Tuż po obiedzie polazłam do lodówki (like Wum does) i znalazłam w niej wielki kawał apetycznie przypieczonej wieprzowiny w ziołach.
– Czy ja mogę to zjeść?
– No nie wiem – zafrasował się J. – To mięcho przyniosła D. Wiesz, ta z firmy. Robiliśmy razem projekt, a potem ja robiłem ją. Nie jestem pewien, czy masz moralne prawo do tej pieczeni.
Ja (żując niefrasobliwie) – What did you say?
On (po dojrzałym namyśle): – W sumie to D. wypiła wino, którą przywiozła mi M. A co tam, żryj.
Zima odwróciła się pancernym zadem. Odchodzi, obrażona niczym korpulentna baba z poczty, przed którą ktoś się dopchnął do okienka. Dobre to i słuszne.
W powietrzu czuć wilgotną, żywą nutę. Jakby nagle odblokowano cały wachlarz zmrożonych dotąd woni. Światło wciąż bywa szare i niepewne, ale nawet ta szarość jest podszyta blaskiem.
Czuję w kościach tęskny zew. Uśmiecham się do mijanych na ulicach mężczyzn o zawrotnie wąskich biodrach. Nawet do tych z brodami jak Sienkiewicz, fuck yeah.
Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego. Wyrządziłabym psotę.
Blada aura poranka spowija szerokie plecy J. Nieśmiały promień drży na mocnym karku i perfekcyjnych łopatkach. Brutalność tego piękna zapiera mi dech. Jak zawsze, ale o tej porze roku jakby mocniej. Mówię mu o tym. A J. uśmiecha się jak chłopiec, nie wiedząc, co począć z tym wyznaniem.
Pierwszy raz od lat spędziłam dzień świętego Walentego jak uważam, że należy to czynić. Był taki wdzięcznie drobnokościsty i miał zielone oczy ze świetlistą obwódką. Wszedł za mną do speluny bez okien. Gdzie posępna metalowa młodzież tkwi po kątach, patrzając spode łba. Zapięty po szyję. Przyniósł mi krótko ciętą różę i batonik Bounty. Rano oglądaliśmy ulubioną kreskówkę dzieciństwa, leniwie wciągając chleb z dżemem.
Zadzwonić, nie zadzwonić – bawię się tą myślą jak piłeczką, obrysowując oko mocniejszą niż dotąd warstwą dymnego cienia. Moje smokey eye zawsze wygląda mniej lub bardziej tak, jakbym przed kwadransem wpierała twarz w pościel. Zapewne jest w tym głębszy sens.
Oto dowód, że los ma wysublimowane poczucie humoru: mój walentynkowy towarzysz i J. mieszkają po dwóch stronach tej samej ulicy.
– To jak było? – zagaił w roztargnieniu J., gdy wkroczyłam doń parę godzin później, zaróżowiona od wiosennego wiatru. – A u Ciebie? – odparłam.
Tuż po obiedzie polazłam do lodówki (like Wum does) i znalazłam w niej wielki kawał apetycznie przypieczonej wieprzowiny w ziołach.
– Czy ja mogę to zjeść?
– No nie wiem – zafrasował się J. – To mięcho przyniosła D. Wiesz, ta z firmy. Robiliśmy razem projekt, a potem ja robiłem ją. Nie jestem pewien, czy masz moralne prawo do tej pieczeni.
Ja (żując niefrasobliwie) – What did you say?
On (po dojrzałym namyśle): – W sumie to D. wypiła wino, którą przywiozła mi M. A co tam, żryj.
(Zawsze chciałam, by moje życie towarzyskie choć trochę przypominało komiks Barwy Biedy. Kto nie chciałby?)
Próbuję Wam powiedzieć, że jest mi lekko. Rzeczy i sprawy niekonieczne odpadają od głowy jak zbędne już moduły odrzutowe, co miały wynieść statek kosmiczny na orbitę. Nie wiem jeszcze dokąd zmierzam, ale z tym też mi dobrze.
ORAZ: Seriously, ludzie, zdobądźcie dostęp do najnowszego PlayStation i grajcie w The Order. Bohaterowie wyglądają TAK i to przez cały czas trwania rozgrywki, nie tylko w reklamach:
Jako istota beznadziejnie zakochana w alternatywnym dziewiętnastowieczu, wszelkich steampunkach, dieselpunkach i tym podobnych sprawach – nie mam dość słów, by wyrazić swe zauroczenie. Dopiero zaczęłam i wciągnęło mnie jak odpływ zlewu. Protagonista jest RYCERZEM OKRĄGŁEGO STOŁU. Czy czymś w podobie. Wojenne zabawki obstalował mu facet nazwiskiem Tesla. Chorwat szczupły taki.
Fajnie wyglądają, aż żałuję braku konsoli i braku kasy na takową. No ale jak już napiszę ksionszke, zarobie na niej miliony i prawdopodobnie zamorduję rodzinę to kupię sobie to obowiązkowo.
Ja w ogóle kocham stimpanka ale on nie kocha mnie. Książki mi regularnie przechodzą koło nosa. Próbowałom prowadzić i grać w tej konwencji ale zawsze się jakoś rozłaziło… Pech.
Polecam w takim razie serie (chyba juz sa trzy…?) pozycji autorstwa Mark Hodder’a. Zaczyna sie od Dziwnej Sprawy Skaczacego Jacka.
Mam co najmniej dziesięcioro świadków na to, że wypowiadam w odpowiednich chwilach dokładnie kropka w kropkę te słowa: „Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego. Wyrządziłabym psotę.” Jak to możliwe, że one znalazły się na Twoim blogu?!
Ty mnie tu oczu PSem nie mydlij. Snuj dalej historię z pierwszych akapitów. Żądnam plotek!
Polly, toż to cycat. Z „Harry’ego Pottera.” 😀
Serio? Damn. Widocznie przeczytanie +1500 książek w życiu nie sprawia, że jest się oczytanym.
…bo wszyscy jesteśmy zlepkami wczesniej przeczytanych, usłyszanych, zakotwiczonych krwawo w mózgu bon montów 🙂