O wartości „Hunger Games” zawsze stanowił nacisk, jaki ta historia kładła na wszechwładzę nowoczesnych środków masowego przekazu. Wszystko, co nasi protagoniści czynili i mówili stawało się performance’em. Rozrywką. Ciężka dłoń public relations trzyma naszą Katniss w uścisku bardziej morderczym, niźli ten osobiście wywierany na nią przez wodza imperium i przywódczynię opozycji razem wziętych.
BĘDĄ SPOJLERY. MNÓSTWO.
Jak powszechnie wiadomo*, do kin chadzam wyłącznie na szmiry. W przypadku takich „Expendables” (cudny to film, polecam) ciamkanie ginącego w wielu paszczach popcornu tudzież dowcipne uwagi z sali stanowią po prostu część folkloru. Kinem dla dorosłych wolę jednak rozkoszować się w domu. W ciszy i spokoju.
Seria „The Hunger Games” nie jest wszak dla dorosłych. To wprawnie zapakowany w popkulturową folię, doprawion słodzikami wizualnego autoramentu produkt. Celowany w tych, którym słówko „totalitaryzm” kojarzy się wyłącznie z co nudniejszymi lekcjami historii. Dla ludzi, którzy na Sołżenicyna oraz „Inny świat” Herlinga są po prostu o parę dobrych lat za smarkaci. Takie „władza absolutna deprawuje absolutnie, zaś rewolucja zjada własne dzieci” ad usum Delphini. Kawałek ciężkostrawnej prawdy o naszym świecie w wersji light. W dodatku – prawdy z gatunku takich, które każdemu pokoleniu trzeba wykładać osobno.
W swojej roli film sprawdza się znakomicie. Dwie poprzednie części obejrzałam z ukontentowaniem. O „Kosogłosie” naczytałam się rzeczy zniechęcających. Tymczasem film przyjemnie mnie zawiódł. Jest naprawdę niegłupi.
Poglądu tego będę bronić. Fakt – socjologiczny realizm tej historii rozłazi się w szwach. Najemne wojsko och-jak-bardzo-złego prezydenta Panem (kocham pana, panie Sutherland) daleko zbyt chętnie otwiera ogień do bezbronnych demonstrantów. Inna rzecz, że gdy ciało spowija uniform, zaś twarz kryje bezosobowa maska – strzelać idzie jakoś łatwiej.
Jak słusznie podniosła znakomita Zwierz (tu odnośnik do Zwierza), zbuntowany wobec tyranii Dystrykt 13 słabo się sprawdza w roli moralnej przeciwwagi. Ale jestem przekonana, że tak właśnie miało być.
„Kosogłos” nie jest o tym, jak to niezłomna Katniss, szczęśliwym zbiegiem okoliczności wydostawszy się z łap Sutherlanda trafia do obozu szlachetnych bojowników o wolność, równość i jajecznicę. Nie. Nie.
„Kosogłos” moi Państwo jest opowieścią tragiczną. O surfowaniu w rozkroku między Scyllą a Charybdą, młotem a kowadłem, diabłem a głębokim morzem.
W prawym rogu ringu – Sutherland oraz tarzająca się w kawiorze wierchuszka Imperium (podczas, gdy ubożuchne dystrykty jedzą trawę.) W lewym rogu mamy za to zdeterminowaną, żądną władzy antyprezydent Coin. (Wszystkie monety posiadają awers i rewers.) Dama owa obnasza wprawdzie zgrzebny kombinezon i szeroko demonstruje, jak szalenie równość ludu leży jej na sercu. Ale lud ów, zamieszkujący rodzaj betonowego ula zdążyła sobie wytresować, coby do pozdrowienia dłoń równo wyciągał oraz stosowny okrzyk na „raz, dwa” wydawał. Co z tego będzie, gdy baba dorwie się do jakiejś konkretniejszej władzy – wszyscy wiemy. Znacie takie powiedzonko „wypędzanie diabła szatanem?” Ano właśnie.
Zaś w środku tego wszystkiego tkwi nieszczęsna Katniss. Która chce tylko ocalić siostrę i fajtłapę Peetę, pechowca niższego od niej o głowę. Ewentualnie też – wrócić do domu. Ale nie ma już domu. Sutherlandowi go zbombardowali.
Tragizm pozycji naszej łuczniczki polega na tym, że ta dziewczyna, tak straceńczo nieraz dzielna, dysponująca nielichą siłą charakteru i przekonań – zawsze i wszędzie będzie tylko marionetką. Na wyślicznionym do bólu plakacie filmu widnieje hasło: „Jej odwaga zmieni świat.” Otóż to jest gorzka hucpa, proszę Państwa.
Podczas Igrzysk Katniss była kukiełką przekaziorów. Jej moralną czystość dystrybuowano w prime time. Peeta zwąchał, skąd wiatr wieje nieco szybciej niż nasza bohaterka, ale teatrzyk pt. „wzruszający romans na żywo” wszczęli już oboje, z równym zaangażowaniem. Celowo odkładam na bok kwestię manipulatorskiej żyłki Peety, jak również splątanych uczuć samej Katniss. Dziewoja zacisnęła zęby, wiedząc, iż the show must go on.
Igrzyska należą już do przeszłości, a Katniss dalej musi grać komedię.
Znacząca wydaje mi się łatwość, z jaką co przedniejsze umysły imperium odnajdują się zawodowo w szeregach opozycji. Spec od PR-u, czyli cudowny i nieodżałowany Philip Seymour Hoffman bardzo przydawał się wrażemu Sutherlandowi. Obecnie oferuje swe wyczucie sytuacji pani Coin.
Niepełnosprawny mistrz hackingu dbał, by kanały informacyjne Panem działały bez zarzutu. Teraz z pasją psuje i nadwątla elektroniczne mury, które sam wzniósł.
Nawet Effie…ta szczebiocząca niczym kanarek i afektowana do granic wytrzymałości Effie. Po przejściowym momencie jałowego buntu przeciw spartańskim warunkom („Skazano mnie na dożywocie w kombinezonach!” lamentuje) nasza elegantka odnajdzie się w systemie. Z ujęcia na ujęcie jest coraz mniej zgrzebna i zagubiona. Nawet okulary słoneczne skądś wykombinowała.
Innymi słowy, niemal wszyscy wygodnie się pourządzali w nowych okolicznościach – i są zadowoleni. Oprócz bohaterki.
Wszyscy słyszeliśmy zwrot „tyrania mediów.” Motyw krwawych igrzysk wszczynanych ku uciesze tłumu nie jest ani nowy, ani świeży. O wartości „Hunger Games” zawsze stanowił nacisk, jaki ta historia kładła na wszechwładzę nowoczesnych środków masowego przekazu. Wszystko, co nasi protagoniści czynili i mówili stawało się performance’em. Rozrywką. Ciężka dłoń public relations trzyma naszą Katniss w uścisku bardziej morderczym, niźli ten osobiście wywierany na nią przez prezydenta Panem i panią Coin razem wziętych.
Decydenci 13. Dystryktu nie wyzwolili jej od niczego. Nasza bohaterka musi występować w kiczowatych agitkach, nawołując ludność uciśnionych dystryktów do zbrojnego czynu. Kiedy okazuje się, że gra aktorska nie jest mocną stroną Katniss, ekipa filmowa wywozi dziewczynę do war zone i cynicznie filmuje jej bardzo naturalną reakcję na płonące zgliszcza. Ohyda moralna tej sytuacji wali widza na odlew, prosto w twarz.
Tymczasem Sutherland i jego pomagierzy nie pozostają dłużni. Obserwujemy pojedynek na materiały propagandowe. Z jednej strony nasza dziewczyna, wystylizowana na jakąś ponowoczesną Joannę d 'Arc. Z drugiej – pozostały w panemskiej niewoli Peeta. Spece odziali chłopaka w ładny garnitur, upudrowali na cal grubo i wepchnęli do studia, by studził wojenny zapał mas. Ale siniaki i tępy strach w jego oczach nadal widać.
Tych dwoje zapłaci niemal najwyższą cenę za wizerunkowe przepychanki na szczytach władzy. Taka prawda: ludzi się bierze, wyzyskuje, łamie i wyrzuca. Zaś pochód historii kroczy dalej.
Film kończy się sceną tyleż mocną, co nieco histeryczną w wydźwięku. Moim zdaniem tak rozpaczliwy ton jest tu na miejscu. Wraz „Kosoglosem vol.1” wkraczamy w rejony tak ciemne, że zaczynam poważnie wątpić w happy end.
* tj. znacie mnie już trochę, więc się domyśliliście.
Weź daj spokój, Zwierz Ci do pięt nie dorasta…
Zmieniłamksywkę, dziękuję za uznanie. 🙂 Niemniej, Zwierz pisze codziennie od paru dobrych lat i ma ogromną wiedzę. Zresztą, blogosfery wystarczy dla nas wszystkich.
Wiedza wiedzą, ale czytać jej teksty to jak próbować zrozumieć audycję radiową przy włączonym zagłuszaniu: dać się da, ale przyjemność żadna.
Nie lubię filmów, w których cała ekipa porzucania myślenie, jako środek do stworzenia obrazu.
Urzekła mnie scena, w której Katniss po raz pierwszy zawieziono do Dystryktu 12. Żeby sobie obejrzała skutki bombardowania. I trupki.
I mamy z jednej strony szkielety (znaczy bombardowanie było dawno) a z drugiej dymiące zgliszcza (znaczy niedawno). Oj…