Szanowni, życie nikogo nie pieści.
Trzeba świadomie zwracać uwagę na drobiazgi. Te miłe drobiazgi, nie te, co nas irytują.
Weźmy mnie. Dzień chronicznie sępi światła, kolorem zaś przypomina dawno nieprane gacie. Wysiłki zawodowe, które skierowałam w pewnym określonym kierunku – jak dotąd nie dają efektów. Przemiłe panie rehabilitantki z Anal-medu miały mi pomóc zlikwidować chroniczny ból pleców. Strzeżcie się rehabilitantek. Idealnie pasuje do nich sławne stwierdzenie Toshiro Mifune z filmu „Rudobrody” – „Nikt cię nie skrzywdzi tak, jak lekarz.” To zwykle drobne kobietki o miłych, ciepłych dłoniach i łagodnych głosach. Pod koniec sesji Tyler Durden błagałby je o litość.
Jestem pewna, że każda/y z Was mógłby w tym miejscu zasunąć osobistą litanią smutków. Właściwe dla tej sytuacji pytanie brzmi: jak to znieść? Nie nabawiając się nerwicy? (Depresję i tak już mamy, serio, kto nie ma depresji? Osobiście znam jedną taką osobę.) Uzależnienia od substancji psychoaktywnych? Względnie – wrzodów na żołądku?
Słuchajcie, Jest Metoda. Sprawdzona w boju przez dwadzieścia parę lat świadomego życia. Wcześniej jak mniemam stosowałam ją instynktownie. Bo choć z tonu kilku ostatnich postów to nie wynika, to ja bardzo lubię żyć. Mimo wszystko.
Lubię dawać życiu szansę. Ono jest eratyczne. A to oznacza, że równie dobrze może nas zaskoczyć pozytywnie.
Trzeba świadomie zwracać uwagę na drobiazgi. Te miłe drobiazgi. Nie te, co nas irytują.
Mózg ludzki jest skrajnie plastycznym (tj. bardzo stronniczym i łatwo sugerującym się) słojem pastelowej mazi. Wspomnienie działa jak obiektyw aparatu. Ustawcie ostrość ujęcia na uśmiechu przemiłego staruszka, któremu przytrzymaliście drzwi do windy. A wówczas fakt, iż w windzie cuchnęło psim kałem nie ostoi się w waszej pamięci tak ostro.
Łatwiej pod koniec dnia umknąć myśli o konopnym sznurze, jeśli podliczając doświadczenia – odnotujecie więcej pogodnych seniorów niż kundlich klocków.
A co, jeśli w ciągu dnia nie spotyka nas nic, ale to nic przyjemnego? Ha. Oznacza to tyle, że trzeba ruszyć dupsko i samemu sobie tę przyjemność sprawić.
Tego typu gadanina mało się przydaje, póki pozostajemy w sferze abstrakcji. Pozwólcie za mną. Oto wumia lista drobnych życiowych radości, dostępnych niemal zawsze i każdemu. Słówko „drobnych” jest kluczowe. Na te naprawdę wielkie, ważne sprawy wpływu nie mamy żadnego. Korpolordowie dadzą nam pracę, której szukamy coraz rozpaczliwiej – albo nie dadzą. Małżonek zacznie nas traktować przyzwoicie – albo nie. Będziemy mieli sukcesy erotyczne – albo nie będziemy ich mieć. Jeden narząd męski wie, jak wyjdzie. Doprawdy żadne Pozytywne Myślenie (tfu, zgiń-przepadnij) czy inne mamrotane pod nosem mantry na to nie pomogą.
Ja wam tu sprzedaję pomysł na to, jak rozproszyć mózga. Nie zaś pierdzącą jednorożcami, magiczną różdżkę.
ROZPRASZACZE MÓZGA
1. Widok u góry. Przerwij to, co właśnie robisz i spójrz w niebo. Serio. Zmieniająca się jak pory roku Vivaldiego polska aura skutkuje feerią kolorów na niebiesiech. Czasem są to rozmyte żółcienie i łagodne błękity. Czasem zaś rzecz wygląda jak w wierszu Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej: „Kto rozrzucił te pióra różowe na niebie?” O zachodzie zdarzają się dramatyczne fiolety i lila. Po nocku spojrzeć też warto. Wczoraj na Bielanach odnotowano urokliwie zamglony księżyc. Wyglądał jak miętowa pastylka.
2. Woń świeżo zaparzonej filiżanki Earl Greya. Czy raczej kubka, gdyż umówmy się. Te frymuśne porcelanowe dinksy z uszkiem dobre są tylko w roli prezentów dla nowożeńców. Za mały litraż mają, by pomogły nam skutecznie zmagać się z rzeczywistością.
Herbata nie musi być czarna. Może być taka, jaką lubicie najbardziej. Na mojej liście tchnący mocą, ciemnobursztynowy wywar zajmuje poczesne miejsce.
3. Pierwszy kęs pysznego żarełka, które przygotował nam ktoś inny.
Może być tak, iż znajdujemy się właśnie w finansowym grajdołku. Na niezrównaną rozkosz zjedzenia obiadu w knajpie (żadnego zmywania!) nas nie stać. Poprośmy o przysługę kogoś bliskiego. Nieważne, czy będzie to coq au vin, czy talerz pieczonych ziemniaków z ziołami. Wjeżdżająca na stół smakowitość, w którą musimy jeno wbić widelec rozgrzeje serce jak mało co.
4. Ulubiony kolor. Kiedy czuję się jak odsączona z barw kopia samej siebie, wrzucam na grzbiet coś czerwonego. Nasycony odcień wina pozwala mi zachować zasadniczą wumowatość. Metodę tę polecam. Nie macie w szafie łacha w ulubionym kolorze? Bywa i tak. Zawsze można wejść na tę stronę: http://design-seeds.com. Wyszukać sobie najukochańsze odcienie i napawać się. Przy tej herbacie.
5. Nabycie butelki napoju w automacie na monety.
Nie wiem, jak wam. Mnie całokształt procesu (wbicie bilonu w otwór, wybór numeru zamówienia na ekraniku z przyciskiem, a następnie patrzenie, jak nasza butelka majestatycznie zjeżdża po chromowanej spirali, a potem wpada tam, gdzie wpaść miała) za każdym razem sprawia cichą frajdę.
6. Ptak, siedzący sobie na pobliskim parkanie czy drzewie.
Gołębie to bezmyślna, nachalna masa, a wróble zbyt nerwowo się poruszają. Proponuję skrzyżować spojrzenie z kawką czy innym gawronem. Ptactwo to posiada wrodzoną elegancję, zupełnie nie licującą z zajęciem utylizatora odpadków. Te gustowne szarości, lśniące czernie, te ogony jak u fraków! Wejrzyj krukowatemu w mądre, krągłe oczko. On właśnie rozkminia, czy nadajesz się do zjedzenia. Oraz ile będzie z tym zachodu.
7. Ten moment, gdy w osiedlowym samie zamiast skocznego „Aldona, hej Aldona ma cyce jak opona” z głośników popłynie kawałek, który lubisz.
To ma miejsce częściej, niż by się wydawało. Przy pieczywie schwytało mnie nieśmiertelne „Money” Pink Floydów. Warto nadstawiać ucha.
8. Wymiana uśmiechów z nieznajomym człowiekiem mijanym na ulicy.
Niby nic, a jednak coś.
9. Przejażdżka autobusem miejskim (poza godzinami szczytu.)
Miasto moje, a w nim. Lubię wybierać trasy, które prowadzą przez Wisłę. Za każdym razem, gdy bolid ZTM-u płynie którymkolwiek z mostów, w głowie odtwarza mi się powszechnie znana pieśń Cz. Niemena.
Osobliwszy urok mają dla mnie podróże odbywane po zmroku. Nie cierpię trawersować Warszawy nocą. Za smutna na to jestem. Ale zza szyby autobusu widać głównie abstrakcyjną mozaikę ostro wykrojonych świateł i cieni. Z ukośnymi chlaśnięciami jesien… lutowego deszczu w bonusie.
10. Leżenie pod ciepłą kołdrą. To zawsze działa. W razie niedoborów na odcinku grzewczym polecam uruchomić tzw. farelkę (jaka jest oficjalna handlowa nazwa tego wichajstra?) a następnie postawić ją tak zmyślnie, żeby nawiewało nam dobra pod tę kołdrę. Ustawiamy się nogami w stronę farelki. Błogostan.
Zdjęcia przedstawiają biżuterię zrobioną przeze mnie.
A poza tym to moje opowiadanie wyszło drukiem, więc Szampan i Ostrygi! Można je przeczytać w magazynie literacko-kryminalnym „Pocisk.” Nakład jest szczupły jak kibić Anji Rubik a tekst numeru dostarczył sam Łukasz Orbitowski. Zatem zalecam Pośpiech.
11) pół litra gorącego cytrynowego kiślu (kisielu ? 🙂 ) muszę go co prawda sprowadzać z najjaśniejszej rzeczypospolitej hurtem, bo tu jest kompletną abstrakcją (nie mają nawet słowa na to, ani artykułu na wiki), ale stanowi niezawodne remedium na wszystkie problemy ze spektrum gastryczne sercowe
Osobiście wolę popijać wiśniową galaretkę, ale co do drobiazgów – TAK! Świadomość że podczas 20 minut użerania się przez telefon z rozgarniętym inaczej klientem ktoś podmienił ci kubek z kawą na pełny potrafi rozpuścić połowę stresu 🙂
Kisiel… Ok, już wiem co chcę :D!
Serio, gdzie mieszkasz. Chcesz wpaść na ten kisiel? 😀 Kisiel prawem człowieka i obywatela.
Dlaczego musiałaś mi przypominać o trójce? *mrok i cierpienie*
Od jakiegoś czasu (like lat) tylko ja gotuję dla innych.
Hint – nienawidzę gotować. Nienawidzę.
Wstawię sobie zamiast tego „oglądanie świnek”, bo na dobre żarełko nie ma co liczyć XD.
Goń ich do garów!
(mieszkasz w Polsce? Może coś by się dało zorganizować. Ja gotować lubię. :D)
To zabawne, że czytam wszystkie twoje teksty od dłuższego czasu (rok albo dwa, nie wiem, kiedy dokładnie tu wpadłam z otchłani internetów), a do skomentowania skłoniła mnie dopiero biżuteria. Jakie to śliczne. Jakie błyszczące. Jak ja bym chętnie to wszystko wzięła i trzymała w pudełku, bo podejście do świecidełek mam jak smok – kolekcjonować i napawać się.
Ale jakie śliczne. Jejku. Przepraszam, że komentarz średnio na temat, ale ojej. Takie ładne.
(to nie tak, że poprzednie teksty były niewystarczająco interesujące żeby skomentować. Zazwyczaj po prostu nie mam nic wartościowego do dodania. Albo wstydzę się swoich anonimowych opinii).
Owco, nie wstydź się. 🙂
a za komplementy serdecznie dziękuję.
https://www.etsy.com/people/MadameMoriarty
Nino, masz dostęp do czegoś, za czym od kilku lat tęsknię boleśnie każdego **** dnia, codziennie, i chwalisz się tym i obnaszasz w moim Fejsowym feedzie chociaż nawet Cię nie znam. A mi serce się kraje za każdym razem jak widzę taki wpis. I na samotność i pustkę radzisz popatrzeć w niebo i jeździć autobusem miejskim. Daj spokój.
X, tak, radzę. Ponieważ choruję na depresję od dwudziestu z górą lat i jakoś musiałam nauczyć sobie z nią radzić. Mam pełne prawo radzić. Ty zaś – pełne prawo moje rady uznać za bezsensowne. 🙂
Nie wiem czym konkretnie Ci się naraziłam. Mogę powiedzieć tyle: facebookowy przycisk „unfollow” wynaleziono właśnie dla takich przypadków.
Niestety, ponieważ mam ustawione wyświetlanie wszystkich postów przyjaciela, który kiedyś mnie podnosił na duchu a teraz Ty się nim cieszysz, „Unfollow” nie działa, dalej się wyświetla.
Przy okazji – Ray Grant, to co opisujesz, to znaczy rzucił Cię facet, znajomi wyjechali albo się odziecili, a w pracy się sypie, doprowadzi najzdrowszą i najwytrzymalszą psychicznie jednostkę do załamania nerwowego. I nagle wszyscy zdziwieni i dają tabletki na depresję, bo padł samotny chomik w kieraciku.
X, no to zablokuj mnie i Nie Cierp Już Więcej. 😀
P.S: Wiesz, że utraconych przyjaciół odzyskuje się, wyciągając do nich rękę, a nie siedząc i bocząc się jak obrażony przedszkolak? Jeśli to osoba, o której myślę, to serce ma pojemne i z pewnością starczy tam miejsca dla nas wszystkich.
Specjalnie dla osób, które lubią samotność i pustkę napisałem taką notkę: http://www.miloscpo30.net/bajorko-vs-ocean/
Nie wrzucałbym tego linka, gdyby nie słowo „obnaszasz”.
Przeczytałam o farelce i odgrzebałam swój stary wpis. Trochę mnie to rozłożyło, bo w komentarzach zobaczyłam te, dla mnie bardzo szczególne… Za parę dni minie rok od śmierci mojego kochanego Tatusia.
Tymczasem biorę kawę latte w łapę (nazywam te chwile swoimi małymi szczęściami) i gnam do pracy, którą kocham. Dzięki za ten wpis
http://dudzinka.blogspot.com/2013/03/wspomnienia.html?m=1
Hali, ciekawa jestem, dla ilu ludzi kanciasty relikt zamierzchłej peerelowskiej cywilizacji(miałam ten sam model, tylko niebieski) stanowi symbol ukojenia.
Ty jesteś pierwszą osobą, która rozumie moją słabość do piecyka 😀 U mnie często domownicy nie podzielają mojej potrzeby dogrzania duszy, gdy temperatura w domu jest satysfakcjonująca, a ja po prostu muszę sobie poszumieć ciepełkiem na nogi, gdy wrócę z pracy zziębnięta czy po prostu z chandrą 😀
Czy na takie okoliczności prąd do zasilenia farelki nie powinien być za półdarmo, w ramach refundacji z NFZ dla każdego obywatela, nawet nieubezpieczonego? 😉
No i Earl Grey. Bez niego żyć nie potrafię. Do pracy lub czytania obowiązkowo półlitrowy kubek. Chyba wypracowałam z tego rytuał, że mózg dostaje sygnał: a teraz skup się, robimy fajne rzeczy.
A tymczasem ten wpis jest boski. Gdyby coache pisali takim językiem, to bym ich płaciła gruby hajs.
Pani od Kotów, dziękuję. Świadomość, że jakoś tam pomogłam to miód na me próżne serce.
Kołcze nie mogą używać zbyt prostych sformułowań, bo wyszłoby na jaw, iż serwują mentalny popcorn.
Bardzo ładny post z gatunku self-care.
Wiem, że Nina nie potrzebuje adwokata, ale i tak się uzewnętrznię (to tak odnośnie komentarza X). Nikt tu nie mówi, że kubek herbaty czy jakieś tam ładne niebo uleczy nas z depresji i naprawi wszelkie zło tego świata. Ale depresja się karmi nieszczęsciem – jak jest gorzej, to jest, no cóż, gorzej. Jeżeli depresja nie jest środowiskowa/wydarzeniowa, to prawdopodobnie zostanie z nami przez lata (albo i na zawsze). Leki pomagają, ale chyba każdy z nas przeżywa nawroty i mamy gorsze dni (tygodnie, miesiące, …). I trzeba jakoś to przetrwać. Wymusić dobre samopoczucie na mózgu, który kłamie i próbuje nas zabić. A drobne rzeczy pomagają. Bo nawet jeśli jedyne, co nam się uda zrobić jednego dnia, to głupi spacer czy posiłek, to i tak jest to więcej warte niż dzień spędzony na karaniu siebie (a tym jest w gruncie rzeczy rozmyślanie, jak bardzo jest źle). W ogóle, nauczenie się, że nie trzeba się za wszystko karać i, szok i niedowierzanie, można się ”nagrodzić” czymś miłym nawet gdy się na to nie zasługuje, jest trudnym zadaniem. Nawet, a może zwłaszcza, jeżeli ma się poczucie, że to głupie. Trudno, to jest wojna i wszystkie chwyty dozwolone. Warto próbować wyjść z bajora, nawet małymi krokami.
Mnie na przykład pomagają te głupie kolorowanki (z kotami). Film, który znam i uwielbiam. Zdjęcia kotów na FB, które znalazły dom. Dobry posiłek – przygotowany albo przeze mnie, albo kogoś obok (gdy ja tylko siekam paprykę). Szukanie nowych przepisów. Dobry kryminał. Catspotting i robienie zdjęć (jak mam siłę wyjsć). Oglądanie i obróbka starych zdjeć, bo to przypomina mi, że kiedyś miałam siłę wyjść z domu i że stan, w którym jestem, nie potrwa wiecznie (chociaż tak mi się teraz wydaje). Kupienie pocztówki z kotem. Kwitnące drzewa. I koty. KOTY SĄ MIŁE.
„(…) trzeba jakoś to przetrwać. Wymusić dobre samopoczucie na mózgu, który kłamie i próbuje nas zabić.” – otóż właśnie. Dziękuję Ci za te mądre słowa. Oraz: KOTY! Nie napisałam nic o kotach, wychodząc z założenia, że nie każdy je lubi. Ale mają Wpływ. Niewątpliwy.
Wumie, jak ja lubię te Twoje megapozytywne stany świadomości wyłaniające się spośród oparów depresyjnego świata…
Od dwóch dni bodźcem drobnoprzyjemnosciowym jest dla mnie powolne spożywanie własnoręcznie wykonanego likieru śmietankowego (z rozpuszczonych krówek), o niebo lepszego od kupnych, gotowych produktów.
warto dokarmiać krukowate, bo te bystrzaki szybko zauważą, kto ma dla nich żarcie i będą stanowić gustowne towarzystwo spacerów z psem. a do tego są za cwane, żeby rzeczonemu psu dać się złapać.
Owszem, te wszystkie drobinki nie naprawią depresji. Ale dają ten malutki kawałek energii potrzebny do łyknięcia leczącego procha. I ułatwiają przejście z poziomu -2 do -1 (dzięki Rayowi za doskonałą skalę!), co oznacza różnicę między turkoczącą niemrawo uszkodzoną maszyną a nieco przygnębionym człowiekiem. Różnicę między „ciekawe, czy tramwaj od spodu bardzo boli” a „o, siedemnastka jedzie”. Więc bym ich nie bagatelizowała.
Co mi pomaga, oprócz okładu z dziesięciokilowego kota? Filmy, na temat których mogę się z kimś podyskutować (oczko słabiej od pokłócić i ciut bardziej merytorycznie); surowy wędzony boczek; wygniecenie mi mięśni naramiennych; pomalowanie się w oko; czytanie w wannie przez kilka godzin. Przeniesienie i zainstalowanie w pojniku korporacyjnym baniaka z wodą – od razu mam miłe i złudne poczucie, żem nie korposzczurek co tłumaczy oprogramowanie, tylko dzielna robotnica, Rózia Nitowniczka, co to czołg zarzuca na ramię.
Dzięki, Wumie, za dobry tekst. Taki tekst też pomaga.
Shiraishi,
o, pamiętam to z baniakiem z czasów, gdy byłam najniższym ogniwem biurowego łańcucha. Zdumienie w oczach kolegów, nadaremno usiłujących wyrwać niewysokiej kobiecie w żakieciku banior z rąk – bezcenne. 😀
Trzymaj się, no.
Biżuteria podniosła mnie na duchu 🙂 szczególnie ta z niebieskim taka femme fatale 🙂 piękna !
„Przemiłe panie rehabilitantki z Anal-medu miały mi pomóc zlikwidować chroniczny ból pleców. Strzeżcie się rehabilitantek.”
I rehabilitantów! Polski zrobił mi coś takiego, że musiałem wyjść od przyjaciółki i jechać do domu taksówką, bo bolało tak strasznie, że musiałem mieć IDEALNY kąt ułożenia poduszek i wagon przeciwbólowych. Holenderski dwa razy zrobił coś takiego, że myślałem, że resztę życia spędzę sparaliżowany. No prawda, ten holenderski pomógł – na jednej wizycie z 12, pozostałe tylko bolały, ale zawsze coś. Polski spierdolił mi pobyt.
Podzielam twoja nieufnosc do rehabilitantow. Niestety tez sie nacielam.
Ten przyrzad zwany potocznie farelka (od nazwy prl-owskiego producenta) obecnie w sklepach sie nazywa termowentylator. Pod kolderke to ja wole jednak poduszke elektryczna lub termoforek. Mam taki w sweterku. Prawie tak mily jak kotek 🙂 Poza tym niestety poziom serotoniny podnosze sobie slodyczami i nie polecam. Ktos mi powie jak rzucic? 🙁
A nawiasem, Anal-med- ciekawa nazwa. Powiedzialabym, ze zupelnie czym innym sie zajmuje.