To nie będzie, niedajborze (sosnowy bądź liściasty) poradnik. Gdybym znała odpowiedź na niniejsze, nie byłoby mnie tu. Byłabym na Seszelach, tarzając się w forsie.
Tyle tytułem wstępu. Po prostu tak sobie dziś pogdybam.
Życie składa się głównie z dużych przykrości i niewielkich pociech. Przynajmniej ostatnio i przynajmniej moje. Bywa, że przykrości okazują się pogramialne – wystarczy taką trzepnąć szpadlem po łbie i chowa swe gargantuiczne cielsko pod wodę. Bywa, że pociecha rośnie nam w oczach niby drożdżowe ciasto. Ale przeważnie mamy do czynienia z sytuacją pierwszą.
Te wszystkie urodziwe zachody słońca, kubki mocnej herbaty, kocie mruczenia, okejki pod naszym postem – skromne pociechy depresanta, które niejednokrotnie promowałam na blogu, te brylanty drobnoziarniste czasami nie wystarczą, gdy staje się nosem w nos z przykrością tak nieprzebytą i opasłą, że aż zatyka dech.
Był ktoś. Osoba. Dla mnie ważna, kiedyś jeszcze ważniejsza. Starałam się ze wszystkich sił pogodzić z czasem przeszłym. Nie mam żadnego mechanizmu przepracowywania strat tego kalibru, po kilku latach zmiennych natężeniem wysiłków pozostała zatem pogodna konstatacja, że z tym akurat nigdy sobie rady nie dam. Poczucie krzywdy i niesprawiedliwości zbyt głębokie. Kij z tym: alleluja i do przodu. Możemy być przyjaciół…no, kolegami.
Niedawno dotarło do mnie, że kolegami też już raczej nie jesteśmy. Poprawcie mnie, jeśli się mylę – koledzy nie mają zwyczaju wstawiać sobie kitu w istotnych sprawach.
Każde z was zapewne ma taką swoją opowieść. Co robić, co robić, gdy ktoś już dawno położył na nas kreskę, ręką machnął, wziął się za swoje nowe, wspaniałe (bo bez nas) życie. A my? A my nie mamy się za bardzo za co wziąć. Nam zabrakło farta. Czujemy się w świecie jak Bridget Jones w tym starym filmie, na upiornym obiedzie przy długim stole, gdzie czereda sparowanych spogląda na rodzynkę z dyskretną fascynacją niczym na pangolina w Zoo. Pada pytanie: – Powiedz nam, Bridget droga, czemu teraz jest tak dużo singielek?
Nieszczęśnica, na rympał mianowana ambasadorką wszystkich samotnych jąka wreszcie: – Bo…mają ciała pokryte łuskami?
Tak się czuję ostatnio. Pokryta łuskami.
Jak pogodzić się z czymś tak dotkliwym, że tnie do kości, wgniata płuca? Jak przepracować poczucie, że Wszyscy Dookoła Są Tacy Szczęśliwi* tylko nie ja?
Jak dać sobie radę z wiedzą, że nie ma i nie będzie żadnej sprawiedliwości, ani grama symetrii. Ot, po prostu jedni szybciutko się otrzepują i już za rogiem znajdują nowy, wspaniały związek, a nam nie idzie tak łatwo. Nie ma to nic wspólnego z przymiotami ciała czy umysłu. A może ma, tylko ja w swym narcyźmie nie potrafię tego dostrzec?…
Podrzucono mi ostatnio sugestię, że jeśli chcę kogoś poznać, to powinnam więcej wychodzić z domu. Szanuję tę logikę, lecz szkopuł w tym, iż ja ostatnio do wychodzenia między ludzi zupełnie się nie nadaję. W tłumie moja pojedyńczość wystaje jeszcze bardziej.
Pośród rozbawionych grupek ludzkich robi mi się chujowato i nijak, bo ja nie mam swojej grupki. Zaś na widok szczęśliwych par czuję chęć, by umknąć do kibla i tam płakać. No trochę przypał.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest przyjemny w czytaniu post, ale dostałam garść sygnałów, że lepiej, bym pisała z dna czeluści, niż nie pisała wcale. Piszę zatem.
Jakie są wasze sposoby na przełknięcie tej wielgachnej żaby? Wierzę, że jakkolwiek ludzie są różni i rozmaite mają piramidy Maslowa – to każdy ma swoją żabę.
Dajcie znać, proszę. Własnych pomysłów nie mam już żadnych.
* Ten sezon ślubów mnie dobija.
Nie pomogę, bo sama jestem w czarnej dupie, as You know. Ale pisz. Pisz, bo podobno przelanie emocji na papier/ekran pomaga.
