Mój wybór: najlepsze filmy na Halloween


Odcięta od świata baza badawcza na Antarktydzie kontra niewidzialny, morderczy pasożyt z kosmosu. Kto zwycięży w tym starciu?!

No to jestem. Trochę się zadziało w tzw. międzyczasie, uff.
W chwili, gdy piszę te słowa nie jest pewne, czy wiadomy wieczór spędzę na imprezie, czy nie. Może być i tak, że pójdę za którąś z własnych rekomendacji poniżej.

Halloween! Święto obchodzone w naszej kulturze od lat (kultywowano je w mojej osobistej podstawówce), a jednak słabo zakorzenione w obyczaju i sekowane przez rozmaite Czynniki, którym się wydaje, że pobożność oznacza wymóg bycia drętwusem. (Mocno katoliccy Meksykanie jakoś nie mają tego problemu – wygóglajcie sobie Dia de los Muertos, które są ogólnonarodową, najradośniejszą, najbardziej kiczowatą bibą, jaką można sobie wyobrazić.) Bardzo tego żałuję, gdyż estetyka All Hallows’ Eve, te wszystkie dynie z mordami upiorów, pająki, nietopyrze i co tam jeszcze – pieszczotliwie muskają moje gotyckie serduszko.
Ale do rzeczy. Kolejność zapodawanych dzieł jest przypadkowa, nie ma ona nic wspólnego z tym, czy uważam którekolwiek z nich za lepsze od innych. Każde jest nieco inne. Dla każdego znajdzie się dziś cukierek. W dwóch z tych dzieł występuje niejaki Kurt Russell, ale to oczywiście przypadek. Zupełny.

Koralina (2009)
W skrócie: zaharowani rodzice freelancerzy nie mają czasu dla małoletniej córki, która w związku z tym wdaje się w konszachty z tajemniczą magiczną istotą, żyjącą w bliżej niesprecyzowanym świecie równoległym. Co Z Tego Wyniknie?

Może i mam serce pełne pajęczyn i pończoch w prążki, ale nie poważam Tima Burtona jakoś nadmiernie. Wiem, no wiem. Jak tak można. Niestety, poprzysięgłam sobie dość dawno temu, iż na łamach bloga nie będę łgać, a fakty są takie, iż sztandarowe dzieła tego reżysera nieco mnie nużą. (Sprawdzić, czy nie Batman. Batman był w dechę.) Nie potrafię też z czystym sercem polecić nikomu wyprodukowanego przezeń Nightmare Before Christmas („Miasteczko Halloween”), gdyż mam je za cokolwiek pretensjonalną, przesłodzoną hucpę, a głównego bohatera za za szkodliwego dupka.
W zamian polecam „Koralinę”. Reżyser (Henry Selick) jest ten sam, więc Gotycki duch wionie potężnie, za to materiał źródłowy (powieść niejakiego Gaimana, Neila) nadał dziełu kształt zgoła odmienny. „Miasteczko…” to na dobrą sprawę afirmacja rozhulałego egocentryzmu i bezpłodnego użalania się nad sobą. „Koralina” uciera takiej postawie nosa, zaś przesłaniem, którym oberwie marudna główna bohaterka jest ponadczasowe: „uważaj, czego sobie życzysz.” Oglądać z dzieckiem (takim od lat 10 wzwyż) chyba, że macie szczególnie wrażliwe dzieci. To wtedy nie. Byłam takim właśnie wrażliwcem i mniemam, iż na widok Innej Matki w pełnych regaliach zwyczajnie bym się osrała. Nie polecam arachnofobom!
Co jeszcze mogę o tym filmie rzec? Jest on swego rodzaju arcydziełem. Sporządzona w kosztownej, niewdzięcznej technice animacji poklatkowej „Koralina” tak sprawnie ukrywa swoje szwy, że wielu widzów sądziło, iż mają do czynienia z takim sobie CG. No, nie. Studio LAIKA (od psa) dała światu wysublimowane, niszowe w swej urodzie cacko. Minęło już dziewięć lat od premiery, a film nadal mnie zachwyca. Jest tak odległy od miłej, bezkonfliktowej obłości rozmaitych Disneyów, jak to tylko możliwe.

Hellboy II (Złota Armia) (2008)
W skrócie: Mam nadzieję, że wiecie, kim jest Hellboy. Jeśli nie, to wiedzcie, iż jest to rodzaj superbohatera, specyficzna hybryda, pół-diabeł, pół-człowiek, ale urodzony w piekle i pewnie dlatego ogniotrwały. Na ten świat sprowadzili go naziści pospołu z Rasputinem (long story), ale na co dzień pracuje dla rządu USA, a mianowicie w Agencji Zwalczania Rozmaitego Paranormalnego Tałatajstwa (B.P.R.D.) Jego kumplem z wydziału jest m.in. człowiek-ryba. Ale do rzeczy.
W tym odcinku nasz krewki diabeł musi sobie poradzić jednocześnie z kryzysem w związku, pewnym upierdliwym elfim księciem oraz irytującym nowym kolegą z pracy, który jest ektoplazmą. Yup. To właśnie tego rodzaju film.

To propozycja dla tych z was, które lubią zarówno pulpowy okultyzm, jak i filmy o ludziach w rajtuzach. Tematyka i tempo fabuły (która gna na złamanie karku) są typowe dla wielu innych produkcji superbohaterskich. Na szczęście zostaliśmy pobłogosławieni wyjątkowo aromatycznym grzybem do barszczu, czyli reżyserią Guillermo del Toro. Twórca ten ma obsesję szczegółów oraz lubuje się w pomysłowych, uciesznych okropnościach. W związku z czym wizualia w tym filmie potrafią człowieka zatchnąć. Zalecałabym dla samej sceny trollowego targu pod Mostem Brooklyńskim (co, nie wiedziałyście, że tam się odbywają jakieś trollowe targi? No to już wiecie.) Jako młoda osoba kochałam się w wysmarowanym na pomidorowo Ronie Perlmanie z intensywnością, która zaskoczyła nawet mnie samą. Facet ma tembr, którym mógłby mi czytać rozporządzenia sejmowe. Oraz charyzmę jak stąd do Timbuktu. Ale pozbawiony rogów i żółtych ślepi nie wydał mi się już taki ładny.

 

The Thing (1982)
W skrócie: Odcięta od świata baza badawcza na Antarktydzie kontra niewidzialny, morderczy pasożyt z kosmosu. Kto zwycięży w tym starciu?!

Robi się mrocznie. Nie żartuję, tak właśnie jest. „Coś” (nie mylić z „Tym”) to prawilny horror, pochodzący z czasów, gdy komputery miały poważniejsze zajęcia niż generowanie ekranowych okropieństw (ja wiem, posyłały ludzi na orbitę zamiast tego, czy coś?) W związku z czym okropieństwa w tym filmie są wszystkie boleśnie trójwymiarowe i namacalne. Oko nie daje się oszukać – łażąca sobie luzem ludzka głowa, której wyrosły pajęcze nogi nie przerażałaby aż tak, gdyby uszyto ją z pikseli, nie plastiku. U sterów zasiadł niezrównany John Carpenter, człowiek, który jest osobiście odpowiedzialny za zaludnienie srebrnego ekranu obłąkanymi mordercami w maskach, albowiem to on zasłynął filmem o zwięzłym tytule „Halloween.” Facet wiedział, jak przestraszyć widza tak, by mu w pięty poszło. Ale jednocześnie znał konstrukcję rozrywkowego widowiska od podszewki. The Thing zawiera wszystkie umiłowane, dziś już klasyczne składniki tego typu zup: izolację bohaterów w zamkniętej przestrzeni, zmiennokształtnego potwora, o którym nie wiadomo, gdzie się czai, paranoję, sugestywne dźwięki i body horror, czyli obrzydlistwa. Dużo, dużo obrzydlistw. Ach, zawiera też młodziutkiego Kurta Russella o biodrach wąskich jak pień młodego świerka. Just saying. I tak nie będziecie mieli czasu się tym nacieszyć.

Wielka draka w chińskiej dzielnicy (1986)

W skrócie: Tytuł jest jak najbardziej uczciwy. Pewien dziarski tirowiec chce tylko pomóc koledze, którego narzeczoną porwała mafia. Nim się obejrzy, tkwi po szyję w skomplikowanej awanturze na tle okultustycznie-chińskim. Występują: wirujący w powietrzu Chińczycy z mieczami, nieumarły czarnoksiężnik o półmetrowych pazurach, przesadne makijaże tudzież neony. Dużo neonów. To w końcu lata osiemdziesiąte.


Reżyser ten sam co powyżej, lecz „Big trouble…” spokojnie można pokazać dzieciom. Założę się, że większość z czytających te słowa widziała go właśnie w dzieciństwie, na kineskopowym ekranie, dawno temu w któryś leniwy świąteczny poranek. Jeśli jednak nie, zaklinam – zmieńcie to. Film jest równie bezpretensjonalny co uroczy i nawet nie próbuje udawać, że te wszystkie spiętrzone absurdy to na serio. Lekcja, której wielu znacznie współcześniejszych producentów kinowej pulpy nie opanowało. Mój umiłowany Kurt Russell powraca w diametralnie innej roli – tym razem jego przeznaczeniem jest być chłopkiem roztropkiem, mniej lub bardziej bezwolnie niesionym przez nurt wypadków. Jego Jack Burton nie ogarnia w najbardziej uroczym z możliwych stylów. Kto widział Russella w roli Snake’a Plisskena, kultowego bohatera tamtej dekady, ten wie, jaką rozpiętość środków wyrazu ów facet posiada. Miłuję.

Kruk (1994)

W skrócie: Pewien młody człowiek i jego narzeczona zostali brutalnie zamordowani w samo Halloween. On powraca zza grobu rok później i korzystając ze swego mglistego ontologicznie stanu zawieszenia pomiędzy dwoma światami – wywiera krwawy, paranormalny odwet na wszystkich sprawcach.

Ten film to święty artefakt Gotów i romantyków wszelkiej maści. Trochę się zestarzał, lecz moim zdaniem nie ujmuje mu to wdzięku.
Aktor Brandon Lee zginął w kretyńskim wypadku na planie, o czym wszyscy wiedzą, więc ja wspominam tylko mimochodem.
Jeśli łakniecie kapsuły czasu z ninetiesów wraz z ich wspaniałą muzyką i strojami, jeśli pociąga was klimat wielkomiejskiej degrengolady, którą rozświetlić może jeno byroniczny płomień zemsty – ten film jest dla was. Owszem, bywa nieznośnie pretensjonalny. Zwłaszcza w chwilach, gdy bohater wygłasza te swoje mowy. Ale dowozi. Dowozi jak diabli. Główny bohater jest tyleż rozchwierutany psychicznie co miły dla oka (te plecy! całe długie ujęcie im poświecono), zaś jego katharsis jest aż namacalne – przez chwilę wszyscy możemy poczuć się znów jak podatne na patos, rozchwiane emocjonalnie nastolatki. A tego złego gra Michael Wincott, człowiek o twarzy jak czaszka i głosie niczym żwir, jeśli o mnie chodzi, uosobienie demonicznego uroku.
Ujrzałam go po raz pierwszy we wrażliwym wieku lat dziesięciu czy jedenastu i kocham do dziś.

Dajcie znać, co zostało obejrzane. 😉

13 thoughts on “Mój wybór: najlepsze filmy na Halloween

  1. Ooo, widzialam wszystko – oprócz draki na chinskiej dzielnicy, przyznam szczerze 😉

    Ilez to razy juz plakalam (no, dobra, nie doslownie, co nie) nad tym, ze nie bedzie wiecej filmów o Hellboyou!!! Bo uwielbiam. No ale na razie nie bedzie nam dane, na to wyglada.

    Co do Burtona, to tez nie zachwycam sie na 100%, jest potencjal, oczywista sprawa, ale jednak czesto cos tam zgrzyta. Wizualnie bomba, ale albo akcja kuleje, albo charakter bohaterów. No i nie cierpie – na prawde NIE CIERPIE – piosenek w filmach. Psuja mi caly nastrój – jest fajnie, kreci sie, az tu nagle ni z gruszki ni z pietruszki wszyscy robia sobie przerwe i zaczynaja skakac i spiewac, no halo!!!!
    Koralina mnie nie powalila, ale ten stary Batman byl rzeczywiscie w deche 😀

    A obejrzalam w tamtym tygodniu ten jeden sezon o czarownicy Sabrinie i bylam przyjemnie zaskoczona – bo ciagle myslalam, ze to taki serial dla nastolatek ma byc, czy wrecz dla starszych dzieciaków, a tu calkiem przyjemna niespodzianka mnie spotkala. Lekki ale fajny.
    No i czy kiedys ktos wyprodukuje jeszcze cos takiego jak Penny Dreadful? Móglby ktos. Cos.
    A Halloween to mogloby trwac caly listopad, te dekoracje tak przyjemnie grzeja mi to miejsce w mózgu odpowiedzialne za produkcje dobrej chemii! Albo najlepiej i caly grudzien, zamiast tych mikolajów i cherubinków o twarzach mocno niepokojacych, i wskazujacych na dekady chowu wsobnego…

  2. Uwielbiam Halloween, bo w ogóle uwielbiam amerykańską przesadę i przegięcie w świętowaniu czegokolwiek. Wraz z Moją Młodszą Siostrą jutro będziemy majstrować naszego własnego Kubusia Dyniogłowego (pewnie zrobi to w końcu za nas jej chłopak, bo my manualnie zdolne inaczej, ale NIEWAŻNE…;)) W kazdym razie, muszę nadrobić zaległości, bo z tego jakże znamienitego zestawienia widziałam tylko Koralinę. Jutro więc pewnie wjedzie któraś z tych pozycji, jesli nie wszystkie! 😉 Dziękuję! <3

  3. Dia de los Muertos jest dla Meksyku i Meksykan świętem jak najbardziej kulturowo spójnym i normalnym. Praktykowanym od wielu lat, to jest od wielu setek lat, nie od Twojej podstawówki. Na tym właśnie polega problem z Halloween w naszej kulturze. Jest świętem obcym, kulturowo obcym. Jesteśmy kurwa Słowianami, a nie amerykańskim tyglem kultur gdzie wszystko jedno co się robi i kiedy, byleby na tym zarabiać. U nas Dziady kulturowo obchodzono znacząco inaczej, od wielu setek lat. To nie jest święto gdzie przywdziewasz na siebie cokolwiek i biegasz po ulicy domagając się od ludzi słodyczy. Tu masz charakterystykę tego święta: https://www.familyholiday.net/halloween-holiday-traditions-with-chinese-characteristics/ , a tu cytat: „Halloween is essentially a Western holiday and has a long history, Halloween has and will likely always remain a holiday primarily celebrated in the United States and Canada. Other countries might take part in some way or fashion.”. Chcesz się w to bawić? Nikt Ci nie broni. Natomiast nie dziw się, że ludzie u nas nie będą obchodzić amerykańskiego święta w tym samym stylu. U nas to czas zadumy, a nie imprezy. Chcesz imprezować w ten dzień? Ustaw się z ludźmi podzielającymi Twój punkt widzenia, albo lepiej jeszcze, wyjedź do Stanów albo Kanady gdzie będziesz do woli świętować amerykańskie i kanadyjskie święta. 🙂 Nie rozumiem Twojego utyskiwania na zastaną rzeczywistość, że nie ustawia się automatycznie do Twoich oczekiwań.

    • „U nas to czas zadumy” – poważnie? Uczestniczyłeś w tym święcie choć raz? Bo ja z dzieciństwa (później już nie dałam się w to wrobić) pamiętam stanie w korku i pomstujących, rozwścieczonych kierowców, względnie wielogodzinne jazdy autobusem na jakiś pipidów, a potem długi pochód w klaustrofobicznym ścisku i nerwowe poszukiwanie właściwego grobu. W wielu rodzinach dochodzi jeszcze wyścig zbrojeń odnośnie kwiatów i świecideł, porównywanie, kto ma dłuższego knota w zniczu. Biznes zniczowy jest w Polsce wart nawet miliard złotych – https://www.rp.pl/Handel/310299913-Spalimy-miliard-zlotych.html. Nie ma to wszystko nic wspólnego z duchowością. Z przyjemnością zamienię jedną przyziemną, do głębi materialistyczną tradycję, która daje ludziom tylko zmęczenie i wkurw – na inną, taką, co przynosi im zabawę. A bez ludzi utyskujących na zastaną rzeczywistość nic by się nigdy nie zmieniło na lepsze.

      • Poważnie. Uczestniczyłem i uczestniczę. Co więcej, kilka razy do roku, bo czuję potrzebę rozmowy z duchami częściej niż raz na rok. Co w sumie pokrywa się również z tradycją słowiańską, gdzie dziady były też częściej niż raz do roku. A w formie tej przaśnej rozrywki, którą się u nas serwuje z okazji Święta Zmarłych też uczestniczyłem nie raz jako dziecko, ale przestałem obchodzić w tej formie również jako dziecko. Jedno drugiemu nie przeczy. Jestem zdania, że wiele osób stojąc w korkach dojazdowych czy ściskając się przy bramie cmentarza, też doświadcza jakiejś zadumy. I to stadnie, bo dla wielu osób obchodzenie święta w ciszy własnego umysłu się nie liczy.
        Uczestnictwo w tradycji zależy od Ciebie. Forma tej tradycji też zależy od Ciebie. Jeśli potrzebujesz innych ludzi by obchodzić święto tak jak chcesz, to bilet na JFK kosztuje jakieś 1300 PLN. Wiza to jakieś 700 PLN. Za 2k PLN masz wrota do raju stojące otworem. Podobnie do Toronto. Natomiast nie wiem czy frustraci wyładowujący swoje problemy na innych za pomocą karabinów szturmowych przełączonych na tryb auto będą Ci odpowiadali bardziej, niż frustraci robiący to samo za pomocą klaksonów, czy też swojskiej kurwy twojej maci. Trawa jest zwykle bardziej zielona po drugiej stronie rzeki. I to nie jest tylko takie hasełko. Pojeździj trochę po świecie to docenisz jak u nas jest super. Nie żartuję.
        Ja tam jestem zdania, że bez ludzi, którzy zmieniają zastaną rzeczywistość i robią tak, żeby było lepiej, nigdy by się nic nie zmieniło na lepsze. Bez tych, którzy na rzeczywistość utyskują, byłoby tylko mniej marudzących, a dzięki temu może więcej uśmiechu.

        • Niestety, ale nie wyjadę. A zachęcankami do wyjazdu wpisujesz się w retorykę troglodytów z oeneru, wedle których jak się komuś wielka biała polska zwisłoucha nie podoba, to wypierdalać. Nie rób tego, bo zaniżasz poziom dyskusji. Ten kraj należy także do mnie.

          • Dla mnie niestety, czy dla Ciebie niestety? Mnie jest wszystko jedno co zrobisz. Poza tym zauważ, że nie kazałem Ci wypierdalać. Przedstawiłem Ci zalety Twojego rozwiązania i prostotę osiągnięcia efektu, którego pragniesz za jedyne 2k PLN. To tanio jak na osiągnięcie przyjemności i zabawy do końca życia 1-go listopada. Jeśli Ty odmawiasz sobie celowo przyjemności, za którą uważasz życie w USA czy też Kanadzie gdzie mogłabyś obchodzić to amerykańskie święto tak jak należy, to ciekawi mnie czemu to robisz. Nie podoba Ci się tu, bo u nas nie ma przebieranek na pierwszego listopada, co więcej cierpisz, że nie uczestniczysz w tej bibie, ale zostaniesz mimo to? Będziesz cierpiała za miliony czy coś? Wiesz, że nikogo to nie obchodzi? Chyba, że masz na myśli, że z przyjemnością zamienisz, ale nie państwo w którym żyjesz, ale tradycję wszystkich ludzi w nim żyjących, bo Ci się obecna nie podoba? To wtedy powiedziałbym, że to Ty zaniżasz poziom dyskusji, bo przeczysz rzeczywistości. Ten kraj należy także do wszystkich innych ludzi w nim żyjących i ostatnio jak sprawdzałem, to chętnych by zamienić nasze smutne stanie w korkach, akcję Znicz, gdzie corocznie ofiarę na drogach składa kilkadziesiąt osób w różnym wieku, gdzie na cmentarzach jest rewia kiczu, a na to wszystko znicze z pozytywką, było w sumie niewielu. Z tego wynika, że zamiast zrobić coś co Cię uszczęśliwi – wyjechać tam gdzie będzie tak jak chcesz od zaraz, to utyskujesz na rzeczywistość. Tutaj być może coś się kiedyś zmieni dlatego, że zmienią się ludzie, bo co innego zacznie im być potrzebne. Ale nie dlatego, że ktoś będzie utyskiwał pasywnie-agresywnie na to co jest, tylko dlatego, że ludzie zaczną potrzebować po prostu innego rytuału w swoim życiu. Ale to nie za Twojego życia. Także jeśli chcesz mieć to czego pragniesz, przenieś się. Tutaj czeka Cię tylko niekończąca się frustracja, że Polacy tacy głupi są ciągle i robią to co chcą, tylko nie to czego Ty chcesz, żeby robili.

