Nie jest z ciebie znowu taki cud. Rzecz o Wonder Woman

Bardzo chciałam pokochać ten film. Pragnęłam przygarnąć go do mej piersi wysokiej i nie puścić już nigdy.

Pierwszy film superbohaterski, którego bohater nie jest białym mężczyzną o jasnych oczach, szczęce jak szuflada i udokumentowanej historii związków z osobami odmiennej płci. (Mistycyzm Popkulturowy dodałby jeszcze: „ani nie ma na imię Chris.”) Ani neurotycznym geniuszem. Ani milionerem. Nie sądziłam, że tego dożyję!

Poważnie, nie sądziłam, że tego dożyję.

Uczestniczę w popkulturze od małego ciamkacza; moja miłość do ruchomych obrazków rozpoczęła się od Kurosawy, starych westernów i filmów wojennych. Potem doszły kopaniny i strzelanki, czyli szeroko pojęta sensacja; jeszcze później SF. Ubóstwiam filmy, w których ktoś komuś daje w ryja, względnie coś wybucha. Nic na to nie poradzę. Do ambitnego, psychologicznego kina z długimi, wysmakowanymi ujęciami, w których nikt nikomu w tego ryja nie daje nie przekonałam się nigdy.*

W dziełach, na których się wychowałam nie pojawia się zbyt wiele kobiet. Albo nie ma ich tam wcale (wojna, front, te rzeczy) albo pełnią funkcję umeblowania w tle, ozdobnika, którym widz może ucieszyć oczy, zaś strudzony bohater – pałkę. Ornamentu, gnącego się powabnie w skąpych ciuszkach. Jeśli w filmie występują bohater i bohaterka, on może być uwiędły od starości i dowolnie brzydki; ona zawsze wygląda na świetnie zakonserwowane dwadzieścia pięć lat. Te kobiece postacie charakter mają zwykle zarysowany pobieżnie, w przeciwieństwie do skwapliwie odprowadzanej kamerą linii nóg. Niewiele się o nich dowiadujemy poza tym, że lecą na głównego bohatera. Zjawisko nie zawsze przyjmuje tak groteskową postać jak w Bondach – niemniej, wyjątki stanowią taki ewenement (Ripley, kurwa!) że pamięta się je przez całe życie i wspomina o nich przy każdej okazji.

Nie twierdzę, że tak to wygląda zawsze i wszędzie. Jestem po trzydziestce, zatem siłą rzeczy wychowałam się na dość starych filmach. Świat idzie do przodu.

I jak jeszcze. Tylko dziesięciu lat (pierwszy Iron Man to 2008, tak?) rozwijania przemysłu superbohaterskiego trzeba było, by wreszcie ktoś oddał to pole kobiecie. Nie jako dziewczynie herosa – czy też osobie, której heros próbuje zaimponować, prężąc mięśnie w utkanym z komputerowych efektów wdzianku.

Jako heroinie.

Miotali do niej z moździerzy, a ona Nic.

Od kiedy tylko urosłam wyższa od stołu, zadawałam sobie pytania. Czemu nikt nie robi filmu o kobiecie renegatce, zrzucanej przez totalitarystów do zmienionego w więzienie Nowego Jorku? Albo o kobiecie, która poluje w dżungli wielkiego miasta na zbiegłe androidy? Albo w tej tradycyjnej – na Predatora (a on na nią?) Albo o kobiecie ratującej swego (cokolwiek gapowatego) chłopaka z opałów? Obdarzonej supermocą?

(Kobiety stanowią 50% mieszkańców Ziemi, tej Ziemi. Biali heteroseksualiści płci męskiej – 7. Tak, siedem.)

Szłam na Wonder Woman z sercem w garści. Z bólem tego serca to napiszę: film jest nieszkodliwy. Boleśnie przeciętny.

Upichcony wedle najbardziej zachowawczych z reguł tej sztuki (sporządzanie blockbustera to rzemiosło niewiele mające wspólnego z kinematografią, a znacznie więcej z księgowością.) Obowiązkowe zwroty akcji i falowania fabularnej sinusoidy można odliczać na palcach, właściwie nie patrząc w ekran. Zdjęcia są ładne, przesaturowane podług tej przewlekłej mody, która nie chce odejść – złocienie, bogate czerwoności, grynszpan.

Tego, ze reżyserowała kobieta możemy się domyślić tylko po jednym: po pracy kamery. Ta miłośnie obtańcowuje urodziwą aktorkę, ale nigdy nie zawiesza się na jej biuście niczym wzrok pana Zbyszka w windzie. Ani na pośladkach. Niewiarygodne, a jednak tak jest. Dynamizm scen nic na tym nie stracił.

Co jest w tym filmie dobre?

Przede wszystkim para głównych bohaterów. Przyznaję, miałam wąty do wyglądu Gal Gadot, którą znam z któregoś odcinka serialu-tasiemca pt.”Szybcy i Wściekli.” Zapamiętałam dziewczynę jako uroczą, lecz pozbawioną wyrazistości – a do tego straszliwie wręcz szczupłą. Nie wiem jak wy, ale ja w liceum po lekcjach oglądałam z nudów powtórki „Xeny”,dzięki czemu hasło „Amazonka” wywołuje z pamięci atletyczne kształty Lucy Lawless. Chciałoby się, by księżniczka plemienia niezwyciężonych kobiet wyglądała jak ktoś, kto potrafi ci przywalić. Gal jest jako się rzekło wiotka, ale ewidentnie zrobiła na siłowni, co mogła. Poza tym ma piękne, naprawdę przepiękne nogi, znakomicie się prezentujące w tych humorystycznych sandało-koturnach. Zawieszam niewiarę.

Nade wszystko jest jednak przekonująca. Przez ponad dwie godziny kamera niemal nie opuszcza tej wyrazistej twarzy o oczach jak łyżki ciemnego miodu, żywą mimiką reagującej na dziwy świata wokół. Diana, księżniczka Themysciry, na poły mitycznego neverlandu utrzymanego w stylistyce takiej lepszej Xeny – znalazła się znienacka w koszmarnie zakopconym Londynie ery przemysłowej, a potem na froncie I światowej. Ma się na co patrzeć i czemu dziwić. Diana jest takim księciem Gautamą, który po dekadach hodowania w złotej klatce konfrontuje się z całym brudem ludzkości naraz. Film nie doprowadza tego wątku do jego logicznych konsekwencji- tj. załamania nerwowego. To przecież komiks. Nasza Cud-Kobieta adaptuje się może i z trudem i nie bez zgrzytów, ale w miarę bezboleśnie. Jest pełna po brzegi szlachetnego zapału i równie dziecięcego idealizmu. Momenty zwątpienia miewa krótkie, za to fotogeniczne.

Motyw przybysza z obcego świata nie mógłby należycie wybrzmieć bez kontrastu. Przewodnikiem i pomagierem naszej Diany został jeden z tych Chrisów, o których wspomniałam na początku. Jego bohater (nie pomnę imienia, choćbym skisła) jest wszystkim tym, czym chowana pod kloszem Cud-Kobieta nie jest. Przysługuje się sprawie wykonując brudną pracę szpiega. Zna ludzkość od podszewki – a jednak nie utracił dla niej czułości. Pomocny, życzliwy i nieskończenie wyrozumiały dla dziwactw Diany Chris jest oczywiście kompletnie sztucznym konstruktem. Facet urodzony w dziewiętnastowieczu, który walczy na wojnie i ani razu nie wspomina o ojczyźnie? Który przyjmuje na wiarę istnienie społeczeństwa złożonego wyłącznie z kobiet (i rządzonego przez kobiety) i nie próbuje trochę tej władzy, no wiecie, uszczknąć? Który ani przez moment nie kwestionuje oczywistej wyższości księżniczki Themysciry nad swoją skromną osobą, dzięki czemu oszczędza się widzom jałowej szarpaniny na ekranie? Fantastyczny chłopak co prawda – i miło się nań patrzy. Chris Pine ma ślepia jak wielkie miętowe cukierki i uśmiech, na który mógłby wyłudzać pieniądze.

Tych dwoje zaczyna swoja przygodę nietypowo, bo nie od sarkliwej obupólnej niechęci, ale od kumpelstwa. Diana ma serce nie znające lęku, poczucie wartości własnej wielkie jak lotniskowiec tudzież kręgosłup moralny z irydo-platyny. Chris posiada wiedzę, jak Rzeczy Działają, a ponadto pogodne usposobienie i dystans do siebie. Zderzenie tak rożnych osobowości owocuje rozczuleniem, a czasem komizmem. To działa.

