Obejrzałam ostatnio dwa filmy. Cięgiem. Mój kontakt z kulturą jest z paru przyczyn (przewlekająca się anhedonia i wdupiemanie) mocno sporadyczny, zatem uznałam, iż warto się tym z wami podzielić. Oba filmy są animowane. Oba traktują o smutku.
Ciasto zostało upieczone, dyskusja wciągnęła niczym odpływ zlewu. Ostatni autobus odjechał. E. uznała, że zasadniczo wyspać się nie musi, więc posiedzi ze mną do rana. Tak właśnie zostałam rzucona na oniryczne wody „Song of the Sea.”
„Song of the Sea”to prosta historyjka, osadzoną w realiach Irlandii lat 80. ubiegłego wieku. Matka małego chłopca zmarła, przynosząc (jak to się poetycznie ujmowało w bajkach) jego młodszą siostrę na świat. Ojciec – milkliwy pracownik latarni morskiej – wycofał się mentalnie w głąb swej jaźni. Chłopiec został właściwie sam. Z wiernym psem i z niemą Saoirse*. Której nie cierpi i na której się wyżywa za swoją nieprzepracowaną stratę. Do akcji wkracza babcia, wierząca, że z dala od nadbrzeżnego odludzia dzieciakom będzie żyło się lepiej.
Ten film jest poezją. Jedną z tych konstrukcji, które wprawiają mój estetyczny kamerton w miłe drżenie. Wielką, kunsztowną metaforą. Fabuła od początku do końca dwuwarstwowa, umowna; wszystko, co się dzieje, można odczytywać w dwóch porządkach. Z tego świata pochodzą: śmierć przy porodzie, ojciec-mruk i jego apodyktyczna matka. Sześcioletnia dziewczynka, która dotąd nie nauczyła się mówić. Codzienność chłostanego wiatrami, kamienistego wybrzeża. Erozja rodziny również jest zjawiskiem aż nadto znanym.
Równolegle rozwija się przed nami porządek bajeczny. W którym nieodżałowana strata była nie tragicznym przypadkiem, a zwieńczeniem pewnej historii. W tym porządku matka chłopca, Bronagh (po gaelicku „żałoba”) była istotą magiczną, zwaną selkie. Kojarzycie te rozpowszechnione w róznych kulturach opowieści o kobiecie z morza? Zmiennokształtnej, która wbrew regułom związuje sie ze śmiertelnikiem, a potem zmuszona jest odejść?
W noc narodzin małej Saoirse Bronagh wróciła do swojej foczej postaci. Co gorsza – to jest dziedziczne, choć tylko w linii żeńskiej. Małoletnia także będzie się zmagać ze swą podwójną naturą. Oraz z zakusami pewnej prastarej wiedźmy imieniem Macha. Pani starsza zmieniła niegdyś swojego rozpaczającego syna Mac Lira (dosł. „syna morza”) w kamień. Zasmakowała w tym hobby, dzięki czemu Irlandia pełna jest skamieniałych elfów i inych istot nadprzyrodzonych. A teraz próbuje to zrobić z naszą Saoirse. Chłopak – niechętnie, bo niechętnie – rusza siostrze na ratunek. „Ja tylko chcę pomóc, kochanie” tłumaczy chłopcu Macha, staruszka o sowiej fizjonomii jego władczej babci. Jest urażona, że ciska jej się w twarz złe zamiary.
„Popatrz tylko; co ci z tych wszystkich złych emocji? (wskazuje na flaszki z magicznie uwięzionymi uczuciami jej ofiar, stojące wokół.) Cierpienie, nic, tylko cierpienie. Nie lepiej już być kamieniem?”
No więc ja byłabym skłonna się z wiedźmą zgodzić. Uczucia nie czynią nas ani mądrzejszymi. Ani bardziej wartościowymi. Przez całe życie czuję o wiele za dużo, z reguły rzeczy niepozytywnych – i nic z tego nie mam. Poza tzw. podkówką Gombrowicza na gębie oraz dwudziestoma kilogramami dodatkowej wagi. Antydepresanty tuczą.
Z tym, że od paru tygodni nie czuję zasadniczo nic i jest to Dziwne. Mało komfortowe. Potrafię imitować wszystkie ludzkie odruchy, ale nie jestem w tych odruchach.
Ma to swoje zalety. Wkurwić mnie jest jest jakby trudniej.
Ma to swoje wady.
Wracając do opowieści: chłopak i jego siostrzyczka są na szczęście bardzo młodzi. Strata nie wywichnęła ich nieodwracalnie. A i dla ojca-milczka, fesztującego się nad dużym Guinnessem jest jeszcze nadzieja. Nadzieja dla okaleczonej rodziny. W której brak komunikacji rozrasta się jak najcichszy w świecie rak.
Obejrzyjcie sobie ten film, mówię wam. Jeśli nie kupi Was wysmakowana uroda animacji ni czysta poezja ścieżki dźwiękowej (irlandzkie pienia. Czy jest na sali ktoś, kto nie lubi irlandzkich pień?) to może taki drobiazg; Macha obróciła Mac Lira w skalisty element krajobrazu – bo nie mogła patrzeć, jak cierpi. Czemu rozpaczał? Ano, żona mu umarła.
Cierpienie czyni nas ludźmi.
„Inside Out” na pierwszy rzut oka jest wszystkim tym, czym „Song of the Sea” nie jest. Wielkobudżetowa produkcja potężnego studia, które przyzwyczaiło nas, iż z regularnością automatu wypuszcza w świat kolejne produkty. Rodzima wersja tytułu tego dziełka brzmi bogaj „W głowie się nie mieści” i jest to tytuł trafny; fabuła opiewa życie bardzo wewnętrzne. Na świat przychodzi dziewczynka imieniem Riley. A wraz z nią jej Radość. Oraz Smutek. A także Strach, Obrzydzenie i Gniew.
Wszystkie te stworzenia mają konkretne kształty i odpowiadające nazwom osobowości. Pędzą żywot w „centrum dowodzenia”, umieszczonym w jakimś Kieszonkowym Wymiarze w głowie Riley. Uczucia traktują swą robotę bardzo serio; chcą, by dziewczynka była szczęśliwa. Radość jest pełną energii i optymizmu, choć cokolwiek autokratyczną szefową. Gdyby to od niej zależało, Riley nie miałaby żadnych doświadczeń prócz tych szczęśliwych. Sens istnienia Smutku nie mieści się Radości w głowie (po jaki grzyb te wszystkie złe emocje?) Toteż sekuje ją i goni od sterów, jak się da.
Co okazuje się taktyką zgubną. Nasza bohaterka ma całe jedenaście lat, gdy jej mały, słoneczny światek wali się w gruzy. Rodziciele Riley sprzedali dobytek i z zielonej Minnesoty przenieśli się do zatłoczonego San Francisco. Nowy dom, nowa szkoła, nowe, niekoniecznie zachęcające warunki życia – wszystko to spada na Riley jak tona węgla. Mała ma nikłe doświadczenie w radzeniu sobie ze złymi emocjami. Co gorsza, rodzice Riley połświadomie obarczyli ją rolą rodzinnego promyczka. Promyczkom jak wiemy prawo do dołka nie przysługuje.
Kiks w systemie sprawia, że Radość i Smutek lądują bardzo daleko od centrum dowodzenia. Hen, pomiędzy bezkresnymi półkami zasobów Pamięci Długotrwałej. Podróż z powrotem będzie dla pryncypialnej Radości okazją, by zweryfikować swoje przekonania. Z kolei sama Smutek uwierzy, że nie jest taka znowu bezużyteczna. Tymczasem poczynaniami Riley kierować będą – cokolwiek stremowani – Wstręt, Strach i Gniew. Efektów łatwo się domyśleć. Bajkowa konwencja bezszmerowo przekłada się na solidnie osadzoną w realiach dnia codziennego opowieść. Mała Riley straciła pielęgnowane od przedszkola przyjaźnie, swoje środowisko, zyskała zaś – mało przyjazny dom w centrum obcego miasta oraz bardziej niż zwykle zestresowanych (więc nieobecnych) rodziców. Trudno się dziwić, że przeżywa kryzys.
Jeśli macie dzieci płci dowolnej, pokażcie im ten film. Twórcy wykazali się fantastyczną inwencją w oblekaniu wewnętrznych krajobrazów w widome kształty. Prawdziwa uczta dla wyobraźni. A poza tym – nigdy za wiele skierowanych do najmłodszych opowieści, w których uwolniony i przeżyty smutek pełni funkcję, jak to ładnie ujmują uczone książki, katarktyczną. Im dłużej się ten smutek ciśnie po kieszeniach, tym bardziej gniewnym, pełnym pogardy i lęku stworzeniem się człowiek staje.
Zresztą. Jestem radykalnie bezdzietna i obejrzałam „Inside Out” już ze trzy razy. Także ten.
* wymawia się bodaj „syirsza”, ale pewności nie mam.
Smuty wylewam na „tajnym” blogu. Czasem trochę ulży, częściej nie. Jako osoba nieużywkowa, nie znosząca prochów, często z trudem radzę sobie z emocjami, choć na zewnątrz mają mnie za pogodnego ludzika. Ciężki temat, może w przytoczonych przez Ciebie filmach znajdę wskazówki jak sobie z tym wszystkim radzić. Dzięki.
Wera, spróbować nie zaszkodzi. 🙂 Aha – jakiego rodzaju „prochy” masz na myśli? Medycyna ratuje życie i każdemu to powtórzę. Natomiast używki bynajmniej nie czynią nikogo radosnym. Rzekłabym, iż wręcz przeciwnie.
Mam na myśli antydepresanty. Jestem wystarczająco okrągła, żeby dodatkowo przez nie tyć, a do tego chyba wolę być smutna niż sztucznie niesmutna…
No ja po dwudziestu latach bycia smutną BEZ PRZERWY zmieniłam zdanie. Ale każdemu jego kajak. 🙂
P.S: Smutek, który funduje nam depresja jest u powicia smutkiem nienaturalnym – wynikającym z braku równowagi między pewnymi substancjami chemicznymi w mózgu. Tak więc antydepresanty nie wprawiają nas w „sztuczny niesmutek”, tylko uwalniają od sztucznego smutku. Prostują złamaną nogę, na której dotąd nie byliśmy w stanie chodzić. To istotna różnica.
Tak, z gaelickiego Saoirse wymawia się mniej więcej [s-irszə] lub [s-irsza].
Ku mojemu osłupieniu, moja dwu-i-półletnia corka zakochała się w Inside Out. I nie tylko lubi, ale wyraźnie jej to pomaga wyrażać i opisywać rozmaite uczucia. bardzo, bardzo fajna rzecz.
A przy okazji dzieki za przypomnienie o Tajemnicach Morza. Nie zdążyłyśmy do kina i potem mi jakos umknęły. Muszę to obejrzeć. Z dzieciamy, rzecz jasna 🙂
Inside Out mnie zauroczyło. Nastawiona byłam, przyznam, trochę sceptycznie, bo jednak spodziewałam się amerykańskiej pochwały radości – a tu miłe zaskoczenie. To jest całkiem dojrzały film, zwłaszcza, że tak jakby staje wbrew obowiązującej narracji ciągłego przymusu szczęścia.
Song of the sea dorzucam do listy do obejrzenia. Oglądałaś w oryginale, czy z dubbingiem? Pytam, bo irlandzki akcent bywa ciężki i nie wiem, czy się porywać na oryginał, czy szukać wersji z napisami.
Ja w depresji nie odczuwam smutku, a raczej rozpacz przemieszaną z zobojętnieniem (o ile to możliwe). Właściwie nie pamiętam czasu, kiedy byłam tak zwyczajnie smutna. Pewnie tego też muszę się nauczyć.
Falko, akcent nie jest zbyt zawiesisty, ale rekomenduję wersję z napisami z uwagi na piosenki.
Ha, długo nie znałam zwykłego smutku. Chroniczna rozpacz towarzyszyła mi od najmłodszych lat.:D Od dwudziestego któregoś roku życia kiełznam ją lekami i dzięki temu poznałam, co zdrowi ludzie (czy tacy w ogóle istnieją?) mają na myśli, gdy mówią, że im smutno. (Hint: zwykle nie trwa to zbyt długo.)
Na „Inside Out” byłam z bratem w kinie. Właśnie nieśmiało zaczęły działać brane przeze mnie antydepresanty. Ledwo co przestałam być skuloną w kąciku Pralinką, która bała się nawet wyjść z domu sama. Dwa tygodnie wcześniej wróciłam do pracy, do jako takiego normalnego funkcjonowania (chociaż tak naprawdę to nadal z tym walczę). Było gorąco więc poszliśmy z bratem do kina – bo co się robi jak się mieszka nad morzem a powietrze jest tak gorące, że oddychanie parzy? Idzie się do kina, bo tam mają klimę 😛 Najpierw były Minionki, następnie „Inside Out”. Film obejrzałam przez pryzmat depresji, ale w późniejszej rozmowie wyszło, że mój brat też tak na to spojrzał. Było kilka momentów, w których miałam łzy w oczach (a nie jestem wbrew pozorom osobą, która łatwo płacze). W tamtym czasie było to dla mnie takie małe katharsis. Widziałam tylko raz, kiedyś będę musiała zrobić powtórkę 😉
Szczęściara. Ja się zryczałam na tym filmie jak bóbr, dobrze, że w kinie ciemno i nie widać. Antydepresanty od 7 lat, z krótkimi przerwami. Akurat nie byłam w dobrym momencie na taki film. Film, rzecz jasna, rewelacyjny. Kiedyś go obejrzę jeszcze raz.
Inside Out świetne, dzięki za polecenie Sekretów morza, na pewno obejrzę.