Godzinę ożywionej a przyjemnej pogawędki później doń zajrzałyśmy. I dobrze. Kajmakowi mało było tortownicy. Skolonizował teren dookoła, wąskimi strumykami przesączył się na półkę poniżej i zaczynał już opanowywać zamrażalnik. E. okazała zen godny mistrzów. Ja bym nie umiała tak stoicko przyjąć faktu, iż pół lodówki mam zajebane tłustym lepiszczem jadącym ciągutką.
(Uwaga, będę żartować.) Feministki nie potrafią piec ciast. To powszechnie znana rzecz, jak śpiewała Krafftówna tym swoim upiornym głosikiem małej dziewczynki na amfie.
Feministyczny światopogląd wyklucza opanowanie Sztuk Zniewolonych, jak to: gotowanie. Prasowanie koszuli tak, żeby zagniotek nie wypadał dokładnie pośrodku pleców. Efektywne mycie podłóg. Sortowanie prania na niegroźne i takie, Które Należy Wyizolować. Utrzymywanie przy życiu zielonych rzeczy w doniczkach – and so on.
Wszystkie te cieszące się zasłużonym mirem, powtarzalne, pozbawione krzty gratyfikacji zajęcia zajmują w mózgu damskim określony obszar. Jest dobrze, póki mózg pozostaje względnie przewiewny. Jeśli nieszczęśliwym rzeczy zbiegiem zalęgnie się w nim Myślenie – dupa zbita. Takie Myślące Myślenie nie wróży nic dobrego. Tylko patrzeć, a pójdzie za nim niezgoda na zastane oraz lekceważenie dla Norm. Stąd już blisko do rewolucyjnej konstatacji, iż ludzie są równi.*
Mózg damski nie jest duży – mężczyźni mają większy i to na pewno o czymś świadczy. Spytajcie dowolnego wyznawcy Korwina.
Miejsca na dysku niewiele. Całe to równościowe paskudztwo osadziło się w umyśle niczym kłąb w kolanku pod zlewem. Zabrało miejsce. Pliki kuchenno-prasowalniczo-podłogowej proweniencji nie miały wyjścia. Uleciały uszami, gwiżdżąc smętnie.
Feministka w miejscu ośrodka Dobrej Żony i Matki ma smutną wnękę. Od czasu do czasu biedaczka przypomina sobie o przyrodzonym powołaniu i usiłuje rozpaczliwie coś posprzątać. Przelecieć podłogę na mokro. Efekty nieodmiennie są żałosne.
A zmierzam do tego, że próbowałyśmy z E. upiec ciasto.
E. pichcić nie umie i nie lubi, natomiast jest Ciężko Wykształcona. (Zaszły straty nieodwracalne.) Ja – odpad systemu akademickiego – gotuję jeszcze całkiem nieźle. Ale wypieki stanowią dla mnie terra incognita. Taka terra, gdzie eiunt dracones. Przepisy na te specjały tworzone są wyrafinowanym kodem, którego mój mózg – choćby nie wiem jak trzeszczał – nie potrafi złamać. Autorki żądają ode mnie rzeczy niemożliwych. („Ubij białka na sztywno. Możesz obrócić miskę do góry nogami, by przekonać się, że nie wypłyną” – tego spróbowałam tylko raz.) Beztrosko pomijają kluczowe informacje („Ta mazia z kajmaku i masła będzie bardzo rzadka, wiesz? Tak W CHUJ rzadka. Nie polewaj ciasta od razu po zdjęciu jej z ognia. Chyba, że lubisz kałuże.”)**
Przebyte niepowodzenia winny nam podszepnąć, iż dwie feministki w jednej kuchni nie zdadzą się na nic. Powinnyśmy se pizzę zamówić. Jednakże jedną z moich cech kluczowych jest upór. E. także na to cierpi.
Łaknęłyśmy ciasta.
Przepis dobrany został pod kątem Prostoty. Upiec biszkopt. Ukręcić słodki cement z mleka i wiórków kokosowych. Ukręcić słodką mazię z kajmaku z masłem. Umieścić to drugie na tym pierwszym, zaś to trzecie – na tym drugim. Dzięki sobie składając zjeść.
Zacznijmy od tego, że biszkopt prześlicznie wyglądał i takoż pachniał. Dopóki znajdował się w powiciu. Znaczy w misce. Nic rozkoszniejszego nad wylizywanie widełek od miksera, mówię wam. (Najpierw wyłączcie mikser.)
Upieczony – wybrzuszył się komicznie na samym środku. Spoko Maroko. Zetniemy wierzchołek i odzyska płaskość.
Gotowy wypiek trzeba przekroić na pół. W użyciu był nóż do chleba (chujowy), ultraostry nóż ceramiczny do sushi (palce!!!) oraz intensywne klątwy. Znacie to uczucie, gdy coś, co zasadniczo winno być płaskie z jednej strony ma 0.5 centymetra grubości, a z przeciwnej – 4? Nie? A ja już znam. To takie uczucie, jak odbyć remont po taniości.
Kokosowy cement udał się nad wyraz. Całe dwa litry tegoż. E. dała się ponieść i nawaliła całokształt na nasz (niewielki) biszkopt. W teorii substancja winna utworzyć na cieście równą, przyjemną warstwę. Cement nie słyszał o tej teorii i jął intensywnie migrować na boki. E. przytomnie osadziła go tym okrągłym od tortownicy. No wiecie, tym blaszanym, co idzie dookoła.
Kajmakowa mazia udała się nad wyraz. Całe dwa litry tejże.
– Ty – rzekłam, tknięta refleksją. – Dlaczego tego wszystkiego jest tak dużo? Przepis powinien być proporcjonalny, nie?
– Wiesz – odparła E. posępnie – niechujowa pani domu tylko by zerknęła na przepis i od razu by wiedziała, że trzeba było wziąć większą tortownicę.
– Skąd by wiedziała?
– Promień mistycznego oświecenia by ją poraził.
Fakt niezbity.
Pokryłyśmy naszego krzywego, kokosowego potwora słodką mazią i wstawiłyśmy prawilnie do lodówki.
Godzinę ożywionej a przyjemnej pogawędki później doń zajrzałyśmy. I dobrze. Kajmakowi mało było tortownicy. Skolonizował teren dookoła, wąskimi strumykami przesączył się na półkę poniżej i zaczynał już opanowywać zamrażalnik.
E. okazała zen godny mistrzów. Ja bym nie umiała tak stoicko przyjąć faktu, iż pół lodówki mam zajebane tłustym lepiszczem jadącym ciągutką.
Wiecie co? Ciasto było niedobre.
Każda składowa z osobna dostarczała. Biszkopt jak trzeba elastyczny. Wiórki kokosowe, no, wiórkowe. Kajmak należycie lepki. Ale wszystko razem zebrane do kupy robiło takie wrażenie, jak gdyby wziąć Angusa Younga – i kazać mu wystąpić z tym płaczliwym gościem od Radiohead.
– E, chrzanić – rzekła E. rozsądnie, gdy ze wstrętem odepchnęłyśmy precz niedojedzone. – Chodź, obejrzymy sobie Song of the Sea.
Song of the Sea było w pytkę.
* Teraz poważnie. Każdemu chętnemu do oczu to powtórzę; feminizm nie = pogarda dla mężczyzn, złe samce, niższy gatunek, ściągniemy wam wszystkim gacie i wybatożymy porem, wuhahaha. Co za głupoty. Feminizm = idea, iż traktowanie per człowiek należy się równo wszystkim. Nie tylko osobom z woreczkiem między nogami. Jedni chwytają to odruchowo, innym trzeba trochę tłumaczyć, do jeszcze innych nie dotrze nigdy. Tych akurat będę batożyć porem.
**Miłośnika prawidłowych cudzysłowów uprzejmie informuję, iż nie da się ich tu ustawić i nie wiadomo, dlaczego. Taki klops.
Cudzysłów ci się w sam raz ustawił prawidłowy.
Co do biszkoptu, mnie się jeszcze nie zdarzyło, żeby wyszły mi dwa takie same. Pierwszy zawsze wychodzi płaski i suchy, więc nie ma jak go przekroić. Robię zatem drugi, dokładnie tak samo. Wychodzi wysoki, elastyczny i — fakt — nieco wypukły na środku. Do przekrajania najlepiej używać nici chirurgicznej (Czy to idzie kupić w aptece? U mnie w domu rodzinnym zawsze jest nić chirurgiczna, bo tata jest chirurgiem, i podejrzewam, że jego obecność naturalnie generuje tego typu utensylia, więc ja biorę stamtąd, jeśli potrzebuję, bo zwykłą nitką nie wychodzi mi wcale, a nożem krzywo).
Sztuki Zniewolone :> Piękny koncept. Własny?
A tak w ogóle, wszystkie skille w.wymienione nabywa się 1) w rodzinie 2) jeśli rodzina nie zaopatrzyła, to przez praktykę. Ergo, jak się komuś chce, to się nauczy.
Nie chcesz wiedzieć, jak wyglądało moje pierwsze drożdżowe. Był to bardzo smutny placek. A mam podstawy od nie byle kogo, bo prababci. I znam te wszystkie kawałki o przykrywaniu drożdżowego czystą ściereczką płócienną, i wyrabianiu na piłkę.
A z przepisami kulinarnymi jest tak, jak z protokołami doświadczeń. Też pomijają te kluczowe informacje, gdzie wytrząsnąć, bo to takie oczywiste…
Po dziesięciu latach pracy rzeczywiście już jest oczywiste.
Trudniej znaleźć ciężej wykształconą osobę, niż moja skromna, więc jest nadzieja 😀
Koncept mój, a dziękuję. 🙂
Hm. Do drożdżowego nawet się nie zbliżam. Słyszałam, że te skurczysyny mają Nastroje.
(Wiele kajmaku przecieknie, nim zacznę produkować coś, co jest bardziej skomplikowane niż szarlotka – i jadalne. Ale dzięki za iskrę nadziei.)
Mogę służyć fantastycznym przepisem – zawsze wychodzi – a nie jestem mistrzem w kuchni – tzn. ja potrafię gotować – tylko nie każdy potrafi to jeść 🙂
A, i nadal potrzebuję kogoś, kto mi powie, jak zrobić muffinki tak, żeby wyrastały górą, a nie wypełzały jak wstydliwy Gollum. Za to są smaczne.
Ach, weź. 19-letnia dziewczyna mojego braciszka robi takie muffiny, że Pamela Anderson zazdrości im jędrności. (Umie też różne kombinacje alpejskie, np. tartę kawową.)
A teraz najśmieszniejsza część: dziewczyna (jak i brat zresztą) jest raczej na prawo. Od feminizmu jak najdalej. Przypadeg? 😉
no, nie wiem 😀 Przyjaciółka – raczej na lewo – ciężko wykształcona, a piecze takie rzeczy, że niech się najlepsze cukiernie schowają
Uśmiałam się przy Sztukach Zniewolonych 😀
Był taki czas, że z zamkniętymi oczami robiłam elektroforezę białek, PCR czy izolację RNA, nie mówiąc o sporządzaniu buforów, pasażowaniu komórek i innych takich. Dziwnym by było, gdybym nie umiała nic zdziałać w kuchni albo ze ścierką w łapie 😀 Ale w ciastach faktycznie nie mam wprawy.
Elektro…co? 😀
Tańszą siostrą nici chirurgicznej jest nienamiętowiona nić do zębów.
Biszkopty to plugawe Zło, Cthulhowe pomioty i nie da się z nimi negocjować. Nie umiem w biszkopty. W porównaniu drożdżowe jest miłe i łagodne. Żeby kochało, trzeba je też ukochać – długo masować i trzymać w cieple. I nie pizgać nim.
A feminizm utrudnia wykonywanie sztuk zniewolonych, bo cały czas w mózgu dzynia „nie muszę”.
Zważywszy rozmiary mojego talentu, chyba pozostanę przy brownies. 😀
A to na pewno. Moje przodkinie szorowały podłogę za każdym razem, gdy coś na nią spadło. Mnie się nie chce.
Biszkopt nigdy mnie nie zawiódł, choć czasem mu się wyrastało na środku. Drożdżowe z mieszanych mąk to dopiero pomiot Przedwiecznych.
A ja nie wiem, czy feminizm utrudnia. Można niezależnie od feministycznych przekonań nie lubić kurzu albo lubić szykowanie smakołyków. Zresztą wielu mężczyzn chętnie udziela się w kuchni (już dobre 60 lat temu mój dziadek od strony ojca nie widział nic zdrożnego w tym, żeby własnymi rękami naszykować dzieciom kluski). Osobiście żałuję, że nie mam czasu robić w domu tyle, ile mogłabym, gdyby mnie nie absorbowały inne rzeczy. Pieczenie ciast jest zupełnie miłym zajęciem, jeśli można bez wyrzutów sumienia poświęcić na to wieczór. Vice versa, można takiego hobby NIE lubić – i też git.
Agnieszko, koncept, iż albo feminizm, albo skille kuchenne – nawiedził nas z E. w ataku spowodowanej ciastową klęską głupawki. (Pewnie, że można.)
„Miłośnika prawidłowych cudzysłowów uprzejmie informuję” – nawiązując do jednej z poprzednich notek, to jest właśnie wypowiedź pasywno-agresywna. I nie, nie mam bólu rzyci o nic. Po prostu informuję. Mnie też swego czasu poinformowano i nieco mi to poprawiło komunikację z ludźmi, aczkolwiek nadal różnie bywa.
No to jak ująć komunikat: „wglądnęłam w te cudzysłowy, nie da się, więc kwestię uważam za zamkniętą” – żeby to nie brzmiało źle?
Jak wyżej?:)
„Sorki, ale coś ten edytor nie chce wstawiać cudzysłowów tak, jak trzeba”.
Teraz już nie piekę z powodów wagowych, ale niegdyś wielką pomocą był blog Moje Wypieki – autorka dość często opisuje, jak powinno wyglądać ciasto/masa na różnych etapach przygotowania (w stylu: tu się rozpada, tu się nie klei, tu się ciągnie) i raczej unika stwierdzeń ”wyrabiać, aż będzie gotowe”. Nawet obrzydła feministka może z tej strony skorzystać (wężykiem, wężykiem!).
Gotowanie to zdecydowanie wymagające pasji i precyzji zajęcie, jeśli korzystasz z książki kucharskiej upewnij się, że była pisana przez aptekarza. Mało kto potrafi napisać przepis, i mało kto potrafi go przeczytać.
Problem nie leży w płci, ani w poglądach.
Ależ ja to wiem, przecie uprzedzałam, iż teraz Będę Żartować. 🙂
A poważnie – nie umiem w przepisy ni wuja. Mam swoje sprawdzone potrawy, które komponuję metodą jazzmana na haju – tego dorzucimy, tego dosypiemy, sypło się za dużo? Nie szkodzi, zrównoważymy czymś innym. edyta: I w tym zapewne cały klops, albowiem ciasta tak się mają do sosów do spaghetti, jak fizyka nuklearna do tej, co jej uczą w szkołach.