Chris rozumie, iż jest tylko sidekickiem superbohaterki. Radzi sobie z wdziękiem.

Co jeszcze działa? Sceny walki. CG nie jest z tych najkosztowniejszych, ale daje radę. Cud-Kobieta wielce satysfakcjonująco skacze, ląduje, kopie, oplątuje lassem, rąbie mieczem i przydzwania tarczą – a jak trzeba, to i gołą pięścią. Robi to wszystko w pozach tradycyjnie zarezerwowanych dla superbohaterów z moszną – żadnego bezsensownego wymachiwania tyłkiem. Jestem usatysfakcjonowana.

Muzyka. Motyw Wonder Woman jest za dobry, żeby go tak aptekarsko wydzielać. Usłyszałam ten kolący riff ze dwa razy w całym długim filmie – trzeci na napisach. Szkoda, bo poza tym spece od dźwiękościeżki mają nam do zaoferowania tylko całkowicie pozbawioną właściwości, Bohaterską Muzykę z Metra.

Cała reszta niestety nie działa.
Naprawdę nie.

Primo – czas i miejsce akcji. I światówka to nie jest najlepsze z możliwych tło dla peleryniarskich awantur. Może dlatego, że takie historie potrzebują zwykle jednak wyrazistych Złych i jednoznacznych Dobrych. Gdy tu po obu stronach konfliktu mamy tylko okopy, w których tylko krew, gnój i przerażenie. Czyja to wina – pozostawiam historykom. Reżyserka drobi wokół tej kwestii tak dyskretnie, jak się da – np. ani razu się nie dowiadujemy, w KTÓRYCH okopach tak właściwie ta Cud-Kobieta wylądowała – ale i tak w ustach pozostaje gorycz. Chris powiada Dianie dosłownie tak: „Ja jestem ten dobry, a to są Niemcy, oni są źli.” Nazwijcie mnie wapniakiem, ale wierzę, że ta pierwsza wielka rzeź w dziejach nowożytnych, ten całkowity kollaps tzw. Wartości, który zrodził tyle mądrej, przenikliwej literatury, tyle gorzkiej sztuki – nie zasługuje, by być tak podsumowaną. Zredukowaną do roli pretekstowego tła wesołych kopanin. Dzieci, które rodzą się dziś mogą uwierzyć, że na tym to polegało.

Secundo – realia epoki. Researchu albo nie przeprowadzono, albo go świadomie zignorowano. Niemiecki generał zachowuje się jak nazista (młodzieży przypominam; nie było wtedy jeszcze żadnych nazistów.) Jego demoniczna pomagierka zresztą też; to damski klon doktora Mengele. Hełmy Niemców się nie zgadzają. Karabiny pracują na pompę, zamiast systemem blokowym. Wspominałam, jak lubię filmy o wojnie? No więc lubię je m. in. z powodu radości oglądania starych broni w akcji. Tu mi tę radość zepsuto.
Z kostiumami jest bardzo podobnie. Nie licząc ponadczasowego wdzianka Wonder Woman, które chciałoby się określić anglosaskim mianem stripperific – niemal nic się tu nie zgadza. Bohaterka zalicza wizytę w domu towarowym, gdzie jest przez fertyczną, pulchną (z jakichś przyczyn jak kobieta występująca w filmie jest pulchna, to musi być fontanną humoru, bycie posępną zarezerwowane jest dla chudzin) asystentkę Chrisa przebierana w różne ciuszki. A to w mocno wiktoriańską krynolinę, a to w kostium w stylu powojennej Chanel. Sensu to nie ma żadnego, za to ładnie wygląda.

Demoniczna nazistowska trucicielka wynajduje komorę gazową..a nie, to nie ten film.

Tertio: stereotypy. Film miał je rozsadzać, ale to najwyraźniej męczące zadanie, więc skupił się na rozsadzeniu tylko jednego, a resztę zostawił jak leci. Chris ma trzech kolegów, pomagających mu w szpiegowskiej robocie; jednego Turka, jednego Szkota i jednego Indianina. Turek nosi fez, Szkot kilt a Indianin warkoczyki tudzież naszyjnik z muszelek. Ponadto ten pierwszy jest wielkonosym gadułą i naciągaczem, ten drugi ryżym pijakiem i mitomanem, zaś trzeci czuje Instynktowne Zrozumienie dla Mistycznej Strony Życia oraz nadaje sygnały dymne.

Sama fabuła…cóż, wspominałam, jak bardzo jest przewidywalna. Film rozkręca się baardzo powoli (nim akcja opuściła wyspę Amazonek niemal przysypiałam) a potem też nie rusza z kopyta zbyt wyrywnie. A ostateczną rozprawę z głównym złolem naprawdę można było załatwić inaczej. Inteligentniej. A przynajmniej usunąć z pola widzenia pewien straszliwy wąs. Jak obejrzycie, dajcie znać, co sądzicie o tym Wąsie.

Czy Wonder Woman jest filmem feministycznym? Jeśli zakładamy, że feminizm to po prostu rewolucyjne założenie, iż kobiety są takimi samymi ludźmi jak mężczyźni – to tak, oczywiście. Czy jest najlepszą możliwą inkarnacją swojego tematu? Szczerze? Mam nadzieję, że nie. Ogromnie się cieszę, że powstał, ale czekam na coś jeszcze.

Chciałabym zobaczyć następną odsłonę jej przygód z dala od jakichkolwiek okopów.

 

 

 

*Są wyjątki. Ale określenie „film obyczajowy” nadal wypuszcza ze mnie dyskretne ziewnięcie.

21 thoughts on “Nie jest z ciebie znowu taki cud. Rzecz o Wonder Woman

  1. „Pierwszy film superbohaterski, którego bohater nie jest białym mężczyzną o jasnych oczach, szczęce jak szuflada i udokumentowanej historii związków z osobami odmiennej płci.”
    Jakby to… Catwoman, Tank Girl, Barb Wire, cała seria X-men (gdzie jest po równo – nie ma jednego protagonisty), Elektra, Logan (gdzie też nie uznałbym jednego głównego bohatera jednak). Dodajmy do tego mocne postacie z filmów jak Black Widow chociażby – a to same filmy. Dodajmy z seriali jeszcze Supergirl, Agents of SHIELD, Jessica Jones, Legends of Tomorrow (gdzie White Canary gra główne skrzypce jednak). Nie mamy tego wcale tak mało jak dobrze poszukać. Jakościowo wiadomo jest różnie, ale nie piszesz o jakości tylko o braku takich filmów 😉

    • jak się zaczęło to zdanie? „Filmy, na których się wychowałam”?

      A poza tym ja nie chcę szukać i dogrzebywać się jakichś zapomnianych niszowców. Ja chcę w tym pływać po czubek nosa, tak, jak opływam w przygody Chrisów.
      P.S. Na naciąganie tezy pt. „Ooo, w tym filmie wystąpiła wogle jakaś kobieta nie będąca poruchajką bohatera, nie powinnam narzekać” także nie mam ochoty.

      • To zdanie nie zaczęło się od tego 😉 Zacytowałem całe zdanie. Potem piszesz o filmach na których się wychowałaś, i rozumiem to bo jesteśmy w podobnym wieku pewnie – też jestem po 30, więc domyślam się że i podobne filmy oglądaliśmy. Ale daleko nie szukając Tank Girl czy Barb Wire są odpowiednio z 1995 i 1996 roku.
        Pisałaś też o kobietach polujących na androidy w miejskiej dżungli. Owszem, wymieniłaś Ripley, ale pominęłaś np. Sarę Connor, która w ostatniej odsłonie terminatora była jedną z głównych ról.

        I nie mówię tutaj o naciąganiu tezy, bo naciągnąć tak to mogę sobie Caitlyn Snow w serialu Flash, ale już nie bardzo postacie takie jak Black Widow czy połowa obsady X-men. Chyba, że Twoim oczekiwaniem są filmy całkowicie i tylko heroinami w roli głównej, bez męskich dodatków. Ale i na to przyjdzie pora – nawet Thor jest teraz kobietą 😉

        • O Sarze rzeczywiście zapomniałam – ta z filmu to była w pytę babka, a serialu nie znam. Unikałam seriali.
          Ok, Ciebie satysfakcjonuje poziom reprezentacji kobiet w kinie peleryniarskim. Mnie nie satysfakcjonuje i myślę, że na tym poprzestańmy.

        • Sorry, ale to nie jest tak, że w „X-Men” połowa obsady to kobiety. Poza tym – nawet gdy są, to nie są dla fabuły tak istotne, jak Wolverine czy – w nowszych filmach – Xavier i Magneto. Jeszcze w pierwszym filmie Rogue była ważna, a w drugim – Jean. Ale zasadniczo im dalej w las, tym kobiety mniej w tej serii znaczyły. W drugiej trylogii jedna Mystique ma coś do powiedzenia, a i to zazwyczaj tylko w finałach tych filmów.

    • Z nowszych produkcji – Agent Carter też nie wpasowuje się raczej w schemat, w Łotr1 główna postać to kobieta. Na X-menach się wychowywałam – tyle że bajkach, nie filmach i tam kobiety były wręcz dla mnie bardziej zauważalne niż mężczyźni… Rogue, Sztorm, Jean, Mystiq, raczej nie prezentowały głównie nóg, a bajka leciała daaawno. Pierwszy film był 17 lat temu? Czarodziejki – serial o kobietach walczących ze złem, bardzo stary, ale nie do końca superbohaterowie, okey. Buffy? Stare, też dużo ludzi około 30 się na tym wychowywało, serial + film. Witchblade – też chyba 2001 rok, więc jakiś czas temu. Nie zgodziłabym się, że kobiet jest tak mało, chyba że patrzeć tylko na Marvela, który wykorzystuje głównie najpopularniejszych bohaterów ze starych komiksów.

  2. Przypomniało mi się tak totalnie na marginesie, że w pierwszej ekranizacji gry „Mortal Kombat” (1995) Sonya Blade kopie tyłki na równi z chłopakami i nie wdaje się w żadne wątki romansowe. Miły wyjątek na tle ogólnego trendu.

    • O, znasz się na hełmach? Bo przysięgłabym, że te z I wojny miały nieco inny kształt niż te z II – były bardziej spłaszczone, a ta część zachodząca na potylicę krótsza?… Czy miziołki widzę?

      • Widzisz, mater mi się rozkręciła po Mad Maksie (ona kocha akcyjniaki i s-f) i zwykle w okolicach Dnia Matki pełzniemy sobie do kina na jakąś miłą rozwałkę. A o Cud Kobicie słyszałyśmy już w lutym; chciałam u zaufanego źródła przeczytać, czy warto. Ledwie ją powstrzymałam przez najnowszym Alienem.
        Nic to, idziemy.

  3. „Czemu nikt nie robi filmu o kobiecie renegatce, zrzucanej przez totalitarystów do zmienionego w więzienie Nowego Jorku?”

    „Doomsday” z 2008 roku z Rhoną Mitrą w charakterze Snake’a Plisskena. Co prawda, to nie Nowy Jork, tylko Szkocja, ale poza tym się zgadza.
    Wiem, niszowiec straszny (i w dodatku głupi niemożebnie). Ale tak mi się przypomniało.

    • Co się komu podoba. Mój kolega piał ze zachwytu (jeśli dobrze pamiętam, snuł jakieś rzewne paralele między bohaterką Rhony a Motoko Kusanagi), więc bez żalu rozstałem się z dvd, przekazując mu w prezencie. Bardzo sobie cenię kategorię „filmy tak złe, że aż dobre”, ale jak dla mnie „Doomsday” jest raczej tak zły, że aż zły.

  4. „Albo o kobiecie ratującej swego (cokolwiek gapowatego) chłopaka z opałów? Obdarzonej supermocą?”

    Był kiedyś (w 2006 roku) taki film „My Super Ex-Girlfriend”. O tym, jak superbohaterka (Uma Thurman) zakochała się w przeciętniaku (Luke Wilson) i co z tego wynikło. Oglądałem go dość dawno, ale wspomnienia mam jak najgorsze. Bo niestety jest to akurat przykład, jak się takich filmów NIE powinno robić. Niby-to-satyryczna opowieść z perspektywy seksistowskiego knypka, który ma problem z tym, że jego dziewczyna jest silna i umie latać, więc puszcza ją w trąbę ze zwyczajną koleżanką z pracy (Anna Faris), a potem płacze, że superbohaterka ma mu to za złe. I na przykład wrzuca mu przez okno do mieszkania żywego rekina. Albo wypala mu na czole laserowym spojrzeniem słowo FIUT. Czy jakoś podobnie. W każdym razie to on tu jest ten biedny i pokrzywdzony (i cały czas nie rozumie, czemu ta baba się go właściwie czepia), a silna latająca dziewczyna jest niebezpieczną wariatką z problemami. Dziękuję, nie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *