Zazdrość to taka sama przyjemność jak puszczanie wódczanego pawia. Boli okropnie, wygląda obrzydliwie i zraża nam ludzi.
Wyzwolenie się od tego gada to zadanie na całe życie. A przejście w tryb poli wbrew pozorom w tym pomaga.
To jest wpis, który miał powstać tygodnie temu. Przepraszam. Zwalił się na mnie Rozrywkowy Koniec Roku (also known as: wszystko naraz.) Ale wreszcie jestem. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórych z Was temat nadal interesuje.
W poprzednich odcinkach przedstawiałam zalety życia w trybie poli. Nie jestem jednakowoż panią z działu PR. Żadna Tajna Poli Mafia nie przesyła mi dolarów. Posiadam luksus mówienia, co myślę. Dlatego odtąd porozmawiamy także o sprawach mniej miłych. O sytuacjach trudnych i ciężkich. O dołach z kolcami. Poliamoria też je ma. Tak samo jak tradycyjne związki. Jak wszystko.
Zacznijmy od sporej wielkości słonia w pokoju. Stoi sobie spokojnie w kącie, żuje obrus i czeka, aż o nim pogawędzimy.
To właściwie nie słoń. To nosorożec. Jest ostro zakończony.
ZADROŚĆ.
Okropne słowo. Paskudne uczucie. Wstyd przyznać, że się na nie cierpi, prawda? Jeśli przypadkiem przyszło Wam do głowy, że nie znam, co to zazdrość i tylko dlatego cała ta poliamoria wydaje mi się świetnym pomysłem, to wiedzcie, iż owszem, znam. Znam dobrze. Wrócimy jeszcze do tego.
Potrafię się dopatrzeć pozytywów w niemal każdym uczuciu poza zazdrością. Na przykład gniew. Gniew utrudnia myślenie i stosunki międzyludzkie. Społeczeństwo pełne rozgniewanych staje się poligonem survivalowym, a nie społeczeństwem (witamy w Polsce.) Upaja i można się od niego uzależnić. Lęk w oczach tych, co schodzą nam z drogi, gdy się malowniczo wkurwimy – jest bardzo przyjemny. Gniew to trucizna. Ale przyjmowana w rozsądnych dawkach czyni silniejszym. Pozwala pieprzyć cudze niezadowolenie. Umożliwia przyjęcie go na klatę, a następnie ruszenie w dal z podniesioną głową. Polecam gniew.
Zazdrości nie poleciłabym nikomu. Podobnie, jak nie polecam upicia się na umór. Z mojego punktu widzenia bycie żywo zazdrosnym to taka sama przyjemność jak puszczanie wódczanego pawia. Boli okropnie, wygląda obrzydliwie i zraża nam ludzi.
Odkąd doświadczyłam, czym się kończy – unikam pijaństwa ze wszystkich sił. Mam pewne sukcesy na tym polu. Do stanu pt. „nieprzytomni Kielce” doprowadzam się raz, może ze dwa razy w roku. Atak wymiotów to nie jest coś, czego wyczekiwałabym z utęsknieniem. Ataku zazdrości uniknąć znacznie trudniej. Prowokujący czynnik potrafi niespodzianie wyłonić się zza węgła i zdzielić nas pałą przez nery.
Dla wielu monogamistów takim czynnikiem jest sytuacja, w której ich partner/partnerka jest emablowany przez osobę trzecią. Świat roi się od ludzi poszukujących. Prawdopodobieństwo, że któryś z nich uzna naszego męża/żonę za obiekt godny zabiegów – jest statystycznie duże. Istnieje zestaw kulturowo wdrukowywanych skryptów z reakcjami na taką okoliczność. Otoczenie czuwa, byśmy puścili je w ruch. „Ej, ale ten młody to się chyba za bardzo z twoją Aśką zaprzyjaźnił.” „Pozwolisz tej siksie kręcić się koło Andrzeja?” „Dziecko drogie, żonaci mężczyźni nie miewają koleżanek.”
Najbliższa osoba traktowana jest tu jak własność. Coś pomiędzy inwentarzem żywym a działką grodzoną płotem. Inwentarza trzeba wszak pilnować, by nikt go nam nie ukradł. Zaś działki, by kto nie wlazł w szkodę. Nakręceni przez kulturowy trening, ściągamy z haka dubeltówkę i ruszamy do walki o swoje.
Spróbowalibyśmy nie ruszyć. Zaborczość to uświęcony obyczajem przejaw miłości. Rozżalony brakiem typowej reakcji partner może zarzucić nam, że skoro nie ostrzymy poroża o kamień – to widać nie kochamy tak, jak trzeba.
Bywa, że zachowania terytorialne idą w ruch bez realnej przyczyny. Osoba postrzegana jako potencjalny złodziej wcale nie snuje zakusów na nasze szczęście. Pokutuje jednak przesąd, iż wszelkie NIE podbarwione seksem relacje między osobami płci odmiennej* są niemożliwe. A kto twierdzi inaczej, ten naiwnie się łudzi (względnie sam kryje podstępne zamiary.) A zatem – stała czujność! Wszak Wszyscy Wiedzą (TM), iż żonaci mężczyźni nie miewają koleżanek.
Lata temu byłam w (całkiem zresztą udanym) monozwiązku z kimś, kto nie mógł przetrawić, iż kolega zaprosił mnie na niewinną kawę. Znał kolegę. Wiedział, iż prędzej zjem własną nogę, niż zapałam do kolegi namiętnością. Wiedza ta nie przeszkodziła mu nastroszyć się niczym rozżalona ryba najeżka. Kawie naszej postawił stanowcze veto. „A co to będzie jak ja się zacznę tak umawiać z różnymi dziewczynami?” Uzyskawszy odpowiedź („Nic strasznego”) zarzucił mi, iż nie Respektuję Podstawowych Praw Rządzących Związkiem. Zrezygnowałam wtedy z tej kawy. W imię spokoju i poszanowania cudzej potrzeby bezpieczeństwa. Kolega zrozumiał.
Zazdrość tego rodzaju bierze się z lęku. Tak bardzo się boimy, że zostaniemy oszukani; wykorzystani, a następnie porzuceni w diabły. Że nasze najlepsze chęci, czas i energia, którą zainwestowaliśmy w związek (nie cierpię tego handlowego określenia) pójdą na marne. Bo ktoś miał dłuższe nogi. Polotniejszą gadkę. Mężczyznom ponoć spędza z oczu sen myśl o rywalu z większym wyposażem. Ja przez lata czułam się nieswojo w towarzystwie kobiet wysokich i szczupłych. Na wszelki wypadek podstawiamy rozmaitym kolegom/koleżankom pod nos dużą tabliczkę z napisem: NAWET O TYM NIE MYŚL. Zaznaczamy terytorium. Czasem uprzejmie, a czasem warknięciem przez zęby. Zużywamy na to sporo zmartwień i kalorii.
Rzecz w tym, że nie da się skutecznie zasłonić komuś oczu na walory cudzych conversational skills czy nóg. Nowość miewa zniewalający powab. A panie, które z dumą mawiają: „mój misiaczek to się za babami nie ogląda” zwykle zaklinają rzeczywistość.
Mój pierwszy związek wytrzymał lata dłużej, niż był powinien. Kolebał się po nierównościach życia, pruł na brzegach. Niemniej trwał. Nie byłam skłonna do zazdrości opisanej wyżej. Tej czujnej i trwożliwej, która tak łatwo przechodzi w paranoję. Czułam się zbyt zajebista – urodziwa, bystra, interesująca – by jakakolwiek inna samica mogła mi wejść w paragon.
I wiecie co? Nie miałam racji.
Mój ówczesny poszedł na jakąś imprezę. Poznał tam pewną damę i w jakiś kwadrans później oznajmił mi, iż on na tym przystanku wysiada. Wystawcie sobie szok mój i niedowierzanie!
Czy poczułam wtedy tę zazdrość, o której tak rozprawiam? O, z siłą młota. Byłam chodzącym kłębkiem rozpaczy i agresji. Nawrzeszczałam na najlepszą przyjaciółkę, bo spóźniła się na umówione spotkanie w centrum miasta. Dzięki czemu zmuszona byłam tkwić tam i patrzeć, jak z metra wychodzi (wczoraj jeszcze mój) chłopak, nadskakujący jakiejś niewieście. Scena niczym z kiepskiej komedii romantycznej. (Na szczęście oni mnie nie widzieli. Jak nic wyrżnęłabym w typa hot dogiem.)
Nie cierpiałam go i życzyłam mu wszystkiego złego. Żeby się utopił i ryby go obżarły na dnie jeziora. W wybrance pana Z Kwiatka Na Kwiatek widziałam wyłącznie moralność hieny (poderwała zajętego!!!) tudzież nochal (miała spory.) Zastanawiałam się, jaki organizm obdarzony mózgiem porzuciłby Mnie na rzecz przeciętniary bez biustu. Niewierny nie ułatwiał mi zadania, domagając się kontynuowania znajomości Na Prawach Przyjaźni.
No cóż, stare dzieje. Zazdrość w końcu mi przeszła. Jak i zainteresowanie losem byłego oraz jego aktualnej ukochanej. Po prawdzie powinniśmy byli rozejść się dużo, dużo wcześniej. W sumie powinnam być jej wdzięczna.
Widzicie – tak nieszczęśliwa, wściekła i pełna żądzy odwetu jak przez tamten krótki czas – nie chcę czuć się już nigdy w życiu. Po prostu nie. To było dogłębnie upadlające doświadczenie.
Niestety, życie z definicji jest towarem mieszanym. Trafiają się w nim zgniłki. Od czasu do czasu zdarzy się, że dżentelmen, którego zdążyłam polubić – łyśnie uśmiechem i tyle go widzieli. Kilka miesięcy temu wpakowałam się na takiego z jakiejś okazji towarzyskiej. Zmuszona byłam patrzeć, jak czuli się do swojej nowej dziewczyny (moim mężczyzną to zostać nie chciał.) W piersi obfitej zlągł mi się ciemny gad agresji. Z przykrością wyznaję: oberwał wtedy nie tylko on, ale i wszyscy postronni.
Znam zazdrość opitą gniewem. Zazdrość o to, czego mnie odmówiono. Choć przecież jestem „lepsza niż cała reszta pań, cały babski wyż.” (Nadal w to nie wątpię.) Moja zazdrość jest krzywdą silnie narcystyczną, raną zadaną dumie.
Wyzwolenie się od tego gada to zadanie na całe życie. A przejście w tryb poli wbrew pozorom w tym pomaga.
Co ja pieprzę? Niby jak pozwolenie, by inni ludzie kręcili się przy najbliższej nam osobie (wuja tam – kręcili się! Korzystali z dobrodziejstwa jej obecności na tym padole w podobnym stopniu, co my!) miałoby uśmierzać zazdrość?
Otóż – uśmierza. U korzenia zazdrości tkwią: strach i zranienie. Strach przed tym, że coś się wydarzy za naszymi plecami; coś, na co nie będziemy mieć wpływu. Zranienie – bo bycie odtrąconym budzi złość i ból. A nie ma większego odtrącenia niż sytuacja, w której ktoś drogi wybiera jakąś „przeciętniarę”. Względnie przeciętniarza. Zamiast nas.
Bycie poli oznacza przejście do takiego porządku, w którym nie mamy moralnego obowiązku obszczywać swego terytorium. W prawidłowo funkcjonującej polirelacji nie ma też spraw „za naszymi plecami”. Nie musimy wiedzieć o równoległych związkach naszego partnera wszystkiego. Ja np. wiem o dziewczynie mojego mężczyzny bardzo niewiele. Jak wygląda, gdzie mieszka, w jakim trybie pracuje. Znam jedno z jej zainteresowań. Ale nie znam nazwiska. Spotkałyśmy się raz. Szczegółowa wiedza nie jest mi potrzebna. Nie wykluczam, iż kiedyś to ulegnie zmianie. Rzecz w tym, że decyzja, i l e wiedzieć – należała do mnie. Mogłabym wypytywać G. Wyszedłby mi w tym naprzeciw. To daje wielki spokój. Poczucie sprawczości.
Wszystko pięknie, powiecie. Strach odfajkowany. Ale co z tym zranieniem? Jak proponujesz Wumie przejść do porządku dziennego nad tym, że nie jest się dla naszej miłości tą jedyną? Że istnieje w jego życiu jeszcze inny ktoś. Ktoś być może od nas zgrabniejszy. Dowcipniejszy. Z lepszą pracą i/lub bardziej imponującym hobby. Ktoś, kto potrafi w alkowie zwisać z żyrandola. Podczas, gdy my pocimy się przy pozycji wyciętej z „Cosmopolitan”.
Mam dla Was złą wiadomość. Takie ukłucia będą się zdarzały. Im bardziej wątpimy w siebie, im więcej mamy sobie do zarzucenia – tym częściej.
Będę bezwzględna i powiem to wprost. Poliamoria nie jest dla ludzi, którzy się nie cierpią. Jeśli czujemy się gorsi (głupsi, brzydsi, mniej seksowni) od dowolnej istoty ludzkiej w pomieszczeniu, to nie nadajemy się do związku. Ani do takiego poli, ani do żadnego. Nadajemy się do terapeuty. To nie jest uszczypliwość, tylko stwierdzenie faktu.
Co jednak, gdy nastoletnia faza selfhejtu szczęśliwie minęła, jesteśmy ze sobą jako tako pogodzeni, a tylko od czasu do czasu coś nas żgnie? Nawet bardzo zrównoważony emocjonalnie człek miewa czułe miejsca, których rzadko tyka. Jakiś zastarzały kompleksik. Dawna, nie do końca zabliźniona rana. Mamy je wszyscy.
Moim kryptonitem jest waga ciała. Jakoś tak się składa, że ci panowie, którzy mnie nie chcieli – chcieli kobiet o dwa, trzy rozmiary ode mnie chudszych. Być może drobne te damy biły mnie na głowę nie samym faktem swej drobności, a radosnym usposobieniem czy technikami ars amandi. Ale umysł domaga się wzorców; maluje je tam, gdzie być może wcale ich nie ma.
Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Druga dziewczyna mojego chłopaka waży tyle, co obżarty wróbel.
Dziesięć lat temu ten fakt wystarczyłby, żeby mnie wprawiać w chroniczne drżenie. Porównywałabym nasze zdjęcia. Kompulsywnie domagała się od faceta zapewnień, że to ja jestem „ta ładniejsza.” Ogryzałabym paznokcie. Wyczekując dnia, w którym on oprzytomnieje – i się mnie pozbędzie.
Na szczęście bardzo się zmieniłam przez te dziesięć lat. Zgromadziłam doświadczenia; kilka okropnych, inne takie sobie, wiele wręcz wspaniałych. Zyskałam pewność iż wbrew temu, co twierdzą rozmaite bucefały – prawdziwa kobieta nie kończy się na 60 kg. Że są mężczyźni, którzy kochają pełne biodra, wydatne rufy i ciężkie, obfite piersi. Są też i tacy, co lubią ptasią drobnokościstość, wzruszająco małe stopy i piersi jak jabłuszka. A czasem są to jedni i ci sami mężczyźni. Mózg Rozjebany.
Spowiadam Wam się tu ze swoich rozdrapów, bo chcę podkreślić jedno. Nasz lęk, że okażemy się „nie dość dobrzy” nie odejdzie sam. Trzeba nad nim świadomie popracować. Jak Luke nad opanowaniem Mocy.
Nasz partner/ka ma drugą dziewczynę/chłopaka, którzy wydają się zagrażająco wspaniali. Okeej. Chcesz się założyć, że oni podobnie myślą o nas?
Nie ma istot imponujących od włosów po pięty. O ile nie żyjemy we troje przy jednym stole, w jednym łóżku – nie widzimy partnerów naszych partnerów takimi, jacy w istocie są. Opuchniętych od snu. Rozczochranych i w złym humorze. Błyskotliwy intelektualista może kryć homofobiczną żyłkę. Wspaniałomyślna społecznica – dziecinne pragnienie, by jej zazdroszczono. Wulkan seksu miewa takie dni, gdy łazi dzień cały w pidżamie i z nieumytymi włosami. Dusza towarzystwa okresowo zamyka się w sobie i pisze zjadliwe komcie w internecie.
Tacy właśnie są ludzie. Tacy jesteśmy my. Niedoskonałość jest czymś powszechnym i wartym czułego uśmiechu, nie potępienia. Poliamoria jest fajna, bo leczy z poszukiwań tej Jednej Jedynej Osoby Idealnej. Nasz partner widział to, co w nas najlepsze i najgorsze. Ma też porównanie. A jednak wciąż chce z nami być. Dla mnie to dość, by stopić tkwiący w sercu szklany kolec zazdrości.
Nie na zawsze, oczywiście. Może się zdarzyć tak, że równowaga sił w polikule ulegnie zawahaniu. Przyzwyczailiśmy się, że to my jesteśmy Ci Inteligentni – a tymczasem chłopak naszego chłopaka zrobił doktorat. Czasem ktoś drastycznie utyje, ktoś zapadnie na ciężką chorobę, a jeszcze ktoś inny urodzi naszemu partnerowi dziecko. Każdy z takich przypadków może sprawić, że poczujemy się zagrożeni.
Co z tym można zrobić? Tylko jedno: mówić o tym. Wziąć naszego (choćby strasznie tym dzieckiem zaaferowanego) partnera za klapy i wyłożyć mu swoje obawy. Wyznać, co nas boli, co doskwiera. Czego się boimy. A także – jakiego rozwiązania oczekujemy.
Przykład A: „Podziwiam wysportowanie Euzebii i fakt, że jest nagradzaną Miss Fitness. Ale nie chcę o tym aż tyle słuchać. Poza tym potrzebuję, żebyś od czasu do czasu powiedziała i mnie coś miłego na temat mojej fizyczności. Kiedy tego nie robisz, czuję się niedopieszczona.”
Przykład B: „Odkąd urodziła się twoja córka, spędzamy ze sobą o wiele mniej czasu niż poprzednio. Rozumiem, że jesteś bardzo zajęty, ale potrzebuję wiedzieć, że mimo to nasz związek nadal jest dla ciebie ważny. Proszę, byś wygospodarował (x) dni w miesiącu, kiedy możemy być tylko we dwoje.”
Może się zdarzyć i tak, że to do nas ktoś z polikuły zgłosi się z postulatem. Słuchajmy obojgiem uszu.
Jak widzicie – do wszystkiego niezbędna jest Komunikacja. Do ukojenia zazdrości też.
W następnym odcinku będzie o podszywach i manipulatorach. A także o tym, co robić, gdy któryś z uczestników polikuły zachowuje się nie fair.
* Ciekawam, jak osoby nieheteroseksualne rozwiązują ten problem. A może nie miewacie go wcale? Będę wdzięczna za odpowiedzi.
Rozprasza mnie interpunkcja. Cudzysłów kończymy tak „. A nawias tak ). Pomyśl czasem proszę o ludziach niedostosowanych, którzy widzą takie rzeczy…
Oczywiście mechanizm bloga „poprawił” cudzysłów 🙂
NF, całe życie spędziłam w przekonaniu, że płaski cudzysłów to jeno w literaturze anglojęzycznej, a ten nasz ma się wznosić. SJP też tak twierdzi: http://sjp.pwn.pl/zasady/;629866 Co do nawiasów – szczerze mówiąc, nie widzę, w czym problem.
Mam skasować te spacje przed nimi,tak?
(Co masz na myśli, mówiąc „niedostosowanych”? 😀 )
Mechanizm edycji rozbił mi wypowiedź. Chodziło o interpunkcję. O kropkę po cudzysłowie i nawiasie, nie przed. Niedostosowanym jest się, jeśli zwraca się uwagę na takie rzeczy :-/
Napiszę straszny banał, że chyba głównym lękiem przed dzieleniem się ludźmi z ludźmi jest „przetestuje innych, stwierdzi, że cudnoboscy i spyli ode mnie”, z drobną nadzieją, że jak nie przetestuje, to może nie spyli, podsycającą dodatkowo lęk.
Drugą rzeczą, może z pozoru podobną, jest problem z dystrybucją dóbr. Ludzie uzwiązkowieni zwykle coś (oprócz miełości) mają wspólne: koty, kredyt, pająki niskopienne syberyjskie, dzieci. Coś, co wymaga roboczogodzin, bo trzeba nakarmić, oporządzić, ukochać, opłacić.
Perykles znajdujący kolejną Aspazję (albo i Hyakintosa, nieważne) ma do rozdzielenia maksymalnie 10-12 h swojego jestestwa na dobę (zakładamy, że Perykles jest rozumny i czasem śpi, oraz że ma farta i czasem pracuje). Czas poświęcony Hyakintosowi tracą pająki niskopienne, koty i Aspazja – a może i kredyt. Dobrostan ogólny leci na ryj; zwłaszcza jeśli Hyakintos też chce mieć z Peryklesem wspólny kredyt, masaż odwłoka i cztery pelargonie. Nie starcza czasu i zasobów, pająki płaczą, Aspazja żuje ścianę.
Sensowna polikuła (wolę polikulę 😉 chyba albo wymaga planowania w kłanastu wymiarach, albo Ludzi Którzy Się Nie Przejmują, albo komuny, gdzie Perykles, Aspazja i Hyakintos wspólnie ogarniają pająki, odwłoki i kredyty. A o to trudno.
Shiraishi,
jeżeli ktoś uważa, że jest mniej cudnoboski od Wszystkich Innych, to czeka go życie w dygocie. Trzeba solidnie osadzonego poczucia wartości własnej – jako człowieka, kochanka, towarzysza życia – żeby pakować się w poli. W ogóle w związki (ale kto takiemu dygoczącemu zabroni, prawda?)
A propos tego dzielenia doby. Pisałam o tym w poprzednim poście, być może nie dość wyczerpująco. Najlepszym przyjacielem Peryklesa, Aspazji i Hyakinthosa jest Google Calendar. Serio. Rzecz wymaga precyzyjnego planowania. Wiadomo, że dorośli ludzie w ciągu dnia zazwyczaj pracują. Przy czym ja akurat nigdy nie rozumiałam przejawianej przez wielu potrzeby, by trwać w sklejeniu z partnerem każdego dnia, przez możliwie wiele godzin. Zatem gdy myślę o organizacji – myślę np. o oddaniu dwóch wieczorów Aspazji, trzech Hyakintosowi, a dwa pozostają naszemu delikwentowi na inne zajęcia. Względnie błogi relaks w samotności.
Za sytuację optymalną uważam taką, gdy oni wszyscy mają własne mieszkania. Względnie, Perykles mieszka z Aspazją, ale czas przeznaczony dla Hyakintosa uskutecznia u tegoż Hyakintosa. Są oczywiście ludzie, którzy wolą wariant pararodzinny. Z łóżkiem w pakiecie – lub bez.
Kredyty, bolidy i komplety kosztownej porcelany to temat na osobny post. 🙂 A o wychowywaniu potomstwa w trybie poli nie mam niemal żadnych informacji, więc nie będę teoretyzować. Tutaj masz zeznanie z pierwszej ręki: http://www.vice.com/read/i-grew-up-in-a-polyamorous-household-528
Nie chodzi mi szczególnie o forsę i majętności. Właśnie nie bolidy i porcelanę.
Myślałam raczej o tym, że w związku (niezależnie od tego, ilu jest w nim ludzi) owszem, trzeba mieć czas na błogosławiony spokój, ciszę i czytanie pod kołdrą, ale też, żeby tym związkiem pozostał, trzeba coś w nim robić. Nie chodzi o sklejenie z ćlamotem i przymlaskiem stęsknionych macek (zagryzłabym), ale o wspólne, miłe lub nie, sprawy. Koty, być może, wymagają weterynarza i wtykania pigułki, regularnie i często. Cosik inne wymaga ganiania po urzędach i załatwiania (ble fuj). Żeby związek miłym był, warto obejrzeć razem Mad Maxa, pójść na koncert, czy pograć w brydża (nie, nie musi być wyłącznie we dwoje!) Raptem tego czasu robi się pieruńsko mało, i na związkowanie związku, i na wymogi tfu dorosłego życia, które gryzie w dupę, i na splendid isolation, żeby nie oszaleć. Im więcej ludzieńków, zwłaszcza jeśli ukochanych, tym trudniej.
Mam przyjaciół. Niedużo, ale są. Najbliższych troje, ciut dalszych jeszcze czwórkę. Ukochać ich wszystkich, wybrydżyć, pooglądać z nimi filmy, pójść na łyżwy, przy okazji ogarnąć własne młode emocjonalnie i technicznie, znaleźć chwilę, żeby zamknąwszy się w pokoju porysować albo poczytać fiki… Oż fak, jeszcze praca. Czasem mam poczucie, że wszystkiego jest za dużo, a każde z nich ma za mało. A że ich kocham, to mię to w miętkie uwiera.
Za mało pracowita jestem na poli…
Wiesz, wychodzę z (być może idealistycznego) założenia, że gdzie wola, tam znajdzie się i sposób. Ja póki co daję radę, ale też mój tryb życia jest dość wariacki. 🙂
To tylko się cieszę, że ktoś daje radę. 🙂
Jako osoba, której serotonina wycieka dziurkami, zanim zadziała (uszczelniam Prozakiem, uszczelniam), mogę mieć czarne podejście do świata… (Przynajmniej zanim wróci wiosna, baronowo.)
No i świetnie, że oswajasz ludziom pojęcia, które w powszechnym odbiorze zdają się Obce, Dzikie & Wyuzdane.
A ja offtopowo rzucę: cudne są te płaszczki 😀
Prawda? 😀 Moje nowe ulubione zwierzę.