alas! Ale nie zawsze);

– wbrew wszelkim pozorom, wciąż żywy Anthony Hopkins. Tak na oko, facet ma jakieś 140 lat, ale trzyma się raźno. Możliwe zresztą, iż ma mniej – jeno liczne, dekoracyjnie udrapowane nań półpancerze, przeszywanice, karwasze, inne brzydkie słowa tudzież przyrzucony w charakterze figlarnego ozdobnika zwój tkaniny dywanowej cokolwiek wytłumiają nieszczęśnika, przy okazji zaś także jego zaiste królewską ekspresję;

– Architektura. Rozumiana jako: gmachy, wieżyce, kolumniszcza, krajobrazy ogólne oraz szczegółowe i w ogóle, Splendor. Fabuła wymaga, byśmy spędzili sporo czasu na chacie Hemswortha i Hopkinsa, czyli w Asgardzie. Ów zaś doprawdy nie zawodzi oczekiwań; wszystko tam jest rozrzutnie przeskalowane, beztrosko sprzeciwia się prawom fizyki i rwie oczy gustowną paletą barw. Z dominantą złotego. Tak, Asgard nakurwia złotem;

– Mroczne Srelfy z Mrocznego Srelfowa. Wetknięte do tego filmu, coby Klata Hemswortha miał się z kim napierdalać. Ja nie drwię, naprawdę, tak się ich kraina nazywa: Svartalfheim. Widno ktoś tam poszedł po rozum do głowy i postanowił ździebko przyciąć gargantuiczne koszta produkcji, pożyczając sobie parę masek z planu bardzo, bardzo niesławnego filmu pt. „Prometeusz”. Albowiem nasze srelfiaki* wyglądają właśnie tak. Plus blond kosy w kunsztownych splotach. Z planu Prometeusza pochodzi również system sterowania w ichnich srelfich statkach kosmicznych. Tak, dobrze przeczytaliście: w tym odcinku Klata ma do czynienia z agresywnymi, nieuprzejmymi i w ogóle, planującymi Całkowitą Anihilację (oryginały, nie?) Najeźdźcami z Bliżej Niesprecyzowanego Kosmosu. Strzelającymi z laserowych włóczni. Osłabłam cokolwiek, rzucając na papier to ostatnie zdanie, ale co zrobić – oni naprawdę z tych włóczni strzelają. Rozkurwiając w pył i drzazgi przecudną Architekturę.

– Prześliczna – zaiste, aż oczy rwie – choć zasmucająco bierna i ospała Natalia Portman. Znów przypadła jej niewdzięczna, nie rokująca Oskarów rola Nadobnej Y Omdlewającej Narzeczonej Bohatera. Zaprawdę, Holiłódzie, mamy dwudziesty pierwszy wiek. Czas skończyć z promowaniem idei oblubienicy-walizki. Czas najwyższy. Rozumiem, iż jeśli jest się dziewczyną boga grzmotu, takiego bardziej dziarskiego wieśniaka co napierdala się z Mrocznymi Srelfami to pula dziarskości została już rozdysponowana. Niemniej, parę Natalia-Wieśniak pomyślano tak, by to ona była mózgiem tej drużyny (jest fizykiem kwantowym czy jakimś innym, mnie nie pytajcie). A mało co to widać. Domyślam się, iż można zasłabnąć umysłowo w towarzystwie Klaty Hemswortha. Mnie by zapewne zajęło sporo czasu, nim zaczęłabym się trapić brakiem tematów do rozmowy – ale Żeby Aż Tak? W rankingu istotnych składowych opowieści Natalia leci daleko za Architekturą.

– Młodszy braciszek Klaty Hemswortha, ten…jak mu tam? Loki. Chude toto niemożebnie, skrzywione, maślankowato blade na gębie i z głupim zaczesem. Nie byłam fanką juniora za pierwszym podejściem, kiedy to nie dość, że przez cały film krzywdował sobie jak rasowe emo, to jeszcze robił wioskę, uporczywie obnosząc tandetny hełm z rogami. Tym razem hełmu się wyzbył, zaś jego brytyjski akcent jest przeczysty jak woda w strumieniu –  i stworzony do złośliwości, które scenarzyści często gęsto wkładają mu w usta. Pasywna agresja Lokiego ładnie konstrastuje z rzutkim nieskomplikowaniem Hemswortha, więc niechaj mu już będzie. Niemniej, ogólnego zachwytu tą anemiczną fizys raczej nie pojmuję.

– Wybitny Fizyk Bez Gaci. W tej roli doniosłej – Stellan Skarsgaard. Facetowi przyszło robić za komiczny kontrapunkt  i radzi sobie z tym, jak potrafi. Znaczy, lepiej niż gorzej. Nie jestem wybredna, więc się śmiałam.

– Statek Kosmiczny w Greenwich. To jest dobre. Zalecam obejrzenie Dzieła choćby dla tego jednego ujęcia, gdy wehikuł Mrocznych Srelfów – wyglądający jak niebotycznych rozmiarów klin bardzo zamczystego, bardzo kostropatego, całkiem czarnego tortu – powoli, dostojnie wbija się w kompleks klasycystycznych zabudowań. Niszcząc go w pizdu. O takie kino walczyłam.

Z rzeczy i spraw mniej namacalnych w filmie występują też:

– interesująca wizualnie substancja masowego rażenia, tzw. Mhroczny Ether. Czy jakoś tak. W każdym razie przez h. Substancji tej nasi Źli pragną niczym kania dżdżu, owa zaś zmyślnie przytaiła się w organiźmie Natalii Portman. I stąd zamieszanie całe. Rozumiecie chyba, iż Klata Hemswortha nie będzie siedział z młotkiem założonym na nogę, gdy Mroczne Srelfy poniewierają mu kobietę.

– koniuncja wszystkich planet…ee, krain….eee, czegoś tam. Konieczna, by montażysta mógł uskuteczniać szybkie jak świst wiedźmińskiego miecza cięcia pomiędzy rozmaitymi planami tej wielowątkowej i złożonej opowieści. Wygląda to z grubsza tak: Londyn, planeta ludziów/cięcie!/ Architektura, najazd na omszałe oblicze Hopkinsa/cięcie!/ samo serce Mrocznego Srelfowa, wódź Złych zapodaje coś gniewnie w kuchennym sindarinie*/cięcie!/ znowu Londyn. Powtarzać do skutku.

Technikalia owejże koniuncji w całym filmie rozumieją może dwie osoby: Natalia (którą zbyt wciągnęły wiry wydarzeń, by miała sposobność nam to porządnie objaśnić) oraz Wybitny Fizyk Bez Gaci. Ów próbuje, i owszem. Niemniej, nie czujemy się szczególnie zbudowani wiedzą, którą pozyskaliśmy.

Teraz wiecie już, czego się spodziewać. Takie filmy jak „Thor 2. Mroczny Świat” najlepiej ogląda się sercem.

 

* Jako wierna czytelniczka felietonów niezrównanego Feliksa W. Kresa podzielam jego pogląd, iż elfy w popkulturze (poza jednym powszechnie znanym wyjątkiem )= Obciach. Jestem pewna, iż J.R.R. Tolkien także pogląd ów podziela oraz że obraca się w swym tweedem wymoszczonym grobie jak na rożnie za każdym razem, gdy jakiś asystent scenarzysty podpieprzy parę zdań w sindarinie, zniekształci je, a następnie wetknie w usta swoim nędznym podróbkom Jedynych Prawdziwych Elfów – i nawet o tym godnym pożałowania fakcie nie wspomni w creditsach.

12 thoughts on “Thor. Z Thorem, o Thorze. O, Thorze!

  1. Obejrzałam, niezłe. Scenografia wymiata. Ale jesteś pewna, że język elfów to sindarin? Mnie brzmiał raczej jak huttyjski. Języki tolkienowskie są chyba bardziej takie la-li-lo, a nie gardłowe?

  2. …znaczy, miałam oczywiście na myśli ELFICKIE języki tolkienowskie, bo ten z Mordoru jest tylnojęzykowy jak należy. 🙂

  3. Pingback: Trzy recenzje

  4. A jakie cudne było, jak przyszedł do kogoś (profesora?) do mieszkania i Mjolnira po prostu zawiesił na wieszaku na płaszcze. :-)))))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *