Klincz


Różnica między depresją nieleczoną a depresją, którą leczyć zaczęliśmy jest mniej więcej taka, jak między siedzeniem w zatęchłej, ciemnej suterynie z grzybem na ścianach, a wyjściem z tej suteryny na próg. Światło trochę razi w oczy, ale dalipan – znaleźliśmy wyjście.

Wkurwiłam się. Wpis będzie niedługi, bo nadal mną trzęsie.
Sprawa: farmaceutyki a leczenie depresji. Oraz inszych zaburzeń nastroju.

Wiecie, z tymi zaburzeniami (tu choroba dwubiegunowa afektywna, w języku lengłydż bipolar disorder, w mediach polskich często zwana ChADem; zupełnie mi ten „chad” nie leży, pewnie dlatego, że brzmi jak imię jakiegoś Amerykanina w średnim wieku) to jest tak. Je trzeba leczyć. Tzn. chodzić do psychiatry, pobierać recepty, korzystać z recept. Terapeuta zrobi dla nas wiele rzeczy wspaniałych, ale nie podniesie nam kulejącego poziomu serotoniny. Ani nie wyrówna szalejących rzutów nastroju. Za komcie udowadniające mi, iż w depresji nie o serotoninę chodzi – zsyłała będę. Mówiłam, nie jestem w humorze.

Pigułki są istotne przez cały czas leczenia, ale najszczególniej – na samym jego początku. Kiedy doszliśmy już do takiego stanu, że ani nogą, ani ręką ruszyć. Ataki paniki uniemożliwiają nam wyjście z domu. Przewlekle obniżony nastrój trzyma całymi dniami w łóżku – głodnych, z brudnymi włosami, patrzących tępo w sufit.  Albo też z zewnątrz wygląda to tak, że funkcjonujemy – pracujemy przecież, karmimy kota. Lecz w środku nas widzenie tunelowe szaleje w pełnej krasie. Wszystko jest beznadziejne, a najbardziej my. My, niegodna, płaksiwa glizda bez kręgosłupa.  Przegraliśmy życie. Nic nas już w nim nie czeka. Do niczego się nie nadajemy. To wszystko nasza wina. Właściwie to powinniśmy umrzeć.

Byłoby lepiej, gdybyśmy umarli.

Człowiek znajdujący się na dnie leja wypełnionego czarną mazią – nie jest w stanie myśleć racjonalnie. Nauka posiada twarde dowody na to, dlaczego tak jest. Ja obok Nauki nigdy nawet nie stałam (jestem inteligentna, ale znam swe ograniczenia) więc wypowiadam się z pozycji pacjenta. Kogoś, kto tam był. Kto tam bywa regularnie. Już od lat nie zanurzam się z z uszami – najwyżej po pas – a i tak jest ciężko.

A zatem: czarna maź dookoła pilnuje, by żadna rozsądna myśl się nie przecisnęła. Widzę to, gdy słucham/czytam, jak ludzie bardzo, naprawdę, dramatycznie potrzebujący pomocy – na tę sugestię reagują.

„Mnie tam żadne leczenie już nie pomoże. Spartoliłem wszystko, co było do spartolenia.”

„Ja nie mam depresji! Po prostu moje życie jest nie do zniesienia.”

„Tylko jacyś psychole chodzą po psychiatrach, ja jestem normalny człowiek, dajcie mi spokój.” (Kłania się stygmatyzacja osób psychicznie chorych – całkiem zdrowi ludzie też często takie kocopały wygłaszają.)

„Nie zasługuję na to, żeby mnie leczyć.”

„Nie wierzę w lekarzy. Żaden lekarz mnie nie zrozumie.”

Albo:

„Leki to tylko proteza.”

„Leki nie działają.”

„Leki mają milion szkodliwych efektów ubocznych!”

Pogadajmy o tym.

Wiecie, mili – jeśli idzie o zaburzenia nastroju, to medycyna zaiste nie może się pochwalić jakimiś oszałamiającymi osiągami. Mój przyjaciel R. powiada z delikatnym przekąsem, iż to dlatego, że bipolary i depresanci są zbyt zajęci kuleniem się w łóżkach, żeby utworzyć prężne lobby. Coś w tym może być. W każdym razie terapia farmakologiczna wygląda tak, że istnieje skończony zbiór znanych leków, z którego to zbioru wybiera się wszystko po kolei, ciska tym w pacjenta (przebadanego na krwie i mocze, oczywiście) i czeka, czy coś się przyjmie. Czasem się przyjmuje – słyszałam o osobie, która powróciła do normalnego funkcjonowania, przyjmując li i jedynie lit.  Czasem bywa tak, że zadziała trzeci podany specyfik albo dziesiąty. Osobiście przerobiłam poniżej dziesięciu rozmaitych specyfików; z czego ten, który działał najlepiej, podarował mi również 20 kilo nadwagi. Trzeba było z niego zrezygnować. Dwadzieścia kilo zostało. Inne powszechnie znane efekty uboczne to: suchość w ustach (mam tak całodobowo), nadmierne pocenie się, drżenie kończyn, zawroty głowy, ból żołądka, mdłości i spadek libido. Wymieniłam te najpopularniejsze, co oznacza, że zażywając lek na depresję macie sporą szansę któryś wylosować. Albo trzy. Albo żadnego. Losowość jest tu słowem kluczem.

Zresztą, co ja wam będę, poczytajcie sobie dowolną ulotkę.

Nikt tak naprawdę nie wie, czemu jeden specyfik działa na danego pacjenta, a inny nie. Poza tym te medykamenty „wchodzą” bardzo powoli: trzeba mniej więcej dwóch tygodni codziennego zażywania dowolnego leku, by w ogóle odczuć jego obecność w organiźmie. Doświadczeni depresanci o tym wiedzą i po prostu zaciskają zęby, licząc tabletki. Początkujący może się zniechęcić.

Nie zniechęcajcie się. Potem już jest lepiej. Znacznie lepiej.

Co to znaczy „lepiej”? Że czarna maź, która dotąd dziarsko chlupotała nam wokół migdałków cofa się gdzieś w okolice pięt. Nagle dostrzegamy, że nasze – tak przecież beznadziejne – życie wcale nie jest nie do uratowania. Że mamy szansę, mamy drogi wyjścia. Że wokół nas są ludzie, którzy pomogą. Wystarczy ich poprosić (podczas seansu w mazi myśl o proszeniu wydawała się tak absurdalna, że odrzucaliśmy ją zaocznie.)

Że, kurwa, słońce świeci, a my je czujemy na twarzy i To Jest Dobre. Od tylu miesięcy nie czuliśmy.

To jest tak radykalna zmiana paradygmatu, że nie sposób jej przekonująco przybliżyć komuś, kto nigdy w depresji nie był. Ani komuś, kto nigdy z niej nie wyszedł.

Musicie mi uwierzyć na słowo.

Albowiem klnę się na prochy mych niegodnych przodków* – tak jest. Tak będzie. Przy czym warto pamiętać, że regularne zażywanie medykamentów nie przeniesie nas znienacka do filmu Disneya. Jeśli mamy długi i pustki na koncie, to one nadal tam będą. Nie doznamy jakiegoś ogłupiającego ataku bałwańskiej radości, którego tyle osób zdaje się mocno obawiać, mówiąc o  „protezie.”  Nie.

Różnica między depresją nieleczoną a depresją, którą leczyć zaczęliśmy jest mniej więcej taka, jak między siedzeniem w zatęchłej, ciemnej suterynie z grzybem na ścianach, a wyjściem z tej suteryny na próg. Światło trochę razi w oczy, ale dalipan – znaleźliśmy wyjście. 

Być może o dwadzieścia kilo ciężsi, tak. Być może z wiecznie zaschniętym gardłem (to ja.) Ale żyjemy. Dotąd tylko oddychaliśmy, często z trudem. To nie jest to samo.

Człowiek podtrzymywany medycyną może nieporównanie więcej, niż bez niej. Chociażby zacząć terapię, która jest często niezbędna, by poskładać się życiowo i emocjonalnie do kupy. Siedząc w leju byliśmy głusi i odporni na wszystko poza głosem mazi. A maź jest jak biblijny szatan – podstępna i pomysłowa. Wynajdzie nam pierdylion ważnych powodów, dla których leczyć się nie warto, nie powinniśmy – a tak w ogóle to po co próbować. Od leków będzie nam okropnie niewygodnie, będziemy czuć dyskomfort. Niech już lepiej zostanie tak, jak jest.

Tylko, że teraz nie jest lepiej. Życie nam ucieka. Broczy z nas minutami, które obracają się w lata. A drugiego (lepszego) nie będzie.

Powtórzę jeszcze raz, bo wierzę w to bezwględnie: nie da się oszacować różnicy jakościowej między życiem bezlekowym a życiem na lekach, dopóki się ich nie zacznie brać. Nie da się i już. 

Choćby dlatego każdy potrzebujący powinien ustalić ją osobiście.

Straszenie bliźnich efektami ubocznymi terapii farmakologicznej mam za niemoralne i szkodliwe. Ten człowiek jest jednym wielkim bólem i wątpliwością.  Nie ma teraz potencjału na rozważne dywagacje nad statystykami efektów ubocznych. Natomiast pewne jest, że skoro usłyszy „niektóre leki mogą zaszkodzić, bo…” – dotrze doń wyłącznie „LEKI SZKODZĄ”. Tak działa umysł w depresji.

Nie róbcie tego, do cholery.

Jeśli macie do leków skomplikowany stosunek, omówcie go ze swoim lekarzem – nie z kimś, kto rozpaczliwie szuka pomocy.

Nie odbierajcie innym szans.

 

 

 

 

 

 

  • Większość była mocno nadużywającymi alkoholu prolami.

12 thoughts on “Klincz

  1. Dodać mogę tylko jedno wielkie TAK. TAK!

    Siedząc w dole przestaje się widzieć, zapomina się, jak wygląda życie poza dołem. Nie zauważa się, ile pięter w dół się spełzło/spadło.

    Leki, które z tego doła wydobywają, nie windują człowieka na sztuczną górkę, tylko wyprowadzają, bardzo bardzo statecznie na level zero.
    I dopiero z tego stanu bazowego widać, jak potwornie głęboko się siedziało. Jak bardzo to było niszczące. Że nie, powrót z pracy do domu i chęć płaczu, bo trzeba kotom znowu zmienić te cholerne kuwety, nie jest i nie powinien być domyślnym stanem człowieka.

    Bałwanów, którzy mówią „że to nie jesteś prawdziwa ty”, należy zdzielić w łepek biologią Ville’ego (trzy kilo tomiszcza). I wyjaśnić, że równie dobrze cukrzyk ma przestać brać insulinę, bo tylko bez niej jest prawdziwym sobą. Sorry, jeśli „prawdziwa ja” ma być uszkodzoną maszynerią, której trudność sprawia zrobienie sobie jajecznicy, to wolę być nieprawdziwa. I funkcjonująca.

    Że proteza? No żeż – proteza z definicji zastępuje coś, czego nie mam i mieć nie mogę – a czego POTRZEBUJĘ. Upitoloną rękę czy nogę, ząb (tak, plomba to też proteza), czy w przypadku depresanta/dwubiegunowca – równowagę hormonalną.

    Było gdzieś w internetach śliczne zdanie, wyhaftowane na makatce: Jeśli nie masz domowo robionych neuroprzekaźników, to te sklepowe też są bardzo dobre.

    Dzięki, Nino, za ten wpis.

  2. Ze wszystkich durnych komentarzy tego typu najbardziej chyba wkurzyl mnie tekst znajomego, znaleziony na fejsbuku: „trzeba samemu nauczyc sie żyć, a nie liczyć na to, że pigułka szczęscia rozwiąże nasze problemy”. Napisanie czegos takiego zdradza kompletną ignorancję i nieznajomosć tematu no i tak sobie myslę – każdy ma prawo tego tematu nie znać, nie wiedzieć czym jest depresja, nie doswiadczyć tego i nie czuć, o co chodzi. Ale na bora, jesli jestem w jakims temacie ignorantką, to się nie wypowiadam, zwłaszcza jesli to potencjalnie może wpłynąć na czyjąs decyzję o leczeniu a w efekcie kosztować go nawet życie!

  3. Aż mam ochotę powiedzieć, że kocham cię za ten wpis. Ale no bez przesady. Niemniej jest on bardzo ważny. Tak samo jak znalezienie właściwego lekarza, który dobrze do bierze leki, a nie będzie ciągle zwiększał dawki leku, który na ciebie nie działa.
    Co do skutków ubocznych to chyba mam szczęście bo tylko trzęsą mi się ręce jak paralitykowi. I wciąż łatwo się męczę, prawdopodobnie dlatego, że nadal brodzę w tej mazi po kolana. Ale nie topię się w niej, a to już coś. Ba to bardzo dużo!

  4. Na uwagę o skutkach ubocznych zawsze można odpowiedzieć, że każdy lek ma jakieś skutki uboczne i zdarzały się zejścia śmiertelne od zwykłego apapu. Natomiast mit o „pigułce szczęścia” pochodzi chyba z epoki wynalezienia prozacu, który tak właśnie określano (nawet nie wiem, czy wręcz nie reklamowano) i chyba wielu ludziom to zostało w pamięci.

    No, a brak świadomości, jak ogólnie działają antydepresanty jest dość powszechny: w niezłej nota bene powieści „Fanfik” bohaterka latami bierze leki, które ją kompletnie otępiają, żyje na granicy funkcjonowania – i lekarz nic na to. Znaczy, pisarce nawet nie chciało się sprawdzać. A nie chodzi tu o Katarzynę Michalak, zaznaczam. 😉

  5. U mnie mało brakowało, a wąchałabym kwiatki od spodu. Ani psychoterapeutka, do której chodziłam dwa lata, ani dwoje psychiatrów nie wpadli na to, że mam ChAD. Ładowali we mnie antydepresanty w coraz większych dawkach, a ja czułam się coraz gorzej.
    W końcu trzecia, młoda lekarka zaczęła podejrzewać ChAD i wysłała mnie na 3 miesiące na oddział dzienny.
    Biorę depakine i kwetiapinę. Od ponad roku funkcjonuję normalnie. Chodzę do pracy, robię zakupy, nawet odważyłam się adoptować psa, bo wiem, że będę w stanie wyprowadzać go na spacer.
    Owszem, zdarzają mi się gorsze dni, ale nie takie, żebym nie była w stanie wstać z łóżka czy wyjść z domu.
    Bez właściwych leków nie miałabym normalnego życia. Ale gdybym nadal brała niewłaściwe, nie miałabym go wcale.

  6. Dopiero jak zaczelam brac prochy przekonalam sie jakie do dupy bylo moje zycie. Ponad 10 lat w plecy! A teraz probuje odbudowac rownowage w organizmie.

  7. To chyba najlepszy tekst o depresji, jaki kiedykolwiek czytalam. Uwielbiam Twój styl wypowiedzi, prosto z mostu i bez ogródek. I celnie.
    Pozdrawiam serdecznie i zycze niskiego poziomu mazi, niech wsiaka w glebe!
    (Ja obecnie gdzies tak do pól lydki)

  8. 3 lata broniłam się przed braniem leków, „bo przecież jestem normalna”, „leki ogłupiają”, „poradzę sobie sama” i inne. Odkąd zaczęłam brać te właściwe leki, które mi pomogły, różnica jest ogromna. Czasami zapominam o tym i pewnego razu postanowiłam odstawić leki na własną rękę, bo właściwie czuję się dobrze i w ogóle po co mi to. Bolesny, gwałtowny zjazd na dół przypomniał mi, jak to było zanim brałam leki…
    Nie mam pojęcia, skąd u niektórych to przekonanie, że leki zmieniają człowieka, bla bla bla. Ja dzięki lekom mogę się czuć prawie tak, jak zanim zachorowałam na depresję. Normalnie funkcjonować, chodzić na zajęcia na studiach, robić to co zawsze lubiłam robić, spotykać się z ludźmi etc, zamiast leżeć w łóżku i nie móc się ruszyć.

    Mimo wszystko jednak, wydaje mi się, że stygmatyzacja chodzenia do psychiatry powoli zanika. Na pewno kiedyś była silniejsza, teraz już coraz więcej osób podchodzi do tego w normalny, zdrowy sposób. Z drugiej strony rośnie grupa osób podważająca wszelkie zdobycze medycyny, a co za tym idzie i leki psychiatryczne.

  9. To zabawne, że dopiero gdy wróciłem do jako takiej równowagi emocjonalnej* i przestałem mieć poczucie, że jestem żałosną ropuchą która na nic nie zasługuje, widzę jakim cholernym błędem było że, gdy miałem okazję (i kasę), nie poszedłem na psychoterapię i nie kupiłem sobie zastępczych neuroprzekaźników. 10 lat wychodzenia, przy wsparciu bliskich, życzliwych osób (potrafiącym jednak powiedzieć zdanie typu „do niczego się nie nadajesz” i podobnymi), to jednak szmat zmarnowanego czasu i okazji. I strasznie mi szkoda różnych rzeczy które były w zasięgu, a po które nie sięgnąłem bo przecież „jestem do niczego”.

    Dlatego: zastanawiasz się nad psychoterapią i lekami? Nie zastanawiaj się, idź.

    * mimo wszystko planuję udać się na jakąś terapię, ale tym razem świadomie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *