Tupecik Marleny Dietrich

Marlena Dietrich chciała być piękna.

Także w wieku, kiedy jedyny komplement tyczący prezencji, jaki kobieta może usłyszeć, to  że na ten wiek nie wygląda. Na perfidne archeologiczne powiedzonko o „śladach dawnej urody” spuśćmy grubą zasłonę facepalmu.

Marlena miała do sprawy metodyczne podejście. W ostatnich latach kariery chodzenie i stanie prosto sprawiało jej trudności, więc przed występem wciskała się w jakieś niesamowite gorsety. Natomiast skórę twarzy naciągała ponoć igłami, by tak spreparowaną fizjonomię uwieńczyć peruką. Skutkiem tych zabiegów stawała się nieco spięta (wybaczcie niesmaczny dowcip, nie mogłam się powstrzymać). Co jakiś czas podobno spadała ze sceny, uszkadzając sobie to i owo. Dziwnym nie jest. Gdybym dźwigała na łbie abażur z martwych włosów (wiecie, jak takie cholerstwo grzeje?) pod nim zaś koronę cierniową a la Hellraiser –  do wyjścia na widok publiczny i zabawiania ludzi skłoniłby mnie tylko haust wódki.

Dlaczego nieszczęsna męczyła się tak okropnie? Wszyscy wiedzieli, że ma 60 lat i słabe zdrowie. Gdyby zjawiła się na scenie w komfortowo powiewnych szatach, wnoszona dajmy na to w lektyce kapiącej perłami (Marlena lubiła styl glamour, spodobałoby jej się to) wielbiciele zareagowali by zrozumieniem i czułością. Po co peruka? Po co makijaż nakładany kielnią oraz kiecki tak obcisłe, że uwieczniona w nich na zdjęciach artystka prezentuje się niczym aksamitnorzęsa, migocąca, raczej nieszczęśliwa mumia?

Myślę, że Marlenie szło o Doskonałość.

Doskonałość, inaczej zwana Perfekcją, to takie zwierzę, którego nikt nie widział – ale każdy jest przekonany, że wie, jak toto wygląda.  Wiedzą to rozmaite pisemka tzw. kobiece, w tonie perswazyjno-pokuśliwym podsuwające swym czytelniczkom pod nos coraz to nowe specyfiki, do owej doskonałości wiodące. Nowy, rewelacyjny krem z wyciągiem z lewego jądra nakrapianej płaszczki tasmańskiej (czy płaszczki w ogóle mają jądra? Czy na sali jest biolog?) sprawi, że skóra Twojej szyi, czytelniczko odzyska ponętną gładź. Ty zaś odzyskasz sens życia, gdyż mąż/narzeczony/gach przestanie wreszcie wodzić spojrzeniem za każdą gówniarą przed  trzydziestką. Znacie to? Znamy. To posłuchajcie.

Zjawisko dążenia do niemożliwego ma tę paskudną właściwość, że jak by go nie analizować, demaskować, wyśmiewać, psychologicznie uzasadniać, grać na larum i siadać na koń, choćby i z szablą w zębach – ma się świetnie.

Absurdalne pragnienie bycia Nieskalanie Piękną jest  zamurowane (czy przez naturę, czy też przez kulturę – nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie) w niejednej damskiej psyche.  Właścicielka tejże zapożyczy się i nabędzie cholerny krem z jądra płaszczki. Z efektem wiadomym.

Znałam w poprzedniej pracy dziewczynę przecudnej urody. Używam tego określenia z całą świadomością. Była wysoka, prosta, wdzięcznie smukła, długonoga, opalona i złotowłosa. Miała fizjonomię jasnookiego elfa. Faceci tracili na jej widok wszelki rozsądek.

Otóż ta powalająco atrakcyjna – jestem niczego sobie, ale czułam się przy niej jak ziemniak pastewny – osoba poszła i zrobiła sobie botoks.

W wieku dwudziestu kilku lat.

Odtąd w firmie wszedł w użycie następujący dowcip. Podchodziło się do piękności i proponowało: – Ewka, podnieś brwi!

I Ewka podnosiła. Tak jej się w każdym razie zdawało – jej tchnąca urodą i świeżością twarzyczka pozostawała nieporuszona.

