Z B. leczyłam się długo i boleśnie. Być może coś mi zadał, jak ujmowali rzecz bohaterowie Sienkiewicza. Pachniał nie jak człowiek, lecz jak stworzenie z pogańskich mitologii. Wrotycz i nasięźrał. Ślepia miał kpiące, czułe i tęskne (nie dla mnie.) Psychiczny woal – z gatunku niepenetrowalnych. Palił (co ja mam z tym paleniem!) świadomie efektownie, bez pośpiechu, delektując się każdym dymkiem. Siadałam mu na kolanach naga, z petem w zębach, a on nieśpiesznie przerzucał niekończącą się bibliotekę klasycznych metalowych kawałków. Uwielbiałam chłód jego rozsypanych włosów. Oraz gdy mi śpiewał.
Byłam wczoraj na plaży. Miło byłoby napisać, że złocisty piasek parzył stopy. Tak naprawdę piasek ów miał barwę burożółtą. Szczerzył się do mnie szkłem porozbijanym w pijackim uniesieniu. W końcu Warszawa, okolice Mostu Poniatowskiego, dzień dobry.
Nie takie przeciwności się pokonywało. Trzeba tylko znać strategiczne miejsca, w których warto założyć sandały i już spływa na nas Duch Beztroski.
Słońce przyłożyło się do roboty. Po sześciu godzinach plażingu nawet tak księżycowa kompleksja jak moja nabrała barwy herbatnika.
Czy wiecie, jak wygląda zachód słońca, widziany z jednego z tych betonowych falochronów (?), wbijających pysk w mętną toń Wisły? Najpierw trującą ciecz oblewa metaliczny blask. Jakbyście patrzyli na połać folii aluminiowej. A potem żółta kula niknie za hotelem Solec i przez parę chwil wszystko jest wyłącznie czarne, mgliście żółtawe albo bladoniebieskie. Czerń to budynki na drugim brzegu i pręgi fal, wzbudzonych przez przepływającą motorówkę. Żółtawe jest niebo; błękit jest wszędzie tam, gdzie nie dotarła żółć. Impresjonizm.
Od takich widoków człowiek robi się sentymentalny. Więc*: mężczyźni, których kochałam. Paru ich było.
Ten pierwszy, taki naprawdę pierwszy, w którego zapadłam całym małoletnim, zielonym jeszcze sercem – nigdy się o tym nie dowiedział. Na dużych przerwach podglądałam go z okna na pierwszym piętrze. Popalał, skryty przed gniewem profesorów w cieniu szkolnego śmietnika. Zaciągał się z właściwą młodzieży zamaszystością, odrzucając głowę do tyłu.
Był najpiękniejszym stworzeniem, jakie widziałam w całym swoim życiu. Pamiętam, że miał oczy jak kot i rzęsy bez końca. Obnosił kasztanowy, lekko wijący się włos do połowy pleców, wytartą skórzaną kurtkę i koszulkę z Sepulturą. Miał też zerową odporność na alkohol; na imprezach zawsze rzygał pierwszy. Któregoś razu podłe piwsko podcięło mu te długie nogi. Poszedł w kimono na cudzej kanapie. Strwożona jak wyznawca, któremu przyszło obcować z misterium – podkradłam się doń i dotknęłam lśniących splotów. Omal nie zadławiłam się z zachwytu. Były niewiarygodnie, jedwabiście miękkie. Dotąd żyłam w przekonaniu, że włosy męskie zasadniczo różnią się strukturą od damskich,”bo to przecież chłopcy.”
Oceniajcie mnie, jeśli chcecie. Miałam szesnaście lat.
Tego drugiego długo nazywałam miłością życia. Pierwszy pocałunek, pierwsze liźnięcie zakazanego. Wszystko pierwsze. Za każdym razem, gdy komuś mówię, ile lat byliśmy razem (osiem) widzę niedowierzanie. Czasem podziw. Tymczasem nie ma nic godnego podziwu w sytuacji, gdy dwoje młodych ludzi z zimnego chowu rozpaczliwie się w siebie wczepia. A potem trwa tak, coraz boleśniej kalecząc się wzajem. Rzecz w tym, że pamiętam chwile piękne (albo nostalgia je ucukrowała) i takie, których nie życzyłabym najgorszym wrogom. Jedne z drugimi wymieszane jak piasek z popiołem.
Był wysoki, smukły i bladoskóry, z długimi płowymi lokami powiewającymi na wietrze. Nie lubił ich związywać do seksu, a ja się złościłam, bo właziły mi do ust. W zielonych oczach miał archipelagi złotych plamek. Pachniał delikatnie, zbyt słodko – myślałam – jak na mężczyznę. Tak naprawdę chyba nigdy nie chciał nim być. Wiele w nim było takich niezgodności, paradoksów, pęknięć. Cech uroczych oraz bezbrzeżnie paskudnych.
R. wyłowił mnie z ciemnej wody. Uratował w chwili, gdy byłam gotowa spokojnie pójść na dno. Zabrał trzęsącą się kupkę nieszczęścia do domu, ogrzał i nakarmił. Jak mogłam go nie pokochać?
Choć nie był ani wysoki, ni drobnokościsty. Wręcz przeciwnie. Za to miał wielkie czułe serce. Czarną brodę ze szczyptą srebra i marsową minę jak król krasnoludów. Najbardziej lubiłam w nim oczy; tak ciemne, tak wyraziste, że ich spojrzenie było jak wykrzyknik. Miał kapitalną inwencję w dziedzinie plugawych przekleństw i niezrównane poczucie humoru. Z nikim przedtem nie zaśmiewałam się do stanu, gdy fikasz na grzbiet i konwulsyjnie wierzgasz odnóżami.
L. przytrafił mi się w momencie, gdy (jeszcze naiwna jak osesek) wkładałam niebaczną stopę w bajorko tzw. wolnych związków. To, co się między nami zdarzyło nie było ani wolne – chłopak sprawnie załatwiał te rzeczy – ani związkiem. Swego czasu wypiliśmy razem wiele piw i ufałam mu. Uznałam, że skoro ujmuje mnie w talii i zaprasza do taksówki, to znaczy, że zbierał się do tego miesiącami. Że nazajutrz zadzwoni. Zaproponuje spacer. Albo lody.
Tymczasem L. był kolekcjonerem. To beznamiętne, blade spojrzenie rasowego nordyka nie kryło głębi, które sobie wyroiłam. Nie kryło w ogóle nic. Miał piękne dłonie. Gdyby mógł, sprawiłby mnie nimi i powiesił wypchane truchło nad kominkiem.
Potrafił uwieść jednym efekciarskim gestem. Znacie to, dziewczyny, gdy mężczyzna wkłada dwa papierosy do ust, zapala je i wsuwa jednego między wasze rozchylone wargi? Taki był. Siadał na podłodze w kuchni i kopcił, upozowany. Ta podłoga kleiła się od apatii.
Wkrótce potem poznałam J. o posturze żołnierza i oczach smutnego chłopca. Trwam przy nim do dziś. Jest jak skała w rwącym potoku, jak drzewo, którego nie powali żaden piorun. Delikatniejszy i bardziej rozedrgany niż można by się domyślać – dla mnie jest siłą. Los sprawił, że na co dzień nurza się w ludzkiej zupie z piekła rodem. Pływają w niej ci zabawnie niekompetentni, narcyzi, histerycy, liżytyłki większe i mniejsze tudzież mendy grubego kalibru. J. wychodzi z tej brei nieskalany, nieprzekupny. Od zawsze na zawsze wyłącznie swój.
Jeśli to nie jest istotą męskości, to doprawdy nie wiem, co nią jest.
Mogłabym spłodzić poemat o jego szerokich plecach i twardych bicepsach. Byłaby to najokropniejsza ramota. Choć mój zachwyt tak prawdziwy.
Dajemy sobie dużo wolności. Być może dlatego sprawa wciąż jest aktualna.
C. admirowałam z oddali lata wcześniej, niż miałam okazję go zobaczyć. Władał polotną frazą jak Skrzetuski szablą. Wulkan ciętego humoru i olśniewających anegdot. Za cenę życia nie potrafiłby zrezygnować z bycia uwielbianym przez wszystkich. Tym bardziej dla jakiejś tam dziewczyny, Co Się Czepia.
Urody był raczej dyskusyjnej, ale chemia między nami wrzała. Potrafiłam doprowadzić się do stanu galaretowatych nóg, tylko wąchając jego włosy. Pokazał mi drogę rzadziej uczęszczaną. Kłopot w tym, że oblał przy mnie test Voighta-Kampffa. Oraz nie dostrzegł Implikacji.
Mam słabość do ludzi kurewsko pokręconych. Szczególnie do przejawiających cechy ze spektrum autyzmu. Wściekła inteligencja i psychiczny woal, którym się taki osobnik otorbia biorą mnie za każdym razem. Bywam jak nadgorliwy archeolog. Kopię za tajemnicą tam, gdzie być może jest tylko kupa potrzaskanych skorup.
Z B. leczyłam się długo i boleśnie. Być może coś mi zadał, jak ujmowali rzecz bohaterowie Sienkiewicza. Pachniał nie jak człowiek, lecz jak stworzenie z pogańskich mitologii. Wrotycz i nasięźrał. Ślepia miał kpiące, czułe i tęskne (nie dla mnie.) Psychiczny woal – z gatunku niepenetrowalnych. Palił (co ja mam z tym paleniem!) świadomie efektownie, bez pośpiechu, delektując się każdym dymkiem. Siadałam mu na kolanach naga, też z petem w zębach, a on nieśpiesznie przerzucał niekończącą się bibliotekę klasycznych metalowych kawałków. Uwielbiałam chłód jego rozsypanych włosów. Oraz gdy mi śpiewał.
Jak ten chłopak śpiewał!..
T. z kolei miał urodę (i pychę) tatarskiego księcia. Zbijający z nóg, słodko-gorzki powab cynizmu gęstego jak smoła. (Takiego nie rozproszysz żadną dobrą wolą.) Miał też Problemy.
Gdyby urodził się w dawnych czasach, paliłby wraże wioski. Ciągałby kobiety za włosy, rżnął krótko, z nienawiścią, podcinał im gardła a potem pił, posępnie wpatrzony w płomień.
Z S. sprawa jest daleko mniej wytłumaczalna. Dzieliło nas ćwierć wieku i pogląd na chyba wszystko. On też miał stepową krew. Tak myślę. Spytany o to, wzruszył ramionami.
Zobaczyłam go pierwszy raz i pomyślałam: nie. A potem mnie dotknął i z pyskatej, asertywnej do bólu – zmieniłam się w łkającą z rozkoszy, półprzytomną masę. Dla niego to nie było dość.
Mężczyźni, których kochałam. Raz, kilka razy, dobrych parę lat. O wszystkich innych nie warto wspominać.
* Nie zaczyna się zdania od „więc”. Ale jak się o tym wie, to można.
fajna opowieść Nina, (nie)stety część Twoich gustów i upodobań trochę podzielam,
mimo wszystko powodzenia dziewczyno
A ja kocham Cię czytać i nie wstydzę się tego wyznania <3
Jasmin – dziękuję, it gets better. 😉 Ray – ja Ciebie też!
Och Nino… Nino Wum. Zadumałam się.
Która z nas nie ma takiej zgranej, znanej na wylot talii znakowanych kart… Można się nimi elegancko wachlować. As, król, as, król… dupek.
Polly, oni też mają swoje talie. 🙂
A nich przecież same damy! 😀
Oj, rozumiem gusta, całkiem rozumiem (poza Pattonem – w nim się nigdy nie kochałam). Choć przyznaję, że ja najlepiej ściągałam swoiste ofiary losu. Wszyscy moi byli trochę niedopasowani, trochę nie na miejscu. Może nie mieli Problemów, przynajmniej nie za wiele, z całą pewnością jednak byli co najmniej dziwni, z reguły budzący u innych skrajne reakcje. Palenie też mnie szalenie pociąga. Do uroku cynizmu zaś musiałam nieco dojrzeć – początkowo miałam za miękki zad.
Liściu, [cześć tak w ogóle ;)] szczypta cynizmu w chłopie jest jak dobra przyprawa. Problemy zaczynają się wtedy, gdy osobnik wykazuje tendencje nihilistyczne.
Jeśli chodzi o facetów to z jednej strony sporo nas łączy (kręcą nas pokręceni faceci), ale też sporo dzieli (nie znoszę palących, długowłosych też jakoś nie trawię).
Zagłębiam się w swoje wspomnienia i trudno mi wykrzesać ciepłe uczucia do tych, których tak wściekle kiedyś kochałam. Tak bardzo inna byłam wtedy, oni tacy jacyś inni niż ci, którzy teraz potrafią zrobić na mnie wrażenie…
Pierwszy już nie żyje. W 2 klasie podstawówki powiedział, że mam ładny uśmiech. Nie mogłam nie oddać mu za to swojej duszy. Od tej chwili chciałam być jego żoną. Z koleżanką zorganizowałam nawet nasz ślub w lesie. On średnio był naszym związkiem zainteresowany. Wolał kopać mnie w golenie przy byle okazji zostawiając potężne na nich siniaki. Aż dziwne, że nie zostałam fetyszystką podobnych obrażeń. Potem nasze drogi się rozeszły – miał problemy z kończeniem kolejnych klas i bardzo szybko, na długo straciłam go z oczu. Parę lat temu zapił się na śmierć.
W drugim kochała się cała klasa, więc nie miałam wyjścia – też go pokochałam. Za uśmiech i zwinność na WF-ie.
Trzeci był sprawcą kisielu w majtkach. Pierwsze pocałunki, dotyk na piersiach… 7 klasa i już chciałam być cała jego. On choć 3 lata starszy nie chciał mnie w całości, więc inny skorzystał z tego zaszczytu gdy skończyłam jakieś 15 lat.
Rok z nim byłam i chyba kochałam, bo jak mnie zdradził i zostawił dla innej – cały miesiąc rozpaczałam. Wtedy ponownie pojawił się ten od pocałunków – dla odmiany zakochany we mnie. Ja już wyleczona potraktowałam go średnio miło idąc pić wino z 2 chłopakami. Przepadłam na całą noc upadlając się dziko, choć nie seksualnie. Miłość mu jednak przeszła jak ręką odjął.
No i pojawił się ten poważniejszy. Ojciec mego dziecięcia. 8 lat trwał nasz związek. Nie wiem doprawdy co w nim kochałam, ale wiem, że po rozstaniu kolejny rok płakałam, choć już dawno z innym byłam szczęśliwa.
Ten inny… miłość z kosmosu – wyrwał mnie z lasu do wielkiego miasta. Kolejne 8 lat sielanki. Cud, miód i orzeszki. Na początku słodkie, a potem coraz bardziej słone. Brakowało mi czułości. Bardzo. Bardzo bardzo. Nie potrafił jej mi dać, a brak ten tak bardzo mi doskwierał, że… obudziły się we mnie demony, o których istnieniu pojęcia nie miałam.
Co to się działo… kolejna miłość się pojawiła. Przyszła znienacka. Parę miesięcy motyli wszędzie, a potem rok dennej rozpaczy.
Następnemu zaufałam, ale trochę za dużo nas miał w swoim życiu, bo zaczął się gubić w swoich kłamstwach. No nie zdzierżyłam, zostawiłam. Lubiłam w nim parę rzeczy, ale nie była to jakaś wielka miłość, coś za czym się tęskni. Tylko oszukana dusza trochę jeszcze się marszczy na wspomnienie tego incydentu.
Na koniec pojawiła się kobieta. Tak. Kosmiczne doznanie dowiedzieć się o sobie, że jest się nie do końca hetero. Że za bujnymi chaszczami życia ukryta jest malutka furteczka do niezwykłej krainy kobiecych pyszności. Mówię Ci – delicje niesłychane! Subtelności, zapachy, dotyk… Kocham. Inaczej, ale równie mocno. Ach!
Taka oto moja miłosna historyja. Pewnie kogoś pominęłam, ale… stara jestem, a pamięć tak bardzo, tak często już zawodzi…
Fajna sprawa z tą miłością. Tak uroczo daje energetycznego kopa, pobudza do działania, do życia.
😉
Ciekawy wpis i dobrze się czyta:-) Pozdrawiam