Napisałabym coś więcej o prawie do aborcji. Która w cywilizowańszych niż te nasze okolicach jest niezbywalnym prawem człowieka.
O tak zwanym kompromisie, cieszącym serca tak zwanych obrońców życia (czemu tak bardzo interesuje ich czyjakolwiek macica poza własną – o ile ją mają? Nigdy tego nie pojmę.)
O sytuacji, w której się zaraz znajdziemy – ja i miliony innych polskich kobiet. Winnych tylko temu, że los obdarzył je funkcjonującym układem rozrodczym.
Ale byłyby to właściwie same przekleństwa.
Powiem tyle: ewentualnej ciąży obawiam się dziś bardziej, niż raka. Zapłodnienie byłoby dla mnie równie miłą nowiną co rak. A w pozbyciu się raka państwo polskie mi pomoże.
Jeśli uważasz, że twoja religia upoważnia cię do skazywania mnie (ateistki, osoby nie cierpiącej dzieci) na katorgę niechcianej ciąży, nieodwołalnie zrujnowane zdrowie, wykolejone życie i (drobiazg taki) zdeptaną godność osobistą – to zachowaj swe uwagi dla siebie i sobie podobnych. Nie jestem w nastroju na erystyczne przepychanki. Najlepiej po prostu stąd idź.
P.S. Sprawdziłam – podwiązanie jajowodów jest w Polsce de facto nielegalne. De facto – co oznacza, że lekarze zasłaniają się paragrafem o trwałym pozbawieniu płodności.
Tak jak mówisz – o tym da się pisać wyłącznie za pomocą inwektyw, bo cała ta inicjatywa jest haniebna.
Strasznie nie lubię masowych protestów, demonstracji czy marszów – a jednak trochę ponad trzy lata temu wyszłam na ulicę zaprotestować przeciw ACTA, bo miłościwie nam wówczas panująca umiarkowana chadecja PO planowała zawłaszczyć internet, który był i jest przestrzenią bardzo dla mnie ważną. Wyszłam zatem na ulice Krakowa na demonstrację, choć czułam się z tego powodu niewymownie głupio. Nie jestem typem aktywistki, nie działają na mnie zbiorowe uniesienia, wspólne skandowanie haseł, skakanie, noszenie transparentów – po prostu szłam, bo czułam, że tak trzeba.
Nie demonstrowałam z KODem – bo Warszawa, bo uderzanie w wysokie „C”, bo miałam zastrzeżenia do części tworzących go ludzi, bo co ja w końcu wiem o meandrach polityki, bo w końcu byłam zbyt leniwa – przecież TK nie dotyczył mnie osobiście, nawet jeśli jego sparaliżowanie bardzo mnie obchodziło.
Tym razem nielitościwie nas uciskający katotaliban chce zawłaszczyć nie moją przestrzeń życiową, a moje ciało, zrobić ze mnie i moich rodaczek ubezwłasnowolniony inkubator. Tym razem na ewentualną demonstrację – a przecież na pewno jakaś będzie, chcą przecież odebrać podstawowe prawa człowieka połowie narodu! – pojadę do tej cholernej stolicy jeśli trzeba będzie, może nawet popełnię jakiś transparent i na pewno będę skandować do zdarcia gardła. Bo jeśli tego nie zrobię, to nie spojrzę sobie w oczy bez poczucia, że milczeniem i brakiem zaangażowania przyzwoliłam władzy na na zrobienie z Polski drugiego Salwadoru i tryumfalny powrót skrobanek wieszakiem na kuchennym stole. ¡No pasarán!
Zoś, za tydzień ma być następna demonstracja. Jakby co, pingnij mnie na fejsie.
Niestety,problem tkwi w tym, że ludzie zaczynają protestować dopiero, gdy problem zaczyna dotyczyć ich osobiście. Nie dostrzegają, że problem Trybunału jest ich problemem o wcześniej czy później brak zaangażowania odbije im się czkawką. Zmiany w prawie aborcyjnym to jakaś kompletna paranoja, ale niestety nie pierwszy tak durny pomysł ze strony rządu.
Kate, dzięki za komentarz.
Nie osądzam ludzi, którzy od polityki trzymają się z daleka tak długo, jak się da. Primo – sama jestem takim ludziem i wiem dobrze, że sprawy osobiste potrafią wypełnić całe życie, od brzegu do brzegu. Secundo – polska (być może w ogóle każda) polityka to srogie szambo. Nie każdy ma dość samozaparcia, by wetknąć w tę woń nos.
Catch 22 jednym słowem, bo polityka to bagno i rozsądni ludzie zaczynają od niej się odsuwać, co z kolei powoduje, że w polityce pozostają Ci, którzy to bagno jeszcze bardziej ubagniają i tak w koło Wojtek. BTW to nie krytyka tylko analiza. Mnie się też ulewa. Cały ten cyrk PiSu i zohydzenie ludziom polityki to też część taktyki powodującej otępienie społeczeństwa.
Też się boję o przyszłość, chociaż nadal rak jest dla mnie wizją bardziej przerażającą. Myślę, że nawet w tym względzie pomoc jaką może zaoferować państwo dla wielu kończy się zbyt wcześnie.
Ale wracając do tematu przewodniego to również nie lubię dzieci i nie chcę ich mieć, ciąża byłaby obecnie dla mnie tragedią, nie poradziłabym sobie ani psychicznie ani materialnie. Jestem przerażona tym co się dzieje i nie myślę tylko o sobie, ale też innych kobietach, które chcą mieć dzieci. Niestety to się wiąże także z ograniczeniem badań prenatalnych i wieloma innym kwestiami, po prostu masakra.
Rosaline,
i dlatego poszłam dziś na demonstrację pod sejmem. Jeśli nie zaczniemy protestować TERAZ, za chwilę ockniemy się jako niewolnice.
Czy zgadzam się, czy nie zgadzam z politykami to jest naprawdę drugo-, ba, nawet trzeciorzędne, ale aż tak przestraszyło mnie porównanie ciąży z rakiem, że muszę coś napisać. Jesteś istotą żywą, człowiekiem, kobietą – i naturalna, wrodzona chęć życia, i chęć przedłużania gatunku odrzuca Cię bardziej niż śmierć? Bo rak, niestety, z dzisiejszą medycyną wygrywa – a nawet jeśli ktoś z niego wychodzi, to oznacza nadal kilka lat bardzo utrudnionego funkcjonowania, wielkiego stresu i smutku dla Ciebie i rodziny, fizycznego cierpienia, masę niedogodności przy leczeniu. Serio, już lepiej posiedzieć przez te lata w pieluchach, bo to przynajmniej oznacza życie, nie wegetację. Czy aż tak nie zdajesz sobie z tego sprawy czy to bardzo głupia i nietrafiona metafora? Przykro czytać tak nieprzemyślane wpisy. Życzę większej rozwagi przy dobieraniu słów, no i żeby ta straszliwa ciąża na Ciebie nie spadła. Ani rak.
No np. dla mnie ciąża oznaczałaby bardzo konkretne narażenie życia, nawet pomijając zagrożenia psychiczne. Dokładnie tak samo jak rak. Tak więc proszę o nie używanie słów w stylu ”nietrafiona metafora”, bo to nie jest metafora, tylko porównanie jednego medycznego zagrożenia życia z drugim.
Dla mnie także ciąża byłaby najprawdopodobniej (najprawdopodobniej, bo cuda wszak się zdarzają) wyrokiem śmierci. Nie przetrwam dziewięciu miesięcy bez leków, które lekarz ginekolog by mi odstawił. Także ten. Ale nawet jeśli nieleczona depresja nie doprowadziłaby mnie do prób samobójczych (cóż za różowa perspektywa dla przyszłej matki, nieprawdaż) to nie widzę żadnego powodu, dla którego miałabym cokolwiek „przecierpywać”. To jest moje ciało. Tylko moje.
„kilka lat bardzo utrudnionego funkcjonowania, wielkiego stresu i smutku dla Ciebie i rodziny, fizycznego cierpienia, masę niedogodności”
Bardzo trafny opis niechcianej, wbrew woli donoszonej ciąży.
„Życzę większej rozwagi przy dobieraniu słów” – Najwyraźniej nie doczytałaś ostatniego akapitu. Znikaj stąd.
1. ciąża i poród niekoniecznie oznacza dalsze życie dla kobiety.
2. z fajniejszych konsekwencji ciąży: https://nihilnova.wordpress.com/2012/12/05/z-cyklu-rodz-sobie-sam-ciaza-i-macierzynstwo-czyli-o-czym-sie-nie-mowi-skutki-porodu-skutki-ciazy-oraz-dlugofalowe-skutki-macierzynstwa/
3. można postrzegać bycie zmuszonym do chodzenia w kompletnie NIECHCIANEJ ciąży, przejścia zajebiście bolesnego, kompletnie NIECHCIANEGO porodu i na koniec co najmniej 18-letniej opieki nad NIECHCIANYM dzieckiem jako zrujnowanie sobie życia.
4. Rak to nie jest jedna choroba. Niektóre raki to wyrok śmierci, inne nfz da rade wyleczyc. Trudno porownywac wczesnie wykryty rak skory, bez przerzutow,gdzie po prostu lekarz wycina chora czesc skory z IV stadium rak trzustki…
5. na ten moment, z niechcianych konsekwencji seksu wolałabym wirus hiv niż ciążę, którą musialabym donosić. w sumie, praktycznie rzecz biorac, po kilku latach od zakazenia musialabym zaczac brac sporo lekow… ale uwazam to za mniejsza komplikacje zycia. Choc ofc mam nadzieje prowadzic aktywne zycie seksualne do poznego wieku, nie zaliczajac ani ciazy, ani hiv
Mam młode. Kocham je i, co ważniejsze, lubię. Lubię z nim rozmawiać, lubię z nim łazić po drzewach i muzeach, lubię z nim oglądać filmy. Lubię z nim oglądać świat. Lubię obserwować, jak się zmienia i dociera do własnych poglądów.
Dlaczego? Bo był planowany. Chciany. Z drugą, równie mi bliską, kochaną i lubianą osobą.
Nikt mnie do tego nie zmuszał.
I właśnie dlatego ciężka kurwica mnie trzęsie i chodzę na demonstracje.
Po to, by młode miały tylko, TYLKO te osoby, które tego chcą. Wtedy, kiedy chcą i z tym, z kim chcą. Jeśli w ogóle chcą. Żeby żaden dupek, który nigdy nie umrze w ciąży, czy przy porodzie, nie mógł decydować o mnie. Nie tylko o mojej macicy, ale o moim życiu. Bo druga ciąża byłaby teraz dla mnie koszmarem. Mam 38 lat i 36 metrów kwadratowych mieszkania. Mam okresowe doły z nieodzownym braniem antydepresantów. I nie mam chęci na drugie dziecko; na koszmar powikłań, na zwiększone ryzyko uszkodzeń płodu.
A choćbym nawet miała lat 26 i stumetrowe atelier z kibelkiem wysadzanym kryształkami Svarowskiego – też bym nie chciała. Nie muszę chcieć. Kurwa mać, nie muszę chcieć.
Owszem, mam ten luksus, że mieszkam w Warszawie i stać mnie na ewentualną aborcję u anonimowego gina. Luksus, którego miliony kobiet w Polsce nie mają.
Wumie, miejmy nadzieję, że teraz pieprznie taka rewolucja, że może wreszcie będzie przecudnie. Może będzie normalnie.
Shiraishi,
widzisz, mam wrażenie, że ludzie dzielą się na tych, którzy takie rzeczy pojmują instynktownie – jak Ty – i na takich, którym głowy nie otworzysz nawet szpadlem.
Może i będzie. Ale, jak to ujmuje stary dowcip – niesmak pozostał. Ten niesmak w kwestii ojczyzny odkłada się we mnie od wielu lat. Sytuacja dojrzała do rozwiązań.
Odpowiem, zanim właścicielka bloga wykopie cię z hukiem. W punktach, racjonalnie, prawie zupełnie jak człowiek.
1. Zysk dla państwa. Jeśli ciąża była zagrożeniem życia (jesteś twardy i mięski, sprawdź sobie, co to jest zaśniad; proponuję ze zdjęciami) – będę żyć i pracować i płacić podatki. Jeśli ciąża była potwornie uszkodzona – państwo nie będzie musiało płacić za liczne terapie (moją – po opłakiwaniu kogoś, kto żył np. tydzień wyjąc z bólu – i dziecka, jeśli były szczątkowe szanse na jego przeżycie). Nie będzie płacić za mój pobyt w szpitalu, na oddziale ciąż zagrożonych.
2. Jeszcze nie ma. Ale będą; proszę, taka naiwność przystoi kobiecie, nie mężczyźnie.
3. Ja umrę, bo w pozamacicznej ciąży pęknie mi jajowód i zejdę na stan zapalny otrzewnej. Twoja ewentualna partnerka może zostać sparaliżowana. Twoja ewentualna siostra może mieć odmówione wydanie antybiotyków, bo jest w ciąży – a zapalenie płuc bez antybiotyków przechodzą nieliczni. Nieee, przecież to problem zastępczy. To tylko kwestia zdrowia i dobrego funkcjonowania kilkunastu milionów ludzi.
4. Mhm. Mnie stać. Tej pani na kasie w Biedronce nie stać. Pań w Biedronce jest więcej niż wykwalifikowanych tłumaczek oprogramowania. Co nas obchodzą panie z Biedronki. To tylko ludzie i obywatele.
5. Tak. I właśnie dlatego protestujemy, pardonnes-vous, drzemy japę, człowieku o ogromnej empatii i kulturze słowa.
Idź stąd. Idź, bo dawno nikt nie wzbudził we mnie takiej odrazy. Idź i przeproś swoją matkę, siostrę i żonę. Albo lepiej pokaż im swój wpis. Niech zobaczą, kim jesteś.
@Piotr:
Ale dlaczego zakładasz, że te sprawy się w jakikolwiek sposób wykluczają?
To nie wynika. Skąd wiesz, czy te same osoby nie protestują na marszach KOD? Mówienie „prawa reprodukcyjne są ważne” nie znaczy „chrzanić panoszenie się banków”. Jak to było z tą dojrzałością i wiedzą sześciolatka?
@Piote „Co ma wspólnego marsz KOD z protestami przeciwko ewentualnemu zaostrzeniu ustawy aborcyjnej?”
KOD nic, natomiast poszczególne osoby* owszem, mogą mieć i prawdopodobnie mają.
*patrz wypowiedź Shiraishi, którą komentowałeś.
PS. A tak w ogóle, może zorganizuj jakiś protest na tematy ekonomiczne, na pewno sporo ludzi przyjdzie.
PPS (shit, czemu tu nie ma edycji komentarzy przynajmniej przez 5 minut): To, że sporo osób przyjdzie, to nie była ironia. Po prostu skoro tematy ekonomiczne tak Ci leżą na sercu (jak najbardziej słusznie), to nie wiem, może się nimi zajmij jakoś aktywnie, zamiast oskarżać ludzi, którzy akurat robią coś innego.
Słuchajcie, mili – pan, który tak bardzo chciał być kontrowersyjny już tutaj nie wystąpi. Przepraszam Was za tak drastyczne środki, ale to jest mój blog i ja na nim gówna trzymać nie będę. Mam nadzieję, że rozumiecie.
O, nie ma buca. Jak miło.
Uniemożliwiłabym mu tę radosną twórczość na bieżąco, ale zajęta byłam.
Przykro mi, iż włożyłyście tyle wysiłku w dyskusję z pospolitym socjopatą.
Wiecie co jest najgorsze sprowadzanie kobiety do roli inkubatora, tak niestety inkubatora. Nie ważne jak kobieta zaszła w ciąże czy to był np gwałt, ma rodzić i tyle. Najbardziej przeraża mnie to że dzieckiem nazywa się poczętą komórkę nawet wówczas gdy jest to ciąża poza maciczna która nie ma prawa bytu bo stanowi zagrożenie dla zdrowia kobiety. Nie mam dzieci z powodów zdrowotnych nie mogę ich w tej chwili mieć dla dobra swojego i dla dobra dziecka ale wkurza mnie to że gromada polityków próbuje decydować o moim ciele, chcą mieć dzieci bez względu na to czy będą zdrowe proszę bardzo nikt im nie broni ale niech decydują o sobie a nie o innych.
To jest to podejście moralne/etyczne, gdzie jest się gotowym oddać życie – czyjeś realne i konkretne życie – dla idei. Podejście kuszące, bo kurewsko łatwe. Z dwóch, wydawałoby się, różnych stron pięknie to opisali Tischner i Pratchett.
Tischner pisał, że jest w człowieku szatańska pokusa, by poświęcać wartości najbliższe dla wartości najwyższych.
U Pratchetta była w Carpe Jugulum scena, gdzie młody idealistyczny mniszek pyta wiedźmę, babcię Weatherwax, gdzie się zaczyna wszelkie zło. I dostaje odpowiedź, że w tym momencie, kiedy zaczyna widzieć nie osoby, ale przedmioty.
Podobna jest zresztą scena w Pomniejszych bóstwach (imho najlepsza książka o religii i wierze jaką czytałam, też Pratchett), gdzie ktoś opowiada, jak widział kamienowanie. I nie to było najstraszniejsze, że ktoś ginął. Tylko to, że kamienujący tak głęboko wierzyli, że robią dobrze. Na pewno dobrze.
Żeż.
Uważam, że ustawa w obecnym kształcie jest dobrym rozwiązaniem i nie rozumiem, co rządzącym odbiło. Nie popieram wykorzystywania aborcji jako środka antykoncepcyjnego, ale i nie zgadzam się, żeby kobiety w trudnej sytuacji (np. ujętej w ustawie) zostawały bez wyjścia. Szanuję te, które udźwignęły ciężar ciąży z gwałtu czy chorego dziecka, ale nigdy nie potępię tych, które zdecydowały się na aborcję. A już na pewno nie zgadzam się, żeby ktoś decydował o mnie i o moim ciele, włażąc z buciorami w moje osobiste sprawy.
Sama jestem żoną i matką o bardzo konserwatywnych poglądach w kwestii rodziny (pewnie dlatego z takim zainteresowaniem czytam ten blog:)) i na 99,9 % nie zdecydowałabym się na aborcję. Poznałam jednak mroczną stronę mocy macierzyństwa (ciąża to tylko początek, trust me…), a dziecko wystawiło mój związek na ogromną próbę. Dlatego będę bronić prawa kobiet do świadomego wyboru.
eee, co wy tam wiecie o gwałtach….
kobieta zgwałcona nie zachodzi w ciążę, bo jej organizm odrzuci niechciane połączenie.
ot, tak, siłą woli. Nie chcę, powie sobie taka pani, i pyk, nie zajdzie.
to po co aborcja, tfu, abominacja taka…
nie, nie szukajcie noża, cymbał, który wydalił tę opinię wraz z kałem, niknie gdzieś w otchłani stron internetowych, po których się szwendałam.
problem w tym, że takich pierdolniętych w czaszkę ułomów jest więcej.
plus indywidua pokroju (p)osła Czartoryskiego, bredzącego o radości, jaką odczuwałby na wieść o tym, że zgwałcona kobieta nie usunęła ciąży, bo, hip, hip, hurrra! właśnie zostało uratowane życie.
ale biorąc pod uwagę znane mi sondaże i wypowiedzi z różnych źródeł, ilość katoliczek ganiających na skrobanki jest na tyle spora, że spokojnie można takim bucom powiedzieć w twarz „fukk of and die”.