Zanim zda się, iż już-już dojeżdżam do trywialnego „Dlaczego kobity są takie głupie?” pragnęłabym  zwrócić uwagę, iż problem nie dotyczy bynajmniej tylko kobiet. Płeć, niesłusznie zwana brzydką – mnie się owa podoba na ogół znacznie bardziej, niż własna – ma za uszami w wiadomej kwestii.

A raczej nie ma. Włosów.

Włosy mężczyzny to jest jakiś masochistyczny fetysz, intensywnością swego wpływu dorównujący naszemu słynnemu cellulitowi. Z tym, że te dziwaczne dołki na udach przez większość roku nie wychodzą jednak na bezlitosne światło dzienne, gdy czaszka…sami rozumiecie.

Problem zarysowuje się z całą ostrością, gdy przyjrzymy się gwiazdom estrady.

Znakomity – i do tego bardzo sympatyczny, jak można wywnioskować z dokumentu „It Might Get Loud” –  gitarzysta rockowy znany jako The Edge nie pokazuje publicznie czubka głowy. Jak nie ma na niej kapelusza, to czapeczkę – pończoszkę. Wygląda to nieco dziwnie, zwłaszcza, gdy zdjęcia kręcone są w pomieszczeniu.

Film się skończył – był zresztą cudowny, o magii elektrycznego grania, o gitarach, no i występował tam Jimmy Page, wspaniały i figlarny zarazem niczym Gandalf – ale ja nie o tym. Film się skończył, a ja zostałam z pytaniem: czy Edż w tej antygwałtce wita żonę przy śniadaniu? Czy on się w niej kładzie do łóżka?

Czapeczka przynajmniej dobrze kryje, co ma (zdaniem artysty, I couldn’t care less) kryć.

W ogóle łysi mężczyni są całkiem, całkiem. Ale ja nie o tym.

Miałam zasadniczo napisać o papieżu, a zeszło mi się na różne kłopotliwe sposoby podtrzymywania urody. Zaraz połączę jedno z drugim.

Papież wziął i abdykował. Uzasadnił to całkiem rozsądnie: że jest już stary (zaiste, jest) i że nie czuje się na siłach (co zrozumiałe.) Komentarze rozbrzmiały z prawa i z lewa, jedne utrzymane w tonie elegijnym, inne nieco dowcipniejsze. Ale chyba nikt (?) nie zwrócił uwagi na sceniczny aspekt zagadnienia.

Papieżowanie jest przede wszystkim (dla mnie zaś wyłącznie, bom ateistka) teatrem. Owszem, jest się Najwyższym Jebutnym Autorytetem od Dosłownie Wszystkiego siadającym na złotych stolcach, przysługują także ekstra miękka pierzyna i poranna herbatka w Rosenthalu. Lecz poza tym – prawie same nieprzyjemności.

Trzeba wdziać na zgięty wiekiem grzbiet te wszystkie tkane ciężkim złotem, absurdalne ornaty, kapy i narzutki. Niezbędne jest stosowanie skomplikowanej papieżowej choreografii. Liczne podróże służbowe z  nieuniknionym Kroczeniem, Pozdrawianiem, Przemawianiem i Odprawianiem potrafią dać w kość. Pastorał też swoje waży. Do tego ci fotografowie; zaglądają człowiekowi w nos i złośliwie zliczają mu zmarszczki, a potem ujęcie pod wiatr robi furorę na kwejku. Ten pan ma 86 lat. Trudno od niego wymagać, żeby wzorem Marleny wbił się w gorset, zaś czcigodnie zwiotczałą fizys rasował sztucznymi rzęsami.

Poczytałam sobie zjadliwe (czy na gazecie trafiają się inne?) komentarze o tym, jak to B16 skapitulował, gdyż zdał sobie sprawę, że nie zatrzyma triumfalnego Pochodu Nowoczesności. Moim zdaniem wkrótce już eks-papież nie wygląda, jakby zdawał sobie sprawę z czegokolwiek. Wygląda natomiast, jakby nie wytrzymywał kondycyjnie. Skakanie po scenie trzeba mieć we krwi, a nie każdy może być Marleną.

I chociaż nie mam najmniejszego powodu, żeby darzyć pana Ratzingera sympatią, to dziś zrobiło mi się go żal. Dotyczący go artykuł na wyborczej przemycił zgrabne sformułowanie: „nieuniknione w tym wieku problemy z prostatą.”

Otóż na coś takiego żaden mężczyzna, nawet naczelny ksiądz – nie zasługuje. Są jakieś granice medialnego upokorzenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *