Jestem najzabawniejszą kursantką. Gdybyście mogli zobaczyć, jak wysuwam język, w skupieniu usiłując oddzielić aktywność zadu od aktywności klatki z piersiami – zwątpilibyście w mój kobiecy czar.
Dzisiaj będzie o Sporcie.
Nie lubimy się, sport i ja. Zetknęła nas ciernista ścieżka publicznej edukacji. Była to nienawiść od pierwszego wejrzenia. Kojarzycie film „Full Metal Jacket”? Tak właśnie wyglądał wuef z punktu widzenia Wuma. Ja byłam niska, przysadzista, potykająca się o własne nogi (w domu notorycznie zaliczałam smakosza o podwinięty róg dywanu.) Kozioł zaś – zatrważająco wysoki. Nie rozumiałam, w imię czego mam pędzić w kierunku kanciastego, twardego obiektu, który jak nic posiniaczy mi kość łonową. Podciągnięcie się na drążku tak, by broda znalazła się NAD drążkiem stanowiło dla mnie czyn godny Szwajcenegera. Albo piłka. Serio, o co chodzi z piłką? Ciężki, niebezpieczny przedmiot, który wirując zbliża się do twojej twarzy. Z takich rzeczy biorą się wypadki, ludzie. Na piłce do koszykówki można palec złamać. Lekarską chłopcy z upodobaniem strzelali mi plaskacza. Paf, prosto w okulary.
Był jeszcze basen. Pływać umiałam i lubiłam – choć znacznie lepiej szło mi to w wakacje. Wyobraźcie sobie, że jesteście nastolatką. Że oblekacie młodociane kształta w spandeks, następnie zaś zmuszone jesteście przedefilować pod głodnym wzrokiem kolegów. Not fun.
Na nieszczęście (na wiele nieszczęść) miałam też ojca. Stary mój posiadał wymierne Osiągi. Z cherlawego młodzieńca morfował w trzydziestolatka bułowatego od mięśni. Mówią, że karate rozwija ducha. W ojcu mym rozwinęło wyłącznie to, co tam było wcześniej – czyli z buca chudego stał się bucem kwadratowym. Pozbawiony syna, którego mógłby udręczać Sportem (brat był jeszcze w pieluchach) reformatorski zapał zwrócił ku mnie. Gdyby to był musical, to zapodałby „I’ll make a man out of you.”
Nie wiem, jak jest u innych. Mnie pokrzykiwanie, poszturchiwanie tudzież tzw. wchodzenie na ambit motywuje odmownie.
Odfajkowawszy maturę, z ulgą zamknęłam temat sportowych mąk. Na moim wydziale wuef był tylko dla chętnych. Z rozkoszą wpadłam w tryb życia kartofla. Przez następną dekadę twardo stałam na straży poglądu, że jak już się pocić – to tylko w erotycznych okolicznościach. Siłownie były dla mnie klubami dla fiołów, co lubią woń stajni.
Wszystko pięknie, tylko że niedawno stuknęła mi trzydziestka. Ignorowany dotąd organizm zaczął zastanawiająco skrzypieć. Lata pracy umysłowej – czyt. walenia w klawiaturę – zafundowały mi elegancki, symetryczny przykurcz mięśni o dźwięcznej nazwie musculus trapezius. Czyli czworobocznych. Plecy łupią mnie i rwą niczym jakąś staruszkę z bajki.
Z racji przyjmowanej już baterii antydepresantów nie mogę łazić zbombiona Tramalem. Zresztą nowe wątroby są kosztowne i by jakąś zdobyć, trzeba zadrzeć z prawem. Nie tak troszeczkę zadrzeć. Zadrzeć porządnie, Grand Theft Auto style.
W złe dni napieprza nawet podstawa czaszki. Aż ma się ochotę zakrzyknąć: Laboga!
Brygada rehabilitantek uświadomiła mnie, iż Jest Źle, a będzie jeszcze gorzej. Wejrzałam w duszę swą (która ma kształt spasłego kota) szukając tam choć iskry entuzjazmu dla Sportu.
– Iiii tam – powiedziała dusza i ziewnęła.
– Nie wygłupiaj się – próbowałam negocjować. – Jeszcze trochę takiego stylu życia, a zostaniemy kolekcją przykurczów. A wtedy koniec z bujnym życiem seksualnym.
– Ej, no! – ożywiła się dusza. – Ty! To ty coś zrób!
– Ruch jest zdrowy…- zaintonowałam niepewnie.
– No dobra – najwyraźniej ugodziłam duszę w czułe miejsce. – Ale żadnych ohydnych ciuchów sportowych. I żadnych adidasów!
Tak oto w moim życiu pojawił się taniec brzucha.
Jeśli macie skojarzenie z bujną pięknością w przejrzystych szarawarach – muszę was zmartwić. Zapomnijcie o stringach zdobionych dzwoneczkami. Współczesny taniec brzucha to nie żaden peep show w ciemnej uliczce, lecz sport jak każdy inny. Dzieli się na kilka podgatunków, których wyliczaniem nudzić was nie będę. Jako jednostka niezbyt szalejąca za kulturą arabską, za to zafascynowana wszystkim, co Gotyckie i Mroczne – porwałam się na odmianę tribal fusion. Level 999 wygląda tu tak:
Jak łatwo zauważyć, dama na powyższym obrazku nie posiada kręgosłupa. Przypuszczam, iż zrobiona jest z płynnej rtęci i Woli Mocy.
Czy kiedykolwiek uważaliście, iż fajnie byłoby wyglądać jak krzyżówka postaci z Final Fantasy z bohaterką plakatów Muchy? Ja tak. Wyobrażacie sobie pewnie, jaki entuzjazm mnie ogarnął. Jednakże przeciętnemu kartoflowi przemiana w Boginię Kali nie idzie łatwo.
Na pierwszych zajęciach okazało się, iż posiadam dwa brzuchy. Górny i dolny. Proszę się nie śmiać. One istnieją i poruszają się wobec siebie niezależnie. Instruktorka – przepiękna kobieta o gibkości kobry – potrafi tak się wybrzuszyć, a potem wklęsnąć, jakby w jej tatuowanych smacznie krągłościach tkwił Obcy. Ja osiągnęłam tyle, że fałdziochy się rozhuśtały.
Myślicie, że to żaden wysiłek, tak tylko stać wdzięcznie i potrząsać tyłkiem? Zapraszam, byście spróbowali. Człowiek żyje sobie, siedzi, leży, człapie – wszystko to jednocześnie całym organizmem. A tu wpajają, iż ciało entuzjastycznego kartofla winno dzielić się na sektory. Nie ma między nimi komunikacji większej, niż między RFN a NRD. Kiedy poruszają się plecy i ramiona – dupa milczy. Gdy wiruje zad, górna połowa wirującej osoby tkwi w miejscu jak przylutowana. Wymaga to samokontroli level mastah i ustawicznego trzymania palca na włączniku MYŚL. Zatem przeczy wszystkiemu, co wiedziałam o tańcu.
To, że się jest wybitnie leniwym kartoflem nie znaczy, że się tańczyć nie umie. Ja umiem, tyle, że w stylu dowolnym. Tak się jakoś składa, że moje ciało naturalnie wchodzi w rytm. Szlifowałam rozliczne parkiety. Tak długo, jak nie muszę świadomie planować, co teraz zrobię z każdą kończyną – sprawia mi to żywą frajdę.
Tu póki co o przyjemności mowy nie ma. Jestem najzabawniejszą kursantką. Gdybyście mogli zobaczyć, jak wysuwam język, w skupieniu usiłując oddzielić aktywność zadu od aktywności klatki z piersiami – zwątpilibyście w mój kobiecy czar.
Pozostałe kartofelki są młode i chude. Bardzo młode i bardzo chude. Większość potrafi bez trudu założyć sobie nogę za głowę.
Wstępem do zajęć właściwych była raz joga. Nie żadne wkurwęsany – zwykłe, łagodne rozciąganie. Usmarkałam się wtedy z litości nad samą sobą.
A propos mięśni. Używałam tylko tych stricte rozrywkowych, gdy tu nagle potrzebne są wszystkie. Po którymś z kolei treningu rozbolały mnie te słodkie wałeczki nad talerzami biodrowymi. Nie miałam pojęcia, że to może boleć!
Wyczucie rytmu również jakby mnie opuściło. Jeśli należy majtać nogą lewą na sześć, a prawą na osiem – jak boniedydy majtnę dokładnie na odwrót.
– Czy istnieje możliwość, że jestem wybitnie nieuzdolniona? – spytałam raz instruktorki, zaplątawszy się w rozpaczliwy supeł.
– Pogadamy za pół roku – odrzekła taktownie.
Rozmaite trudności na obiektywnym odcinku (brak forsy, rzuty nastroju, nawał pilnej roboty czy ten pieruński ból pleców) uniemożliwiły mi regularny uczęszcz. Bardzo tego żałuję. Z zajęć wychodziłam mokra jak mysz i słaba jak much, ale jednak krokiem cokolwiek bardziej sprężystym. Cały czas pielęgnuję nadzieję, że jeszcze wrócę do regularnych sesji.
Być może moja tęsknota to syndrom sztokholmski.
– Teraz puszczę do tego muzykę, żeby wam się wydawało, że tańczycie – rzekła z westchnieniem instruktorka nr 2. Senseiowie też czasem wątpią. Ale przecież się nie poddają.
Zmaganie kartofla trwa.
Kobieto! Powiem ci tak: uczęszczam grzecznie na fitnessy, zapierniczam z kijami nordicwalking, biegam z psem, odpierniczam siłownię, zapierdzielam na fulla w ogrodzie z łopatą, grabiami itd, myję hektary podłóg w domu ( dobra, tylko ja tak to tak widzę, podobnie jak w przypadku napieprzania po schodach z tonami mokrego prania w kierunku balkonu). jeżdżę dobrze na nartach bez stresu „dnia trzeciego” kiedy to krzyczysz „za jakie grzechy mnie tak mięśnie, a po cholerę mi to było” itd, itp. – i powiadam Ci, nigdy, absolutnie nigdy nie czułam się tak wyjebana, zmasakrowana i mało tego: nienauczalna, żenująca, pofałdkowana – jak po dziecięciu zajęciach z tańca brzucha. Nigdy nie lał się ze mnie taki pot, jak po zajęciach gdy miałam opanować wdzięczny ruch dłoni. Nina, kup adidasy. Idź na długi spacer. 🙂
Co prawda do czasu choroby prowadziłam ćwierć aktywny tryb życia (dużo łaziłam, czasem się wspinałam, pływałam, a w wypadku kaso-szczęścia które się nam raz w życiu przytrafiło, to nawet odwiedzałam siłownię – czego to się nie robi dla wymarzonej, umięśnionej sylwetki…!), ale i tak podpisuję się pod tym niemal każdą kończyną. Bo jedno jest pewne – niezależnie od ćwierć aktywnego trybu życia przy każdym sporcie wyglądałam dokładnie jak entuzjastyczny a zarazem zrozpaczony kartofel próbujący udawać gibkość i takie tam inne XD.
Rozrechotaliśmy się z chłopem, miejscami współczująco, miejscami wspomnieniowo, a ogólnie z pełnym zrozumieniem. My co prawda od lat towarzyski, a nie brzucha, ale praktycznie wszystko się przekłada (poza ideą że czasem tańcują ramiona, bo w towarzyskim zasadniczo nigdy). A słodkie wałeczki nad biodrami, ojezu. Co do machania nogą nic nie przebije ćwiczeń rozgrzewkowych na koordynację ruchów, ja nie mam zerowej, ja mam ujemną…
Ach, Nino, powiem krótko: pójdź w me ramiona! Jakbym o sobie czytała…
Prawdę piszesz, najprawdziwszą.
Nic, nic tak nie pokazuje człowiekowi, jak bardzo nie ma kontroli nad własnymi mięśniami, jak taniec. To były prawie cztery lata towarzyskiego; tortury z własnej woli podjęte w okolicach trzydziestki. I nic to, że ciało wysportowane, że pływało, chodziło po górach, machało nogą na dżudo i na łyżwach.
Bo w towarzyskim ma się wszystko oddzielnie, z wyjątkiem tego, że razem; i podnieś głowę, ale nie odchylaj do tyłu, i nogi wyprostowane, ale nie zablokowane, i gdzie ta łopatka i daj mi biodro i e cztery e pięć e sześć, voltas voltas voltas. Na obcasie, bo jak inaczej.
Teraz biegam. Łatwiej.
A siostra, tancerka wyczynowa, kuli się pod oknem i żuje wykładzinę, żeby nie pęknąć ze śmiechu.
Te tancerki na filmikach to jakiś pomiot Cthulhu, mają macki zamiast ramion!
[cichutko]: Ale są to przepiękne macki…
Mają w ogóle macki zamiast WSZYSTKIEGO. Ale wiesz, to jest ekstraklasa światowa.
Ona jest opętana i diabeł chce z niej wyjść jeden dobry egzorcyzm przemieni ją w ładny kartofelek. Mój stosunek ze sportem ma wszelkie cechy toksycznego, wieloletniego związku z psychopatą. Mam naprzemiennie oresy kartoflane i okresy „mam zapalenie wszystkiego z przetrenowania ” nic pomiędzy. Ale stosunek do sportów piłkowych podzielam rękami i nogami, kto to wymyślił? !? Ludzie nabuzowani adrenaliną i testosteronem rzucają/ kopią do siebie ciężki przedmiot. To prawie tak głupie jak połączenie materiałów wybuchowych i alkoholu w sylwestra. Ale piosenka z Mulan to jeden z najważniejszych faktorów kształtujących małą mnie. Disney zniszczył życie wszystkim ale chyba już przybycie księcia z na białym rumaku jest bardziej prawdopodobne niż zostanie chińskim bohaterem wojennym.
Bardzo mi się marzył taniec brzucha bo też tak chciałam jak te panie z mackami, ale poszłam na jedne zajęcia dla początkujących, byłam jedyną początkującą więc postanowiono zrobić grupę zaawansowaną – a Pani sobie musi jakoś radzić. Nie poradziłam, z trudem powstrzymałam się od wyjścia z płaczem. I ostatecznie przekonałam, że nie jestem stworzona do wykonywania ruchów jendocześnie:
1. w rytmie
2. dokładnie
3. seksownie
Pierdolę, idę na kick-boxing.
Właśnie poczułam się zachęcona do poszukania kursu tańca. Dziękuję!