          • Człowieku dobry, zapomniałeś o jednym detalu. To jest mój blog i będę na nim narzekała, na co mi się żywnie podoba. „Mnie jest wszystko jedno co zrobisz” – zdecydowanie nie, skoro aż tyle gniewnych słów zużyłeś. A idź pan wypierdalaj.

        • Ja wiem, że pewnie pożałuję, że w ogóle się wcinam w tę dyskusję, ale to jest silniejsze ode mnie, MUSZĘ to wiedzieć (jak mawiał Tadzio w „Ani z Avonlea” 😉 )- dlaczego niby ludzie, którzy lubią Halloween mieliby wyjeżdżać dokądkolwiek?? Bo w rzeczywistości, w której ja funkcjonuję, ludzie się w Halloween przebierają, robią imprezy, kroją dynie, oglądają horrory, na moim osiedlu dzieciaki chodzą przebrane po domach i mówią: „Cukierek albo psikus”, i ja im te cukierki daję… W sensie, nie ma OBOWIĄZKU w tym uczestniczyć, ale jest dużo ludzi którzy to lubią, chcą się bawić i to robią. Nie wyklucza to zadumy/wkurwiania się w korkach następnego dnia… Z czym ty masz problem, że ludzie się chcą bawić? A stwierdzenia typu „Jesteśmy kurwa Słowianami, a nie amerykańskim tyglem kultur gdzie wszystko jedno co się robi i kiedy, byleby na tym zarabiać” są, delikatnie rzecz ujmując, zwykłym zaklinaniem rzeczywistości. Zwracam twoją uwagę na Walentynki, które też się miały „nie przyjąć”, bo przecież „my jesteśmy kurwa Słowianami” i „co z Kupałą?”, na to, że od 2 listopada w zasadzie już wszędzie są choinki, i generalnie, przede wszystkim na to, że jest coś takiego jak globalizacja i przenikanie się kultur. Nie masz obowiązku brać udziału w każdej zabawie, ale nie odmawiaj tego innym- to, znów mówiąc delikatnie (wznoszę się na wyżyny swojej delikatności, normalnie odkryłam swoją wewnętrzną Krainę Łagodności), nie twoja sprawa…A mówienie komukolwiek, że ma wyjechać ze swojego kraju, bo śmie mieć inne zdanie niż ty… to jest po prostu mega buractwo (znowu mega eufemizm!!!)

          • ^To razy milion; pod ninowymi odpowiedziami także zresztą się podpisuję.

            Pawiam już trochę polskością i słowiańskością [ponieważ ostatnio mam wrażenie, że jedno i drugie niedługo wyjrzy mi nawet z lodówki], a w kraju i tak siedzę, bo tak – bo to moja sprawa. Siedzenie tutaj nie oznacza, że mam wszystkie święta z automatu lubić czy obchodzić.

            Ciekawe, czy komentujący Toudi automatycznie pikuje tak na wszystkich znajomych irl/url przebąkujących cokolwiek w tematach halloweenowych. Tyle komentarzy do napisania!

  4. Po pierwsze primo: Halloween jest irlandzkie, do USA wywędrowalo z emigrantami i było tam, gasp, kulturowo obce. Po drugie primo, choinka też jest nam kulturowo obca. Przyjechała z Prusiech w XIX wieku. Po trzecie primo Halloween jest 31 października, Wsz. Św. następnego dnia.
    A po zupełnie następne niby dlaczego mamy nie korzystać z rzeczy, które uważamy za fajne i grające nam w duszy?
    Po ostatnie, co za tluczek. I jeszcze do tego w duchy wierzy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *