Nie mam dzieci, ponieważ mieć ich nie chcę. Nikt i nic nie zmusi mnie, bym zechciała. Dopóki to nie będzie jedynym kryterium, dopóty samozwańczy strażnicy moralności będą zaglądać kobietom do majtek, do mieszkań, do wyciągów z konta i głów. Rościć sobie prawo do decydowania o tym, czy delikwentce przysługuje moralne prawo do aborcji, czy też za dobrze jej się wiedzie, by mogła się od tej ciąży wymigać.
Patrzę, jak społeczeństwo wylewa gęste pomyje na głowę Natalii Przybysz, kobiety, która usunęła ciążę, bo nie chciała mieć więcej dzieci. A potem odważyła się o tym powiedzieć na łamach ogólnopolskiego tygodnika. Ona jedna. Pani Maria Czubaszek, pierwsza znana autorka takiego wyznania, jest już bezpieczna w zaświatach.
Wiecie, przez dwa dni myślałam, jakich użyć słów, by były odpowiednie. Z drugiej strony – jestem cholernie zmęczona tym, że ktoś, kto broni podstawowych praw człowieka do samostanowienia, tego banału, który w naszym pięknym kraju banałem być przestał – staje na rzęsach, by zabrzmieć Rzeczowo. By zgromadzić Ważkie a Przekonujące Argumenty. Twarde fakty, takie jak lista możliwych powikłań okołociążowych (nie, to nie jest, że „sobie urodzi i odda.”) Statystyki rozmaite (4 miliony przeprowadzonych aborcji rocznie.) Podczas, gdy z drugiej strony pada rozbrajające: „jak nie chce mieć dzieci, to niech się nie rucha, LOL.”
Nie będę dyskutowała z czymś podobnym. Straciłam wiarę, że ignorancję można rozjaśnić blaskiem faktów. Że kardynalne polskie cnoty, czyli zawiść (Natalia Przybysz ma mieszkanie w Warszawie, całe 60 metrów, czego społeczeństwo przebaczyć jej nie jest w stanie) i besserwisserstwo („mogłaby przecież kupić większe”) da się pozbawić kłów naiwnym nawoływaniem do empatii. Nie można i się nie da.
Lokalna mutacja katolicyzmu lutuje głowy jak puszki, tak, by nawet atom świeżego powietrza już nigdy się nie przecisnął. Ale czasem i jego nie trzeba, by bliźni pokazał, na co go stać. Jak to ujął pewien znajomy na fejsie: ocenianie innych narodowym sportem Polaków.
Być może ludzie zwyczajnie niezdolni są do empatii. Wielu z nich – wiele kobiet, w tym takich, które mają na profilowym na fejsiku hasło „Czarny Protest” – zachowuje się teraz tak, jakby od zajadłości, z jaką sflekują Natalię Przybysz zależało ich życie.
Nie będę nikogo do niczego przekonywać. Po prostu opowiem wam, jak było ze mną. Jak to ładnie ujmują funkcjonariusze KK: dam świadectwo.
Mam trzydzieści trzy lata i bardzo lubię seks. Uwielbiam wręcz. Natomiast dzieci nie lubię wcale; dlatego też tego pierwszego jest w moim życiu dużo, gdy tego drugiego nie ma i nie będzie nigdy. Choć mogłabym mieć już z kilkoro.
Nie, nie jestem jedną z tych, które teraz opluwają Przybysz gęstą flegmą. Jednostek bezgranicznie odpowiedzialnych, co do kopulacji przystępują wyłącznie: a) na trzeźwo; b) dokonawszy sumiennego rozrachunku swojej sytuacji mieszkaniowej i finansowej; c) z mężczyzną, którego kochają Szaleńczo i z którym twardo planują Przyszłość. Przyszłość zawierającą rzecz jasna pieluchy, bo przecie „ciąża jest naturalną konsekwencją seksu”. Tak to zaplanowała natura, czyż nie?
Dygresja a propos. Wiecie, co kiedyś było naturalną konsekwencją ciąży? Śmierć. Śmiertelność okołoporodowa była tak wysoka, że za każdym razem brało się taki wariant pod uwagę. Ot, natura. Z naturą nie idzie dyskutować.
Jak to się stać mogło, że wyrok natury został podważony i obecnie jest inaczej? Ano, medycyna poszła do przodu – i w znacznej części przypadków zapobiegła. Tak, jak bez trudu jest obecnie w stanie zapobiec potencjalnym lub już trwającym ciążom, których nosicielka nie chce. Nazywamy to postępem. Jest m. in. po to, byśmy nie musieli płacić całym swoim życiem za jeden błąd.
Nauka naprawdę jest pod tym względem prosta jak uchwyt szczotki. To ludzie wszystko komplikują.
Ale wracając. Seks jest jedną z moich najulubieńszych aktywności życiowych. Jako podfruwajka nie mogłam się doczekać, aż wreszcie będę miała z kim się nim zająć. Gdy to nastąpiło (miałam jakieś siedemnaście lat) zajęłam się intensywnie a z zapałem.
Aczkolwiek odpowiedzialnie. Wizja ciała obcego rosnącego mi w trzewiach budziła dostateczną panikę i wstręt, bym podeszła do zagadnienia poważnie. Zaczęłam łykać pigułki. Mój ówczesny chłopak najpierw odetchnął z ulgą, a potem mina mu zrzedła do kolan. Gdyż pigułki posiadają pewną zabawną cechę; mordują popęd seksualny. Mój w każdym razie zamordowały. Lekarze twardo stali na stanowisku, że „przecież nie wszystkie.” Spędziłam lata związku, testując coraz to kolejne substancje antydzieciowe, wszystkie z identycznym skutkiem. Jakby połowę mojej duszy zalano formaliną. Mogłam ją widzieć i wiedziałam, że ona tam jest, ale kontakt marny.
W związku z tym uprawiałam seks z entuzjazmem jakby mniejszym, niemniej. Pewnej ostrej zimy okres zatrzymał mi się całkiem. Na bite dwa miesiące. Cóż było robić, wyznałam rzecz rodzicom. Ojciec odegrał scenę buffo pt. „czy was wszystkich pojebało, seks uprawiać, jaki seks w ogóle, po czterdziestce będziecie seks uprawiali” a potem wrócił do swojej gitarki. Czas wolny po pracy świętością mężczyzny. Matka natomiast się znalazła. Dzięki, mamo. Zawiozła mnie do jakiejś znajomej kliniki. Pamiętam, jak siedzieliśmy z ówczesnym (on też się znalazł) pod drzwiami gabinetu, bardzo przerażeni i ściskający się za ręce.
– Usunę to, wiesz – powiedziałam wcześniej. – No pewnie – odparł on.
– Żadnej ciąży tu nie widzę – oznajmiła gderliwie pani od USG, patrząc na mnie znad okularów, jakbym celowo marnowała jej czas. – Albo jakieś zaburzenia cyklu, albo organizm sam to rozwiązał.
Czy liczy się czyn sam, czy stuprocentowa gotowość popełnienia czynu? Bo jeśli to ostatnie, to by było dziecię nr 1.
Związek z Ówczesnym trwał bite osiem lat, ponieważ miał być Tą Prawdziwą Miłością Na Zawsze. Po drodze wydarzyły się rzeczy, które moją wiarę w „na zawsze” poważnie nadwątliły. Jakiś miesiąc po tym, jak znalazł sobie inną dziewczynę, eks-ówczesny przyszedł do mnie z wizytą i daliśmy się ponieść tzw. chwili. Miałam wonczas 24 lata. Nie łykałam już tych przeklętych pigułek. Gdy chwila minęła, pognałam do lekarza po receptę na pigułkę po. Lekarz był mężczyzną, suchym staruszkiem białym jak gołąbek. Nie patrzył na mnie oskarżycielsko, receptę wypisał. To by było dziecię nr 2.
Potem spędziłam cztery lata w innym związku, a jeszcze potem dałam sobie spokój z monogamią w ogóle. Z pigułkami także. Antydepresanty, które biorę i brać będę do końca życia – odbierają im skuteczność.
Pewnego razu dałam się zaprosić koledze do domu. Obaliliśmy razem wiele kiepskiego piwa, ale żeby jakaś miłość czy coś, to nie. Kolega był niebrzydki, ja zaciekawiona, a on – jak się później dowiedziałam, bo zapomniał mnie uprzedzić – traktował koleżanki jak Pokemony; gotta do them all.
W trakcie wesołej akcji spadła nam gumka. Tzn. jemu spadła, ale chyba sobie wyobrażacie, iż wzięłam to do siebie. A zatem znowu recepta i zbawcza pigułka. Dziecię nr 3?
Jakiś rok czy dwa później pan, z którym spotykałam się na radosne perwersje, przejawił poczucie humoru jedyne w swoim rodzaju. Mianowicie poczekał, aż będę już porządnie przywiązana – na tośmy się umawiali, widzicie – i ukradkiem zdjął gumkę. Płynnie przeszłam z trybu „dzieją się wesołe rzeczy” do trybu zimnej furii, odwróciłam głowę i rzekłam tonem spokojnym a wyważonym: – Zenon. Co ja ci mówiłam o prezerwatywach?
Zenonowi – pardon my Klingon – jakoś zmiękło. Nie kontynuowaliśmy już, ani akcji, ani w ogóle znajomości. G. powiada, że to się kwalifikuje jako gwałt. Jak myślicie, co by rzekli funkcjonariusze policji, gdybym im opowiedziała tę historię? (Lekarz, recepta, pigułka po, dzieć nr 4.)
Pośmialiśmy się, a teraz do rzeczy. Czy żałuję tych połkniętych pigułek? Ani trochę. Za każdym razem czułam się tak, jak to opisuje Natalia: jakbym dostawała z powrotem swoje życie. Życie wypełnione po brzegi przyjaźnią, czasem miłością, głównie jednak radosnym i nieskrępowanym seksem z ludźmi, którzy mi się podobają i vice versa. Na dziecko nie ma w tym życiu miejsca.
Nie dlatego, że ani zestrachana małolata, która pokręciła coś z pigułkami, ani lekko nietrzeźwa imprezowiczka, ani ofiara ludzkiej spierdoliny nie rozumiejącej, co oznacza „używam gumek, zawsze” – nie są najlepszymi kandydatkami na matkę. Nie. Nawet nie dlatego, że mam bardzo dobry powód, by się nie rozmnażać: moje geny są wadliwe. Choruję na chorobę dwubiegunową afektywną, przypadłość ściśle dziedziczną. Miał ją mój ojciec, choć nigdy jej nie leczył. Mamy ją oboje z bratem. Moje potomstwo nie uciekłoby od tego. Świadome skazywanie jakiejkolwiek istoty na życie z dwubiegunówką uważam za pomysł godny dr Mengele.
Nie dlatego, że wszystko, co mam, to maciupeńka kawalerka, w której kot czułby się kiepsko, a co dopiero ludzkie dziecko.
Nie. Przyczyna jest bardzo prosta: ponieważ nie chcę. Nikt i nic nie zmusi mnie, bym zechciała. Dopóki to nie będzie jedynym kryterium, dopóty samozwańczy strażnicy moralności będą zaglądać kobietom do majtek, do mieszkań, do wyciągów z konta i głów. Rościć sobie prawo do decydowania o tym, czy delikwentce przysługuje moralne prawo do aborcji, czy też za dobrze jej się wiedzie, by mogła się od tej ciąży wymigać. Dzielić przypadki na te, które „rozumieją” i te, których już nie. Całujcie się w dupę z waszym zrozumieniem. Nie potrzebuję go do niczego.
Wiecie, co mnie zadziwia? Ta łatwość, z którą rozmaici mędrkowie z fejsa polecają kobietom niechętnym rozmnażaniu „po prostu nie uprawiać seksu.” Dla mnie to brzmi równie sensownie co „po prostu nie jedz.” Seks jest podstawową potrzebą ludzką. Źródłem rozkoszy fizycznej, błogości psychicznej, dziedziną, w której uczysz się o sobie wciąż nowych rzeczy. Jedną z kardynalnych przyczyn, dla których życie ma kolor i smak. Czyżby o tym nie wiedzieli?
Dla mnie seks jest jak wielka misa owoców: mogę wybierać te, które już znam, albo próbować nowych, egzotycznych smaków. Coś zachwycającego. Zamierzam to robić, dopóki znajdzie się chętny na kajak.
Mam do ludzi glanujących Natalię Przybysz jedno pytanie. Co wam z tego przyjdzie, że wylejecie na kogoś tsunami gówna? Że nazwiecie kobietę, która wie dobrze, czego chce od życia, a czego nie, i potrafi to efektywnie rozdzielić – nieodpowiedzialną, roszczeniową *tu wstaw wulgaryzmy*? Jakie mentalne korzyści czerpie się z poczucia, że Ja Jestem Rozsądna i Mnie Się Nigdy Coś Takiego Nie Przytrafi?
Nie mnie odpowiadajcie, toż nie muszę (wcale nie chcę) tego wiedzieć. Sobie odpowiedzcie.
Kocham Cię, lepiej nie mogłaś tego napisać.
Jakże podobne są nasze koleje losu. Z tym, że ja pigułek po zeżarłam dwie, a raz trzęsłam się nad testem ciążowym. Za każdym razem myśl ta sama: jak coś, to oczywiście, że usunę. Teraz jestem na pigułkach antydzieciowych (i zarazem antykrwotocznych, bo okresy z natury miewam krwawe jak lądowanie w Normandii), ale to też nie daje pełni spokoju. Lubię seks. Nie lubię i nie chcę dzieci. Proste.
P.S. Oczywiście, nie ma co się oszukiwać – dla naszych zygotarian cały gips właśnie nie w tych dzieciach, tylko w tym lubieniu seksu. Bo jak to tak?
Zapewne spać im to nie daje. 😀
😀 TAK!
Piękny wpis! POPIERAM <3
Piękny wpis! POPIERAM! <3
Ale super, że natrafiłam na Twojego bloga. Czyta się świetnie. Już Cię kocham. – Ewa Walczak
Nigdy nie oceniam. Spójrz tylko na to, że Twoj Tata, Mama dali życie Tobie i bratu. Wiedział, że będziesz szczęśliwa tu. Choroby genetyczne czy inne-mnostwo teraz ich jest, tym się martwić?.Czasem trzeba wyjść ze strefy komfortu. Swietnie znasz temat antykoncepcji.pigulka po to nie aborcja,to swiadoma antykoncepcja. Powinnas uczyć nas antykoncepcji 🙂 serio pisze.
„Wyjść ze strefy komfortu” to można zmieniając fryzurę czy kieckę, a nie powołując na ten nieszczęśliwy świat kolejne żywe stworzenie.
Nie wierzę w to, co czytam. Nina wyraźnie pisze, że ma chorobę dziedziczną a ktoś jej pisze „tym się martwić”? :O
Nie wierze co czytam. Autorka do konca zycia bedzie jechac na antydepresantach, taki los spotkalby rowniez jej hipotetyczne dziecko, a Ty jej piszesz „wyjdz ze strefy komfortu”.
Ja tez mam spaprane geny, ale szczesliwie sie zlozylo, ze przez ostatnie 8 lat mialam okazje mieszkac w cywilizowanym kraju. Wysterylizowalam sie i mam spokoj i z pigulami i z gumkami (meza mam monogamiste, chorob wenerycznych sie nie boje).
A skąd wiesz, że rodzice Niny „powołali do życia kolejne istnienia”, bo wiedzieli, że te będą szczęśliwe? A może po prostu mieli w dupie? Nina cierpi na chorobę genetyczną, którą jej zagwarantowano i mówi, że NIKOMU NIE ŻYCZY takich przeżyć. Co to za pierdzielenie o szczęściu i strefie komfortu? Niby nie oceniasz, ale ogólnie olewasz wszystkie argumenty, bo uważasz, że inni mają żyć tak jak Ty. Naucz się nieoceniania od nowa, bo coś poszło nie tak.
W punkt. Dziekuję.
Nino. Piszesz szalenie mądre rzeczy, w sposób spokojny i wyważony. Bardzo Cię lubię.
Jaaa, ale super że trafiłam na Twojego bloga! Mam dokładnie taką samą motywację do nieposiadania dzieci i dokładnie takie samo zdanie na „okołoaborcyjne”, „okołołóżkowe” i „okołonataliowe” sprawy. Nie chcę nikogo skazywać na życie z takim czymś… 😉 Dziękuję!
Komentatorko powyżej, podpisana Jestem Mamą Tak Jak Umiem: wyjściem ze strefy komfortu jest, bo ja wiem, obcięcie włosów na rekruta, spróbowanie pierwszy raz w życiu surowej ośmiornicy, zagadanie do wielkookiego przystojniaka z Boskim Zadkiem „Cześć, co myślisz o kanarkach niskopiennych, bo ja też”.
Wiesz, dlaczego? Bo włosy odrosną a ośmiornicę można wypluć. A jeśli nawet przystojniak oddali się cwałem, wykrzykując, że on nigdy, i wcale, i zabierzcie ode mnie tę wariatkę, to zapłaczemy gorzko, ale przetrwamy. Gupio nam będzie i przykro, ale przetrwamy.
Bo do strefy komfortu można wrócić. Bez skrupułów.
Czym to się różni od urodzenia dziecka? Bo ja wiem, wszystkim?
Tym, że jak macierzyństwo nie wypali, to nie da się oddać do sklepu, rozmontować, unieważnić. Że to, kwa mać, przedsięwzięcie na minimum kilkanaście lat, nieobojętne finansowo, emocjonalnie i czasowo i jeśli okaże się, że poza strefą komfortu jest kurewsko źle, to nie da się do niej wrócić.
Poza tym ja ufam ludziom: jeśli mówią, że nie chcą dzieci, to znaczy że nie chcą. Tak samo nie wtykam przyjaciółce pająków bo a nuż pokocha. Nie musi.
to ja się tu tylko dopiszę, że się zgadzam z przedmówczynią o wdzięcznym nicku Shiraishi i mogę tylko dodać, że posiadanie potomka to nie tylko przedsięwzięcie na lat kilkanaście, ale na całe cholerne „zawsze”
Miałam zdarzenie jako dziewiętnastolatka. Mnie i ówcześnie chłopakowi, obecne małżonkowi cywilnemu, guma pękła z hukiem w trakcie. Ten swego rodzaju sygnał ostrzegawczy, dźwięk, od którego pęka i serce, pozwolił nam zorientować się przed grande finale, że oto mamy problem. Niedziela nad ranem, po imprezie, ale oboje trzeźwi jak świnie, kasy ogółem tyle, co na bilet autobusowy ulgowy, żebym do domu dotarła, zaraz zaczynam studia. Dramat. Po powrocie do domu kąpiel w niemal wrzącej wodzie, oczekiwanie na okres, który miał się pojawić za dzień czy dwa. Dwa tygodnie kąpieli we wrzątku później wreszcie przyszedł, zwalając mnie z nóg w sensie dosłownym. Takiej radości jak wtedy, kiedy prałam z krwi piżamę, nie czułam nigdy wcześniej. Ponownie poczułam podobne szczęście dopiero biorąc ślub, końcem lata tego roku.
Ale wiesz, że tuż przed miesiączką możliwość zajścia w ciążę jest praktycznie zerowa, bo jesteś już tyle dni po dniach płodnych, że komórka jajowa już dawno obumarła?
W przypadku wzorcowej owulacji z podręcznika – zapewne tak.
W punkt.
I jeszcze jedno mnie zastanawia – jak to jest, że ci wszyscy ludzie tak strasznie troszczący się o dzieci, jednocześnie raz za razem otwarcie przyznają się, że uważają je za karę?
Nie jestem matką, bo nie chcę nią być, podobnie jak Ty. Na fali aborcyjnej dyskusji wylała się również ogromna fala hejtu na nas – na kobiety, które świadomie nie chcą być matkami. Mam wrażenie, że to właśnie leży u źródła nienawiści osób, które przyklaskują całkowitemu zakazowi – nienawiść do kobiety, która nie chce być matką. Strach przed kobietą, która nie chce być matką. Bo jak nie matką, nie zakonnicą, to kim? Zarzewiem buntu? Rewolucji? Problemem? Chodzi sobie toto takie i robi, co jej się podoba. To jak prawy sierpowy w pysk dla wszystkich tych, którzy nie mają w swoim życiu odwagi do podejmowania samodzielnych decyzji. To boli najbardziej. A nie wyimaginowane cierpienia blastuli.
Szanuję Natalię i jej prawo do podejmowania samodzielnych decyzji o jej życiu. Dlatego też mówię i piszę głośno o tym, co jednak wolałabym, aby było intymne. Teraz jednak nie czas na intymność, kiedy dzieje się krzywda.
Też bym wolała. Ale czasy dla delikatnych, chroniących swą prywatność introwertyczek to to nie są. Poza tym nie będę siedzieć cicho, gdy gnoi się kogoś, kto miał odwagę ubrać w słowa prozaiczną prawdę. Odwaga to rzadka cnota i trzeba ją wspierać, do cholery.
’Podczas, gdy z drugiej strony pada rozbrajające: „jak nie chce mieć dzieci, to niech się nie rucha, LOL.”’ Ależ to jest doskonały argument, naprawdę! Każdemu „wyznawcy” takiego argumentu należy powiedzieć, że jeżeli nie chce mieć dzieci z daną (jednorazową lub wielorazową, poślubioną lub nie, bez znaczenia) partnerką, to niech się „nie rucha”. Ani razu. Niech pomyśli najpierw, bo to JEGO odpowiedzialność. Ciekawe, jak zastosowanie do siebie takiego podejścia wpłynęłoby na rozkład opinii publicznej…
Hm. Nie umiem do końca zrozumieć decyzji akurat Natalii i jestem przeciwnikiem aborcji z paroma wyjątkami. Ale z drugiej strony nie czuję potrzeby stawiania się w miejscu czyjegoś rozumu i sumienia. Nie mam prawa zmuszać kogoś do urodzenia dziecka, choć chciałabym aby ono przyszło na świat. Nie wiem też, jak sama zachowałabym się w podbramkowej sytuacji. Wolałabym żyć w kraju, gdzie takie decyzje podejmuje kobieta a nie ktokolwiek inny.
„i jestem przeciwnikiem aborcji z paroma wyjątkami”
„Nie mam prawa zmuszać kogoś do urodzenia dziecka, choć chciałabym aby ono przyszło na świat”
Szczerze mówiąc nie rozumiem. Czyli jesteś pro-choice czy anti-choice, bo jedno zdanie wskazuje na jedno, a drugie na drugie…
Jestem przeciw aborcji. Ale za możliwością wyboru. Nie uważam ze mam być czyimś sumieniem. Nie rozumiem decyzji Natalii akurat, ale bez względu na to, co ja rozumiem a czego nie, uważam że do urodzenia dziecka nie można zmusić.
Jestem juz po 50-tce,mam doroslego syna.Przyszel moment ,ze chcialam,ale podziwiam Cie ,zawsze tak uwazalam ,poprostu ten tekst wyjelas mi z ust.Ciesze sie ,na widok madrych dziewczyn.
Bardzo fajny tekst. Dziecko mam jedno – chciane i kochane. Nie zamierzam miec ich wiecej, choc jestem w stalym zwiazku i oboje dobrze zarabiamy (plus metraz tez mamy spory). Jednak godzenie macierzynstwa i wymagajacej pracy zawodowej (jestem naukowcem) to dosc karkolomny wyczyn. Dzieci oprocz dobrych warunkow socjalno-bytowych potrzebuja rowniez uwagi i mnostwa cierpliwosci. Przy mojej pracy nie mam czasu/energii na wiecej dzieci: wole byc dobra matka dla jednego niz ch..wa dla dwojga. I koniec kropka. Zabezpieczam sie, ale w razie wpadki siegne po tabletki „po” albo wczesnoporonne (tu gdzie mieszkam aborcja jest legalna do 12 tygodnia). I mam dosc tekstow typu „Mama to najpiekniejszy zawod swiata” albo „na emeryturze bedziesz zalowac, ze nie poswiecilas sie rodzinie”. Ciekawe, ze zazwyczaj wyglaszane sa przez sfrustrowanych brakiem osiagniec panow, ktorzy chyba nie moga sie pogodzic z tym, ze kobieta jest dobra w tym co robi.
Nino: bardzo lubie Twojego bloga i czekam z niecierpliwoscia na kolejne teksty
A ja mam dzieci. Troje. Więcej nie chcę. Jestem na etapie, w którym dzieci są odchowane, sytuacja finansowa jako taka, rozwijam swoje pasje. Jestem tak samo ważna, jak moje dzieci. Mam potrzebę prywatności, rozrywki, spełniania się zawodowego, osobistego. Dzieci nie są całym moim światem, choć kocham je bardzo. Poświęcam im dużo czasu, ale nie cały. I gdybym teraz zaszła przypadkiem/niechcący w ciążę, to na pewno nie urodziłabym na zasadzie „jakoś to będzie”. W pełni rozumiem i popieram decyzje kobiet, które dzieci nie chcą mieć wcale albo chcą tylko jedno. Mamy tylko jedno życie. Każda z nas jest podmiotem, jest ważna. Nie jesteśmy definiowane przez swoją zdolność do reprodukcji!
Nino, bardzo mądry tekst. Dzięki!
Teoretycznie powinnam być z drugiej strony barykady. Kiedy pierwszy raz test ciążowy pokazał dwie kreski i siedziałam zalana łzami, przyjaciel powiedział: „wiesz, wcale nie musisz rodzić”, a ja na niego naskoczyłam, bo mimo przerażenia sytuacją, w której rzucił mnie facet, a ja byłam za młoda i bałam się przyznać rodzicom, już zdążyłam wybrać imiona dla bliźniąt. Test okazał się fałszywie pozytywny, a ja póki co w ciążę nigdy nie zaszłam.
I nie mam NAJMNIEJSZYCH wątpliwości, że decyzja powinna należeć do kobiety. Jakim cudem to, że moja brzmiałaby „urodzę”, ma wpływać na całe życie innych kobiet? Mam prawie trzydziestkę na karku i silną więź z rodzicami, więc tym bardziej wiem, że rodzicem jest się na całe życie, a nie na piętnaście, osiemnaście czy dwadzieścia pięć lat.
W ogóle nie ogarniam, jak ci, co tak zachwycają się każdym dzieciątkiem, także tym bez płuc i mózgu, mogą być zwolennikami dziecka ZA KARĘ. To jest tak obrzydliwie przedmiotowe traktowanie tego dziecka (o kobiecie nie mówię, bo w końcu dla nich to rozmowa o prawach inkubatora), że aż chce się rzygać. Nie ogarniam, jakim cudem zmuszanie do urodzenia nie podchodzi pod tortury według praw człowieka. Mało która tortura jest tak okrutna pod każdym aspektem, psychicznym i fizycznym… Wczoraj w moim mieście był pogrzeb kobiety, która zmarła w dniu porodu. Akurat chcianego dziecka, ale jakże gorzko ten nekrolog wygląda w kontekście „urodzi i odda”…
Co, gdyby rodzice mnie wyskrobali? Nic, bo nie miałabym wykształconego mózgu. Za to ważne jest dla mnie, że byłam z chcianej (choć nieplanowanej) ciąży. Że moja mama miała prawo do legalnej aborcji i mogła ją mieć bez problemu, ale mnie chciała. Byłoby dla mnie koszmarem wiedzieć, że urodziłam się, bo ktoś chciał ją ukarać za uprawianie seksu z własnym mężem.
Natalii próbowałam bronić na jej wallu, nie dlatego, żebym wierzyła, że kogoś przekonam, ale żeby wiedziała, że nie jest sama. Ale potem wymiękłam przytłoczona ilością szlamu.
A ja aktualnie jestem w ciąży i popieram całkowicie wszystko co jest napisane w poście na tym blogu. Mimo że dziecko będę mieć planowane to jakby wyszły wady genetyczne w badaniach nie zastanawialabym się za długo nad terminacja. Do tego nikt nie powinien być zmuszony w żaden sposób żeby przechodzić ciążę jak nie chce-bo to nie jest takie hop siup i tęcza jak usiłują nam wmówić różne jednostki…więcej zrozumienia i empatii życzę każdemu
Jestem matką bo chciałam nią być. Mam prawo do tego, tak samo jak Ty masz prawo do swoich wyborów. Wkurza mnie, że chcą nam to prawo odebrać. Prawo człowieka do decydowania o sobie. Świetny artykuł, bardzo życiowy. Pozdrawiam
Twój brat nie ma choroby afektywnej dwubiegunowej…. Pół roku temu przestał tez brać antydepresanty i ma się całkiem dobrze 🙂
Pozdrawiam
A jak można się z koleżanką skontaktować ?
To zależy w jakim celu. 🙂