Co do wychodzenia z domu – zapewne, że zamknięcie się w mieszkaniu nie ułatwia nawiązywania znajomości, ale wychodzenie też nie. Ja wychodzę całkiem dużo. W moim nowym miejscu życia wciąż mam dwoje bliskich znajomych, których w dodatku poznałam przez internet. Dwie nowe prace, koncerty, hobby i Ingress owszem, pozwoliły mi się zetknąć z nowymi ludźmi, ale nie przekłada się to wprost na przyjaźnie i sympatie. Oczywiście, bariera językowa, te rzeczy. Wymówka? Nie wiem. Ja jestem otwarta i chętna, a jednak coś przeszkadza. Więc uważam, że wyjście z domu dalece nie wystarczy.
Nie ma sposobów, czasem się układa, a czasem nie, mijają związki, mija samotność. Nawet w najlepszym związku ktoś umiera pierwszy i dupa, to drugie zostaje samo, stare i samotne. Poza tym nawet w tych dobrych związkach (nie mówiąc o złych, lub takich se, których jest większość) ludzie mają od cholery problemów, ze sobą samym, z dziećmi, z partnerami, z przyjaciółmi. Bywają w nich samotni, tak jak wobec tragedii czy nieszczęścia nie da się zdjąć cierpienia z partnera, żeby część ponieśc samemu. Super szczęśliwa to jest fasada i miesiąc poślubny. Ani związek nas nie uratuje, ani samotność. Męczymy się zawsze, zawsze też jest szansa na trochę szczęścia. Wszystko płynie.
Mam całkiem sprecyzowany pogląd na to, co mnie ratuje, a co nie, ale dziękuję za głos. 😉
Mi zawsze pomagają psy i ich prosta miłość. W dodatku są czarne i brzydkie, więc nikt nie zagaduje na spacerach. Ewentualnie lepiej mi jak porzucam sztangą na siłowni. Ale tak naprawdę to tylko maskowanie, podczas gdy staram się przepracować żałobę.
Aj. To, dlaczego jedni ludzie są sparowani a inni nie, to przedziwna tajemnica.
Mam przyjaciółkę i mam bliską koleżankę. Obie pieruńsko inteligentne, jedna to programistka (po trzydziestce uznała, że ot tak, co jej szkodzi, nauczy się sama), druga Mensianka. Obie szczupłe, długonogie i nogi te mają obwód w udzie taki, jak moja noga w łydce. Zgrabne, śliczne, wysportowane. Jedna chodzi na siłkę trzy razy w tygodniu bo lubi, druga wyczynowo tańczy. Spełnione zawodowo. Jedna bardzo chce związku, drugiej nieszczególnie zależy. I pewnie się domyślasz puenty – obie singielki. Czemu – grzyb przedwieczny raczy wiedzieć.
Mam daleką znajomą. Urody niszowej, bardzo nieprzyjemna w obejściu, z racją przewlekłą wiekuistą i głosem stentorowym głoszącym tęże rację. Mężata, dzieciata, pełną pierwsią deklarująca szczęście z wyż. wym. Chociaż bez przyjaciół. Żadnych.
Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo jak. Nie umiem tego zanalizować. Nie w przypadku związków.
Co do przyjaciół to widzę, że tylko jedna, jedyna zmienna cokolwiek przewiduje (albo ja mam pobożnożyczeniowe złudzenia). Podejście „O, człowiek, jaki fajny!” bez bluszczowości, lęku i agresji – jakoś tych ludzi przyłagęża. A jak jest ze dwoje fajnych przyłagężonych, to już nie trzeba tych dwudziestu.
Utulam serdecznie.
Mam za sobą podobną historię. Kochałam. Wiele lat. Oddałabym dla niego nerkę i pół wątroby. On się odkochał, odszedł do innej. Brzydko odszedł. To, co mówił, nie pokrywało się z tym, co robił. Szczegółów oszczędzę. Załamałam się. Stałam pewnego poranka sama z nożyczkami i myślałam, że jeśli wbiję je odpowiednio głęboko, to wszystko się skończy. I nie podniosłam ręki. Kilka miesięcy później koleżanka mi powiedziała, że z nim rozmawiała. Zrobiło mi się niedobrze. Fizycznie. Na sam dźwięk imienia zareagowałam jak na truciznę. Zerwałam wszystkie kontakty, podałram zdjęcia, wyrzuciłam jego rzeczy z mieszkania. On chciał koleżeństwa. Mowy nie ma. Nie po takim rozstaniu.
Dziś nie jestem sama. Myślę, że mam dobre, udane małżeństwo. Ale ślad po tamtym we mnie jest. Jak dziura. Bardzo się zmieniłam. Rzadko widuję ludzi, nie bardzo umiem rozmawiać, choć kiedyś dziób mi się nie zamykał. Chciałabym Ci powiedzieć, że jak minie odpowiednio dużo czasu, to wszystko będzie w porządku… będzie dużo więcej rzeczy w porządku. Tysiące godzin rozmyślałam, czemu nam nie wyszło – co było moją winą, co jego. Już wiem, czego nie robić. Ważna lekcja, choć czy musiała być aż tak bolesna? Pod wieloma Twoimi spostrzeżeniami mogę się podpisać czterema kończynami. Niektóre są wciąż aktualne. Może za 30 lat, gdy będę emerytką, o 6 rano w kolejce po numerek do lekarza, pomyślę, że dawna miłość to pierdy, bo liczy się, kto pierwszy zajmie kolejkę do kardiologa. To właśnie uważam za metodę na żabę – czas i codzienność. Tulam Cię bardzo mocno i jestem zupełnie pewna, że poczujesz się lepiej, choć może jeszcze nie dziś.
Czy wiele czasu minęło między zakończeniem tamtej, a rozpoczęciem tej obecnej –
udanej relacji? Chciałabym wiedzieć, jak długi czeka mnie wyrok, bo mimo, że to już kilka lat (i jeden stuprocentowo przyjaźnie rozparowany związek po drodze – wiem, że tak jest, bo potrafię nazwać różnicę) a tamto porzucenie boli wciąż. Im gorzej mi idzie z życiem i całą resztą, tym mocniej.
Gotowość do wchodzenia spontanicznie w relacje minęła mi całkowicie. Tamto rozstanie było dla mnie Hiroszimą – czułam się zburzona do gołej ziemi i wciąż trwa odbudowa. Pewna zdolność do relacji z drugą osobą pojawiła się dopiero po ok roku. Kaleka była to zdolność, ale zawsze. Historia idealnie pasuje do fejsbukowego opisu relacji „to skomplikowane”. Nie chcę jej tu roztaczać urbi et orbi. Jeśli masz ochotę ją poznać, napisz do mnie, opowiem.
O, Lisie miły, ja ze swej strony mogę Cię zapewnić, że za te symboliczne „lat trzydzieści” wcale nie bledną tego typu żale. Ja mam je nadal i dołożę starań by zostały tam, gdzie są.
Rany koguta, nie wyobrażam sobie spędzenia reszty życia w takim stanie. W końcu mam tylko jedno, zawsze przykrótkie na te wszystkie wspaniałe rzeczy, które jeszcze mogłabym z nim zrobić.
Dobrze, że piszesz. Że przyznajesz, że jest w życiu coś, z czym nie dajesz sobie rady. Jakkolwiek by to brutalnie nie brzmiało – lepiej się czuję, jeśli czytam, że nie tylko mnie coś w życiu nie wychodzi.
A Ty się trzymaj. Zjedz coś dobrego i miej nadzieję, że jutro będzie mniej źle.
Rozbrajająca doprawdy szczerość. 😀
a potrzebujesz „swojej grupki”, tak naprawdę, przez cały czas?
próbowałaś, albo może rozważysz spróbowanie przegryzienia gardła temu odczuciu?
to w sumie trochę będzie rozważanie z kolczastej dupy wyjęte, to co piszę, bo jak wiadomo, czekolada każdemu smakuje inaczej. Aczkolwiek (na pralkę można przykleić): od wielu lat uwielbiam i słucham maniakalnie Muzyki – mniejsza o gatunki; zdarzało mi się – kiedyś bardzo często, teraz już niestety rzadziej – jeździć na koncerty. Po kilkaset kilometrów, w obskurze pociągów niemających nic wspólnego z komfortem, prędkością czy punktualnością; w towarzystwie 5, 10, 50 osób lub w zupełnej samotności. Zupełnie mi nie przeszkadzały samotne wyjazdy na drugi koniec Polski, na koncert ulubionej kapeli. Samotność nosi się przecież w sobie, nijak nie ma na nią wpływu tłum ludzi.
Nawet przy wyjazdach w towarzystwie, nawet w gronie ludzi o podobnych czy wręcz identycznych upodobaniach zawsze czułam się nawet nie jak piąte koło u wozu – raczej jak szóste, w dodatku kwadratowe, krzywe i z zainstalowanym zepsutym wodotryskiem.
Nawet w dzikim, rozemocjonowanym tłumie, wijącym się dookoła w ryku głośników i w totalnej euforii na widok muzycznych ulubieńców – ZAWSZE, nieustannie, czułam się sama, niedopasowana, niewklejona w ten obraz.
Nie inaczej jest po latach – na koncertach, na spędach towarzyskich, na konwentach.
Klatkę, jaka mnie otacza, częściowo stworzyły moje problemy życiowe, a częściowo wymodelowałam ją własnołapnie. Bo po latach błaznowania dobrą miną do złej gry zrozumiałam, że to właśnie mam w naturze i nic tego nie zmieni, co więcej – a co jest też dowodem na moje totalne pojebanie – w pewnym sensie jest to do zaakceptowania. Mogę w tym znaleźć spokój, ulgę, odprężenie. Oczywiście do pewnego stopnia – do granicy, poza którą świadomość samotności nagle wypruwa bebechy z każdej rozsądnej myśli.
Po takiej burzy mam ochotę zakopać się gdzieś w dostatecznie głębokim dole, ale potem zbieram zwłoki – za każdym razem bardziej zdekompletowane – i dalej pełznę przez tę moją, zajebistą, nieprawdaż, rzeczywistość. I nadal – w środku każdej imprezy, koncertu, spotkania w dużym gronie – jestem sama do szpiku kości; wycofuję się i wychodzę/wracam do domu w momencie, gdy mnie to przerasta, i absolutnie nie muszę i nie mam zamiaru nikomu się z tego tłumaczyć.
Że przyrosła do mnie w związku z tym etykieta „dzikuski” – pfffffff. Faliście i z góry na dół. Jak po kaczce.
Jesteś w stanie napędzić się, zmontować sobie szkielet, utrzymujący poranione wnętrze, z gniewu? Bo zakładam – może na wyrost, pardwą, jeśli tak – że czujesz w związku z tym, co opisujesz, gniew. On potrafi być paliwem. Cholernie skutecznym.
A czasami oczywiście niczym więcej jak pierdnięciem wśród sztormu. Niestety.
Mam chyba inaczej niż ty – z tego, co tu piszesz, wynika, że gros znajomości niosących ci radość masz w internecie. Ja mam kilka nielicznych osób, z którym – bardzo rzadko niestety – spotykam się w tzw. realu (nie mylić z tesco). W sieci rzadko wypruwam z siebie flaki problemów tak, jak robię to przy spotkaniach osobistych. A czasem korci. Ale wtedy zatykam sobie pysk własną piętą, bo wychodzę z założenia, że nie chcę być dla bliskich ciężarem, stękającym nad sobą strzępem białka. To jest w sumie też pułapka, bo przecież takie wybebeszenie się przed naprawdę bliskimi osobami może uratować dzień. Noc też.
Dlatego absolutnie nie doradzam takiego podejścia – skutecznie wybija kolejną dziurę w łajbie pt. „moje życie i jego dorodna chujnia”. Wróć: w ogóle nie doradzam, tak po prostu tłukę się tu o klawiaturę, bo zahaczyłaś o podobne do moich zgryzoty.
Jeśli w ogóle masz ludzi, przed którymi możesz dokonać takiego wyflaczenia i spotkać się ze zrozumieniem, empatią i pocieszeniem, to srał kot, czy to real, czy wirtual – SĄ. To bezcenne.
Jak napisałam wyżej – nie doradzam nic, nie mam ku temu ani uprawnień, ani powołania, ani też żadnego prawa, by wtykać ci do życia palec i pokazywać zajączki. Pomyślałam sobie jedynie, że jeśli czujesz gniew i zdołasz go wykorzystać do wyklepania sobie pancerza na takie odczucia, to może, być może, do czegoś ci się to przyda.
Nigdy nie miałam swojej grupki, zatem mówienie o „przez całym czasie” jest tu bezprzedmiotowe. Ostatnio po latach odnowiłam kontakt z koleżankami z liceum i nie mogę się tego nachwalić, ale przecież nie będę ciągała nieszczęsnych np. po wydarzeniach muzycznych, które ich wcale nie interesują.
Kiedy jestem sama jedna w tłumie, wrażenie nierzeczywistości potężnieje aż do derealizacji. Znajomi ludzie (poza tym, że są ZNAJOMI, więc przedstawiają sobą opokę) pomagają mi się zakotwiczyć w tu i teraz.
Smakowanie samotności może być bardzo przyjemne. I ja to robię. Przez większość swojego życia, w domu.
o wyciąganiu znajomych na niekoniecznie przez nich lubiane imprezy nie pisałam i uchowaj mnie boże jakikolwiek od tego. Pomysł straszny dla obu stron…
Ładnie powiedziane o tym zakotwiczeniu.
Mnóstwo rzeczy robię sama, szczególnie teraz, kiedy jestem na emigracji i nie mam tu znajomych, którzy często chcieliby mi towarzyszyć. Mogę te rzeczy robić sama, jasne, i mogę się tym cieszyć, ale wcześniej jednak zwykle miałam kogoś obok i teraz mi brakuje. Tylko że to nie może być byle kto, niesprawdzony, niepewny, marudny, niechętny czy zmuszający się. Trudno jest znaleźć odpowiednich.
Też chodzę na koncerty, często sama. Jeszcze nigdy mi się nie udało w tym tłumie nawiązać z nikim kontaktu. Wydawałoby się takie proste – ściągnęło nas tu przecież to samo. I co z tego. Czuję się tam niewidzialna, w ogóle często się tak czuję. Paradoksalnie na szlaku w górach mniej, bo tutaj obcy ludzie niemal zawsze się witają na drodze i wtedy WIEM, że ten ktoś jednak mnie widzi, a jakbym się do niego odezwała, to może nawet coś odpowie (tylko znów nie wiem, czy się dogadamy). A dwa razy w górach zdarzyło mi się pogadać dłużej z kompletnie obcą osobą, ale tak personalnie o nas nawzajem, i czułam się, jakbym pokonała jakąś przepaść. Tylko szkoda, że to tak rzadko i jednorazowo. No ale do długiego gadania mam ludzi w sieci, tutaj mi raczej chodzi o osobiste interakcje.
A tak w ogóle to chciałabym móc z kimś dzielić chwile, robią się wtedy bardziej rzeczywiste i można później wspominać.
Od dzieciństwa miałam jedną metodę na małe i całkiem duże nieszczęścia: uparcie starałam się nie myśleć o „teraz”, tylko znaleźć sobie jakiś jaśniejszy punkt w przyszłości, który nadejdzie (cokolwiek: święta czyli brak szkoły + pyszne jedzenie, wakacje, kupienie sobie torebki, jakiś wyjazd, po prostu coś, o czym miło myśleć) i żyłam wyłącznie myślą o nim. Nawet wizyta u dentysty (kiedyś nie dawali znieczulenia) dawała się trochę oszukać metodą: Za godzinę już będę gdzie indziej. To może jednak nie działać, jeśli trudno znaleźć ten jasny punkt w przyszłości… ostatnio doszłam do takiej jakby granicy, że myślenie o pustce i o tym, że czymże jesteśmy wobec wszechświata, przynosi jednak ulgę. Bo i tak w końcu to wszystko pierdolnie, więc po co się przejmować. Przepraszam, wiem, że nie pomogłam. Ale ściskam i oby jednak jakieś polepszenie zamajaczyło na horyzoncie.
Muszę zarobić jakieś pieniądze, wtedy będę mogła sobie wyobrażać zakupy. 😀
(I dzięki.)
Niestety, racje mial kto tam wyzej. Ludzie lgna do ludzi szczesliwych, otwartych, spokojnych, opanowanych, a unikaja nieszczesliwych, samotnych, wycofanych, niesmialych Wiec kupa. Jedno co moge ci poradzic Nino, to znajdz sobie zajecie, ktore cie uszczesliwi i pozwoli nalapac endorfin. Np. pognaj na rowerku, poskacz przy muzyce, pociagaj kije itp.
Tobie sie polepszy nastroj i ludziom bedzie z toba po drodze.
Wiem, to nielatwe, gdy nastroj siedzi gdzies w czarnej dupie, ale skuteczne. Trzymam kciuki.
Np. pognaj na rowerku, poskacz przy muzyce, pociagaj kije itp.
Tobie sie polepszy nastroj i ludziom bedzie z toba po drodze.
Wiem, to nielatwe, gdy kosiarka obcięła ci nogi, ale skuteczne. Trzymam kciuki.
Hej, nad radą pt. „poOBciągaj kije” mogłabym się ostatecznie zastanowić! 😛
Nino, jesli ci to poprawi humor… 🙂
O ile wiem Nina nadal ma wszystkie konczyny. I inne czlonki rowniez. Wiec jest w stanie pognac na rowerku. Depresja jest straszna choroba, ale aktywnosc jest jedna z metod walki z nia.
Oczywiscie mozna tez odrzucac wszelkie sposoby, siedziec w kacie i narzekac jak mi zle.
pani Pawlikowska, dziękujemy już za te światłe porady.
Alez prosze bardzo.
Lepsze takie niz utwierdzanie kogos w przekonaniu, ze sie z tej dziury nie wydostanie.
ależ dziękuję uprzejmie. Jeszcze jakieś diagnozy z nosa wyjęte?
Ten tekst stawia pytanie, jak się pogodzić z czymś nie do pogodzenia, a nie „jak polepszyć sobie nastrój, żeby ludziom było z tobą po drodze.” Poza tym zastosowałaś/łeś kołczerski ton, którego szczerze nie trawię. Zaniechaj tego, proszę.
Nino, przekazalam ci najlepsza rade jaka sama uslyszalam od lekarza. Bywaj w zdrowiu.
O, tak; zaniechaj tego tonu, ja też go nie znoszę. 😉
no i takie porady się dostaje, gdy się chodzi do ortopedy zamiast do poradni zdrowia psychicznego….
(sorry, musiałam :P)
@J
Depresja dość często objawia się patologicznym wręcz zmęczeniem bez konkretnego powodu. „Pognać na rowerku” w taki stanie jest równie wykonalne, co przepłynąć wpław Atlantyk. Bywają jeszcze dodatkowe atrakcje, jak nadwrażliwość na światło, dźwięk i ruch albo skłonność do wybuchania płaczem, z czym wiele osób nie lubi się pokazywać publicznie.
Tak wiem, doswiadczylam tego aczkolwiek nie w takim natezeniu. Pewnie w tym tkwi problem. Wybacz Nino.
Poczuwam się do odpowiedzialności i bycia kimś tam wyżej. I poczuwam się do sprostowania. Prędzej bym sobie nogę odgryzła, niż pisała, że ludzie unikają ludzi nieśmiałych, samotnych itp. Aż takimi wstrętnymi chujami ludzie nie są.
Pisałam, że podejście „o, człowiek, człowiek jest fajny i ciekawy” bez bluszczowości, agresji i lęku dobrze działa. Takie podejście dalej może mieć ktoś nieśmiały, samotny, nieszczęśliwy, niespokojny i nieopanowany.
Jeżeli do przyjaźnienia się ktoś wymaga zera problemów, to to nie jest przyjaźń.
A co do rowerków/sportu – trzeba to lubić. Ja uwielbiam (tzn. rower to Zło, ale inne sporty kocham), ale nie wierzę, żeby komukolwiek zrobiło się lepiej od robienia rzeczy, których nie cierpi. Tak, aktywność ruchowa pomaga, pod warunkiem, że depresant doceniał ją i wcześniej. Niech to nie będzie wieczne „pobiegaj”. Już prędzej – jeśli lubisz tańczyć, to spróbuj poruszać dyskiem do latino/Rammsteina/folku madagaskarskiego/łotewera fińskiego. Wmuszanie ludziom sportu nie działa.
Ani wmuszanie religii, ani mięsożerstwa/weganizmu, ani składania żurawi z papieru. Z drugiej strony – nic, tylko zazdrościć komuś, kto znalazł proste rozwiązanie i ono mu Działa.
To nie rozwiazuje wszystkich problemow ale pomaga. I nie przychodzi latwo. Musze sie zmuszac, zeby wsiasc na rower, ale pozniej juz jest fajnie. Zreszta ten tower to byl tylko przyklad szeroko pojetej aktywnosci.
Depresja. Stan, kiedy skarpetka bywa trudna i jej założenie trwa kwadrans. Nie mówimy o dołach czy o SAD-zie (Seasonal Affective Disorder). Mówimy o stanie, kiedy człowiek zastanawia się, jak wygląda tramwaj od spodu i jak długo by się go oglądało. Tu „zmusić się troszkę” oznacza przemóc tę kamienicę leżącą nam na głowie, żeby do kogoś zadzwonić i mu popłakać w słuchawkę.
Ja owszem, zmuszam się do wyjścia i pobiegania, ale a) kocham sport w ogóle, nie chce mi się od niego wymiotować b) bieganie sprawia mi przyjemność nawet jak mam swoje sezonowe doły c) w życiu nie zmuszałabym depresanta do niczego.
Jeśli kogoś pociesza przypomnienie, że inni nie zawsze mają idealnie, a wręcz przeciwnie – innych też życie kopie w dupę, to uprzejmie donoszę, że wyjechawszy z dziećmi do kurortu nadmorskiego aż dwa dni nacieszyłam się wakacjami, a moje młodsze dziecko niniejszym złamało sobie rękę w dwôch miejscach. Na dmuchanym kurna zamku. Żeby je zawieźć do szpitala musiał się do nas pofatygować mój mąż, z domu oddalonego o półtorej godziny drogi, bo ja tu bez samochodu. Tyle dobrego, że na tej izbie spędzili jedynie trzy godziny, dziecko dostałam z powrotem zagipsowane, a mąż wrócił do domu bo praca. Jutro pewnie starsza córka dostanie migreny, bo już pięć dni jej nie miała. I tak w kółko, wakacje czy nie wakacje… w nie wakacje nawet gorzej. Pchamy ten kamyczek pod górkę…
Znaczy wiem, że nie o takie cierpienie chodzi i miłość to miłość, a ręka to ręka, nawet jeśli dziecka. Przeczytałam jednak wpis u Raya i mi się tak jakoś napisało, żeby rozwiewać te pozory idealności. Zawsze jest tak, że jak nie jedno, to drugie się sypie, a czasem i wszystko na raz. Teraz myślę, czy to źle, że nie wywlekam smutków na fejsa, ale ja nawet ich nie wywlekam do najbliższych, tylko kiszę, póki się nie przeleje, póki nie pęknę, i wtedy czasem coś zejdzie. A tak to… udawajmy, że tego nie ma, może sobie pójdzie. I już nie zawracam głowy.
Nie kiśnij, to multyplikuje cierpienie z tego, co wiem po sobie. Trzeba mieć jakiś wentyl. 🙂
Długo myślałam nad którą i skuteczną radą : po zawodzie potrzeba sukcesu. Nawet małego, sprzatać regularnie, dotrzymać terminu, ugotować coś dobrego, nauczyć się czegoś fajnego. Po tym człowiek nie czuje się już taką bezwartosciowa kupą główna.
Najgorsza żaba, jaka mi się przydarzyla, trwała trzy lata. Poradziłam sobie tak, że zmieniłam rasę obiektów uczuć i męka się skończyła. Nie przypuszczam jednak, żeby to rozwiązanie ci się specjalnie spodobało…
Tkwię po pachy w Polsce, zatem może być trudno. Ale jest przecież Tinder pełen nudzących się ekspatów. 😉
Jak się pogodzić z tym nieuniknionym, jak zaakceptować to, co żadną miarą nie powinno zostać zaakceptowane…
A może nigdy się nie warto zgadzać na to. Cierpieć ale z podniesioną głową. W nadziei na to, co po ludzku niemożliwe, trwać.
Każdy działa inaczej. Jeśli się z czymś nie pogodzę (a pogodziłam się swego czasu z mnóstwem rzeczy bardzo trudnych i przykrych) to nigdy nie pójdę dalej. A moim zdaniem w życiu chodzi o to, żeby przewracać kartkę na czystą, a nie, żeby latami wpatrywać się w tę jedną, zabazgraną i pożókłą. Jestem swoją niemożnością pójścia dalej w tej konkretnej sprawie bardzo rozczarowana.
Rayu i Nino, czytam Was dalej, mimo że „ludzie lgną do szczęśliwych (…), a uciekają od nieszczęśliwych”. Nie wiem, czy poparcie fanów Wam w czymś pomoże – jak pomoże, to się cieszę, a jak nie, to siedzę cicho.
Dziękuję. ^_^
„Ludzie lgna do ludzi szczesliwych, otwartych, spokojnych, opanowanych, a unikaja nieszczesliwych, samotnych, wycofanych, nieśmiałych”
Może na imprezach czy koncertach owszem, ale w życiu codziennym nieraz obserwowałam całkowicie odwrotne sytuacje (uczestniczyłam też). Oczywiście często to jedni nieśmiali lgną do drugich nieśmiałych, ale jak już przylgną, to może to być przyjaźń na całe życie.
Hm. Teraz przeczytałam Twój wpis trochę przytomniej.
Jak się pogodzić, że się nie pogodziło? Nie wiem. Wiem, że po jakimś czasie, nawet jeśli wciąż boli, wydeptuje się człowiekowi ścieżka dookoła. W sensie, że nawet jeśli połowę procesora zżera pamięć o bólu, to powolusieńku pojawiają się i inne wartościowe rzeczy obok. Nie zamiast, nigdy zamiast. W sensie (będę poetyczna, a to źle wróży, przepraszam), że ten lej po bombie atomowej, co wyrwała miłość z każdej komórki, zarasta piekielnie powoli. Ale, cholernik, obrasta zielskiem różnym, które pozwala najpierw wygrzebać się z leja a później utrudnia wpadnięcie z powrotem. I to zielsko na kraterze w końcu samo w sobie staje się wartością a nie tylko blokadą.
Bardzo bliska mi osoba odchorowywała rozstanie z mężem kilkanaście lat. Miała po drodze co robić, ale raczej w kontekście podróży przez dżunglę birmańską z maczetą w garści: miała dwie córki, miała koty, miała pracę, miała kredyt. Powoli ziele na kraterze zaczęło rosnąć w tę dobrą stronę: przecież miała córki, miała koty, miała pracę, spłaciła kredyt. Przypomniała sobie, że ma książki, góry, ludzi. Inna rzecz, że nie miała depresji.
Tak bajdełejem, może byś się we wrześniu przeszła do kina? Albo co?
A chętnie. 🙂
Nino – pisz, plis. Czytam Cię od jakichś dwóch lat, i podziwiam z daleka za styl i klasę i wdzięk Twój nieodparty. O depresji nie wiem nic, bo ja z krainy wiecznego słońca jestem, tam gdzie szklanka zawsze do połowy jest pełna. Ale Twoje słowo ma moc jakiej gdzie indziej nie znajduję. Nawet jak o duperelach piszesz to chłonę, a co dopiero o sprawach ważnych jak teraz.
Pisz dla nas, dla potomnych, dla siebie.
Pisz i pisaniem siebie samą prostuj, a innym daj strawę duchową.
Pisz!
A jak oceniasz, masz jakąkolwiek szansę na zmianę sytuacji?
To dziwnie postawione pytanie. Wyceniać to można rzeczy podlegające statystyce. Życie jednostki jest – nieprzewidywalne.
Nino przytulam mocno. Dobrze Cię rozumiem, bo sama potrzebuję kilku lat żeby ogarnąć takie sytuacje. Czas potem robi swoje. Jeśli mogę poradzić coś, co mi pomaga, to urwanie kontaktu. Wszelakiego. Wyrzucam z fejsa, nie chodzę w nasze miejsca, nie słucham naszej muzyki, schowałam głęboko książki Myśliwskiego…
To pomaga nie wracać. A trochę oddechu i nowego towarzystwa znalazłam na kursie tańca i dla mnie bachata lekiem na całe zło. Nie wiem, czy Tobie by pomogła, mi pomaga bardzo.
Ps. Uwielbiam Cię czytać 🙂 I podziwiam talent rękodzielniczy, Twoje kolczyki wzbudzają zachwyty znajomych 🙂
Bardzo dobrze Cię rozumiem, Nino, bo u mnie żałoba trwa od 3 lat… W sensie, nie było ANI JEDNEGO DNIA przez ostatnie 3 lata, żebym nie płakała z tego powodu. Nie było ani jednego dnia, żebym nie czuła bólu. Nie pamiętam już, jak to jest, kiedy nie boli. Walczyłam z tym na wszystkie sposoby, wszelkie światłe porady z Internetu, aktywność fizyczna, majndfulnes, przyciąganie Dobra od Wszechświata, który przecież na pewno mi kibicuje, tylko ja mam złe podejście. I… i cóż, efektów brak. Dochodzi jeszcze frustracja moim życiem zawodowym, które zawaliło mi się w tym samym momencie, co osobiste, i też nie udało mi się go odbudować- mam źle płatną pracę, której nie znoszę, która nie ma sensu ani celu, i mimo stawania na rzęsach, żeby ją zmienić, walę głową w mur. Tak jakby Pałlo Koeljo jednak kłamał i Wszechświat mi NIE kibicował…
I w sumie to doszłam do podobnych wniosków jak Ty… usiłuję zaakceptować to, że nie umiem zaakceptować mojej sytuacji. Pogodzić się z tym, że nie umiem się pogodzić. Jestem w trakcie tego procesu, więc nie umiem Ci powiedzieć, jak mi idzie, ale mam w sobie jakąś wiarę w to, że dzięki temu może wróci mi kiedyś spokój. I wtedy może karta się odwróci?
Mam wrażenie, że jest rzecz, która mnie i Ciebie łączy- nie tracimy tej ostatniej iskierki nadziei. Trzymaj się, Nino. Ja się nie poddam, Ty też się nie poddawaj.Dopóki żyjemy, dopóty piłka jest w grze.
Muszę cię zmartwić. Trochę lat już żyję i z doświadczenia wiem, że to nigdy nie mija do końca. Zawsze w godzinie podobnego zdarzenia, kiedy znowu zostaliśmy oszukani, dawne, podobne sprawy z przed lat wracają, czasem ze zdwojoną siłą. Że też człowiek drugi raz dał się sfrajerować….Niestety nie da się przykrych rzeczy uniknąć, nawet jeśli się jest bardzo ostrożnym i tak znajdzie się sprytniejszy od nas. Nawet długie przemyśliwanie swoich błędów nić nie da, bo każda kolejna sytuacja jest inna. Najlepiej próbować to przykre zdarzenie umniejszać, oddalać powracające myśli na jego temat. Zobacz, dzisiejsze 100 latki ile przeżyły nieszczęść – pogoda ducha, prostolinijność i pokora wobec życia. Pociesz się, że karma (czy inna kara) w końcu dopadnie twojego oprawcę. Jak pomiata ludźmi, w końcu sam się przejedzie gorzko.
Sam Bóg.
Hej, wiem że to już stary wątek,mi pomogło przejście na buddyzm.. pozdrawiam wszystkie zranione kobiety. Jakby ktoś był chętny pogadać, to jestem.. to zranienie zostaje na zawsze ale można powstać, można dokonać jeszcze tyle rzeczy. Słyszałam kiedyś , że cierpliwością można osiągnąć w życiu wszystko.. jeszcze a propo tego świństwa, które ktoś nam zrobił- coś w nas umiera, zaczynamy już chodzić innymi drogami.. oprawcy trudno wybaczyć, choć ten jad tam przecież ciąży.. najokrutniejsze jest niezrozumienie otoczenia.. oraz jakieś takie zło, do którego jesteśmy zdolni, chyba względem siebie samej.. ta zła energia która się ujawniła chce znaleźć ujście..
Nie pomogę. Jestem w bardzo parszywej sytuacji. Myślę, że wszystko mi się skończyło i nie ma na to rady. Gdy miałam 63 lata umarł mąż. Przez 2 lata próbowałam walczyć o to, żeby żyć nadal normalnie. Prawda jest taka, że nie mam szans robić tego co lubiłam i muszę ZE WSZYSTKIEGO zrezygnować. Jestem osobą aktywną, chcącą nadal żyć, a nie wegetować. A została mi TYLKO wegetacja. Nie wiem, czy nie lepiej z tym skończyć.
To fakt, że to moja wina, ale gdybym znała konsekwencje – nie podjęłabym takich decyzji. Teraz los mści się na mnie na każdym kroku. Z optymistki stałam się zastraszoną starą babą.