Strażnicy Galaktyki. Wartość naddana

Piękno i dobro (wbrew pozorom.)

Piękno i dobro (wbrew wszelkim pozorom.)

Drużyna Złych: zero punktów za zajebistość.
Daje się w tyn filmie zauważyć pewien brak równowagi; wszystkie cukierki zjeżdżają na jedną stronę. Dziełu mniej urokliwemu niż „Strażnicy” pamiętałabym to dłużej, ale w tym jednym jedynym przypadku Drużyna Dobrych dzięki swej łaciatej strukturze emituje tyle wdzięku i bezpretensjonalnego humoru, że niech tam.

Plakat był siedemsetną ósmą wariacją na temat „Ludzie/zwierzątka/rzeczy w nieprzekonująco bohaterskich pozach”. Skąpaną w wymiotnych kolorkach. W związku z czym nie zachęcał.

Trailer – a zaserwowano mi go przed „Godzillą” – wywarł wrażenie tak znakomite, iż pamiętam dobrze, że  spojrzałyśmy z E. na siebie i szepnęłyśmy niemal równocześnie: „Co to za g…”?

Starożytnymi komiksami Marvela nie zwykłam się ekscytować, więc nie wiedziałam nic ponadto. (Te szpetne obrazki i fabuły, przy których dzieje Carringtonów to mięta z bubrem dobre były oniś pod ławką na fizyce, ale na Yog-Sothotha, wszak już nie po trzydziestce.)

Z rozsądnej dali rzecz wyglądała  tak:

Kogoś poważnie powaliło. Gdyż wziął i wyłożył ciężkie milijony na film o strzelającym z giwery szopie-praczu. I o jego kumplu, drzewie z oczami. Z jednym standaryzowanym holiłódzkim przystojniaczkiem (gęba akurat taka jak najbardziej nie lubię, czysta mdlizna, fircyk, kakao z pianką i ptyś) do kompletu. Tudzież jedną, paskudnie zieloną (na moje, utrafili akurat w ton niedojrzałego awokado) Kobietą Bez Brwi.

Wniosek? Czasem nie warto patrzeć na rzeczy z rozsądnej dali.

Albowiem film ów pomimo swoich niewątpliwych wad (niektórzy mogą je uznać za niewątpliwe zalety, w tym gatunku tak bywa) jest świetny.

Nieżyjący już, uwielbiany przeze mnie krytyk filmowy Roger Ebert, świętej cierpliwości człowiek, który oglądał równo WSZYSTKO (nawet „Ludzką stonogę.” Nie znalazł dla niej ciepłych słów) powiada, że film wtedy jest sukcesem artystycznym, gdy spełnia swoje założenia. Nic nadto, nic mniej. Ekranizacja „Hamleta” winna powodować w widzu spleen, melankolię tudzież inne takie. Film akcji ze Szwarcem ma sprawiać, byśmy z podekscytowania tąż akcją siedzieli na krześle ćwiartką półdupka. Komedia romantyczna ma śmieszyć oraz być romantyczna.* Nic mniej i nic nadto. Jeśli ekranizacja Hamleta wznieca wyrzuty adrenaliny, zaś Szwarc duszący jakiegoś mooka nastraja nas duszoszczipatielnie – jest to znak, iż coś poszło źle. Nie nam. Reżyseru, obsadzie, producentom. Czasami nawet im wszystkim naraz.

„Strażnicy Galaktyki” należą do uniwersum Awendżersów. Wiadomo więc, iż miało być nade wszystko dziarsko, rączo, wystawnie (te dolary wpompowano głównie w CG) oraz zabawnie. I jest. Śmiałam się do rozpuku przez większość seansu, jak mój towarzysz (Pozdro, I.) mógłby zaświadczyć.** W momentach przewidzianych przez sztab szczwanych scenarzystów roniłam zaś łzę. Wiem, że aktywność zarówno moich obszarów śmiechowych, jak i gruczołów łzowych została skalkulowana z morderczą precyzją, niczym na taśmie produkcyjnej ale któż by o to dbał?

Fabuła „Strażników…” jest całkowicie bezsensowna i nie ma nawet listeczka figowego, by tę gołą, jaśniejącą triumfalnie prawdę przykryć. Bywają filmy, które nie trzymają się kupy przez niekorzystny zestrój przypadków. Ot, właściwy scenariusz zeżarł pies. Scenariusz zastępczy skrobało na ostatnią chwilę czterdziestu siedmiu różnych facetów, co nigdy nie przebywali ze sobą w tym samym pomieszczeniu. A potem do dzieła przystąpił reżyser tak nabombiony Miłością Własną – względnie, barbituranami i wódą – że może dopiero szarżujący nosorożec zwróciłby jego uwagę, nie jakieś tam mielizny scenariusza. Wierzę, że to był właśnie casus fatalnego dzieła pt. „Prometeusz.” Tzn. odnośnie tej Miłości Własnej, bo co do ogłupiaczy to nie mam danych, czy Ridley Scott ich zażywa. Nie będziem bezpodstawnie lżyć człowieka.

„Strażnicy…” nie trzymają się kupy umyślnie. Zuchwale wręcz. Mamy tu do czynienia z czymś, co w internetach nosi nazwę „refuge in audacity.” Po naszemu: jeśli czegoś się nie da ukryć, to trzeba to konsekwentnie podkreślać.  Ton, w jakim od początku aż do końca, po ostatni milimetr filmowej taśmy (teraz nie ma już taśmy, a szkoda) utrzymano Dzieło budzi swego rodzaju nabożne zdumienie. Tak równy – i bezczelnie, bezbrzeżnie kakafoniczny- jest  ton ów. Nadstawcie ucha. To brzmi czysta popkultura.

Zaczyna się od tego, że umierająca na raka/białaczkę matka smarkatego głównego bohatera ma Rzęsy. Bodaj nawet wytuszowane. Młodociany znieść nie może ciśnienia, towarzyszącego ostatnim chwilom niebogi (mało mu się dziwię, nad  śmiertelnym łożem zebrała się horda złowieszczych krewnych) i z wrzaskiem wylatuje ze szpitala na jakąś równinę. Gdzie bezzwłocznie porywa go latający spodek. Ponieważ Dlaczego Nie.

Mamy cięcie – a potem  najazd na ekstraterrestialny, należycie posępny krajobraz. W nim zaś – zbliżenie na rozpychaną sztucznymi mięśniami sylwetę w lanserskim skórzanym płaszczu. To nasz gieroj +dwadzieścia lat później. Obcy nie zjedli go ani nie wetknęli mu sondy w odbyt. Zamiast tego dostał fajną pracę; jest kosmicznym poszukiwaczem skarbów. W skrócie – złodziejem, ale takim bardziej sympatycznym. Sympatyczność objawia się tym, iż od owych dwudziestu z hakiem obnasza po zapomnianych przez lokalnych bogów kątach galaktyki swego Walkmana, ten sam model, który podarowała mu mama na dziesiąte urodziny. Miałam identyczny. Też z takimi słuchaweczkami z ryżej gąbki. Zaświadczam: one zaprawdę długo się zażynały, te Soniacze. Ale skąd nasz Porwany za Młodu gieroj wytrzasnął baterie paluszki AA? Pytanie jest nieistotne, wysoki sądzie, istotny jest fakt, iż gieroj (ksywa jego, uważajcie teraz, wait for it, wait for it – STAR-LORD. Szkoda prawdziwa, że żaden niecnota, z którym potykał się bohater jakoś nie może jej spamiętać) od dwudziestu z górą lat odsłuchuje tę samą kasetę. Też od mamy. Dzięki temu kosmiczne awantury dziać się będą do wtóru przyjaznych nut soft rocka z lat 70, co jest pomysłem tyleż odczapowym, co ujmującym. Dostaniemy takich jeszcze wiele.

Star-Lord. Duch Hana Solo patronuje zjawisku. (Słuchaweczki: not pictured.)

Star-Lord. Duch Hana Solo patronuje zjawisku. (Słuchaweczki: not pictured.)

Realia, w której  nasz muzykalny bohater uprawia swe przybrudzone rzemiosło funkcjonują na zasadzie BO TAK. Znakomita większość kosmitów od ludzi różni się li i jedynie rzygawicznie pastelowym odcieniem (tak okropnego różu nie widziałam od lat.) Oraz zastosowaniem powiększających optycznie, japońskich soczewek kontaktowych. Naturalnie, wszyscy mówią po angielsku. Jeden taki bardziej ekskluzywny paser nawet ze szlachetnym brytyjskim akcentem. Przybrany opiekun głównego bohatera ma irokeza z pleksiglasu i samonaprowadzającą zatrutą strzałkę, którą przyzywa gwizdaniem. Bydlę zresztą z niego, może nie takie ostatnie, ale jednak. Nasz Star-Lord wykiwał swego podejrzanego praeceptora i już, już ma inkasować grubą sumę w kredytkach (ktoś mi wyjaśni, czemu kosmiczne pieniądze zawsze, ale to zawsze nazywają się „kredytami”? To nie brzmi zachęcająco) za rzadki obiekt, przynajmniej mnie kojarzący się z  modernistyczną cukiernicą gdy WTEM!

Wiadomo, że podzielenie się z dziewczyną dobrą muzyką zawsze działa.

Wiadomo, że podzielenie się z dziewczyną dobrą muzyką zawsze działa.

Łup wyrywa mu z łap Kobieta Bez Brwi. Trzeba się srogo namozolić, by pod centymetrową warstwą zielonego tynku dojrzeć przystojną Zoe Saldanę. Szpetna to ona jest tu niemożebnie, ale nasz gieroj i tak polegnie na jej punkcie. Fakt, jego okres dojrzewania przebiegał wśród gwiazd, co oznacza, że musiał się kochać w dziewczynach o znacznie osobliwszej aparycji.  Państwo młodzi gonią się, dogadując sobie rozkosznie i wyszarpując nawzajem z rąk cukiernicę gdy drugie WTEM!

W kadr wkracza duet ludzi, opłaconych by porwać Star-Lorda. A kiedy mówię ludzi, mam na myśli żwawe, muskularne drzewo. Przemawiające – podobnie jak sławny Ankh-Morporski bibliotekarz – jedną tylko frazą („I AM GROOT!”) Oraz myślącego szopa. Z giwerą. Tudzież parszywym językiem. Szop ma widoczne adehade – kombinuje za dwóch, gada za trzech, rusza się za czterech, zważywszy jego nikczemne rozmiary. Lecz niewątpliwie jest najrozsądniejszą osobą, jaką spotkamy w całym tym filmie. Przynajmniej na trzeźwo. Go figure.

To, co ja opisałam Wam w trzech akapitach dzieje się tak mniej więcej jednocześnie. Dynamicznie jest. A potem wkracza kosmiczna policja i nasza gromadka (przypominam, w kolejności od lewej: ziemski byczek z walkmanem, Kobieta Bez Brwi, drzewo (w tej roli doniosłej zresztą – Vin Diesel), uzbrojony szop) ląduje w kosmicznym więźniu. Za zakłócanie spokoju przechodniom, czy coś. Spodziewałam się jakiegoś więziennego żartu z udziałem postaci Diesla. Po przygodach Riddicka, a zwłaszcza po „Escape from Butcher Bay” byłby on jak najbardziej na miejscu. Nie mogę zdradzić, co mianowicie zaszło. Są jakieś granice beztroskiego spojlerowania. Zobaczcie sobie sami, w jaki sposób nasz gang dziwolągów (oni jeszcze nie wiedzą, że przeznaczona im Przyjaźń do Kresu Dni, ale widz to wie) wydostanie się na wolność. A jeśli już widzieliście, to obejrzyjcie sobie tę scenę jeszcze raz. Albowiem jest tego warta.

Nasi bohaterowie zawarli sztamę w kosmicznym kiciu, a na dodatek wzmocnili skład o osobnika, który spokojnie mógłby zapędzić Pudziana w kozi róg odnośnie dźwigania opon. Czy też cementowych kul. No napakowany jest facet niemożebnie. I mówi, jakby grał w pobieżnej adaptacji przygód Króla Artura. Tłumaczyciel czasem uchwyci szczególny ten efekt, a czasem nie, więc jak zawsze zresztą radzę polegać na uszach.

Nowy z początku bardzo aktywnie chciał sprzedać kosę Kobiecie Bez Brwi, ponieważ ma ona Złą Sławę ( po drodze jakoś zmienił zdanie.) Zanim zaziomiła się ze Star-Lordem, szopem i jego dendrytem była tak zwanym minionem. To jest tą osobą, która w kreskówkach klęka przed z reguły niegustownym tronem Tego Złego i zapewnia: tym razem nie zawiodę, Wasza Nadzwyczajna Ohydność. Tym Złym w przypadku  Kobiety jest osobnik nazywający się – o ile to w ogóle możliwe – jeszcze słabiej od Star-Lorda, albowiem: Ronan. Wyczajcie to. RONAN. Ronan ma jeszcze posępną w zamierzeniu, w praktyce zaś dość żalową, jak to ujmuje młodzież ksywkę – Sobiekrzywdziciel. Czy jakoś tak. Wrócimy jeszcze do niego.

Film jest zasadniczo o grupce wyautowanych przez społeczeństwo, trudniących się podejrzanymi fachami osób, które dotąd spoglądały na życie dość jednowymiarowo. Ukraść, opylić a potem to przepić, ewentualnie jeszcze poimprezować, czynność powtórzyć.  Lub też: służyć ponuremu Ronanowi – w przypadku Kobiety Bez Brwi. Pod wpływem Splotu Okoliczności osoby jednakże odnajdą w sobie pokłady altruizmu.  Widzicie, kosztowna cukiernica okaże się Artefaktem, który może spruć Rzeczywistość, Jaką Znamy. A nawet zahartowani w niewygodach życia na krawędzi prawa słuchacze soft rocka z lat 70., zielone asasynki, łebskie szopy czy wolnochodzące, muskularne drzewa są do niej dość przywiązane. Tak się rozpocznie Moralna Odnowa oraz zawiązana zostanie Przyjaźń na Całe Życie (serio spodziewaliście się czegoś innego?)

Nie jestem specjalnie podatna na kinowe wzruszenia płochego serca. Rozkwitający romansik sympatycznego fircyka Star-Lorda i niby to kąśliwej, niby opancerzonej cynizmem, ale w istocie szlachetnej Kobiety Bez Brwi mało mnie obszedł.

To relacja szop – drzewo jest perłą i diamentem tego filmu.

Wszyscy widzieliśmy setki historii o dwóch kumplach, tak niepodobnych do siebie, jak tylko niepodobnym można być. A jednak na przekór temu wytwarzających jakąś osobliwą chemię. Wartość naddaną. Klasyczny przepis na niedopasowany tandem zaleca, by panowie skrajnie różnili się usposobieniem. Szop nosi imię Rocket i dobrze ono oddaje jego temperament. Futrzak jest  gadatliwy, przemądrzały, cyniczny, chybki w ruszaniu głową, pomysłowy oraz zawsze gotów przyciąć temu, kto uważa się za spryciarza. No i dysponuje fizycznością typowego szopa. Czyli – kalrypel, jak mawiała przyjaźnie moja droga mama o niewysokich mężczyznach.

Dendryt Groot dla odmiany zawsze stanowi najwyższy punkt w krajobrazie. Jego siłą są (zdrewniałe) mięśnie. Głową rusza z rzadka i raczej niechętnie. Na tle wymawiającego się od jakichkolwiek sentymentów szopa powolny w reakcjach Groot zda się humorystycznie wręcz podatny na emocje. Swoje i innych. Skrajnie ograniczone słownictwo tylko potęguje wrażenie, iż mamy do czynienia z poczciwym głupkiem. O wielkim sercu zasilanym chlorofilem. Wiecie, kędy prowadzą takie toposy. Gdy już  przyjdzie Co Do Czego – ani drzewolud nie okaże się taki głupi, ani Rocket tak bezduszny. Mogłabym wciągnąć jeszcze jeden film, traktujący wyłącznie o tych dwóch. Albo i ze dwa filmy.

Skuteczna współpraca.

Skuteczna współpraca.

Dookoptowany w więźniu siłacz także przewędruje swoją ścieżkę. Drax zaczyna jako rodzaj szlachetnego dzikusa, pchanego standardową w tego typu opowieściach wendettą. O jego prostolinijności świadczy fakt, iż wszystkie metafory rozumie całkiem dosłownie. Nasz strongman nauczy się, że szlachetność intencji nie gwarantuje bynajmniej sukcesu przedsięwzięcia. A nawet przymierzy się do tych metafor. Z jakim skutkiem, po prostu trzeba zobaczyć.

Wróćmy do Ronana Smędzipyska. Otóż Ronan jest emo. To przykład komiksowego bezecnika, który wziął się znikąd. Tzn. fabuła niczego nam nie wyjaśnia. Ot, po prostu znienacka w krajobrazie zaistniał zwalisty chłop w tandetnym makijażu, z jeszcze tandetniejszym młotkiem w roli oręża i krzywduje sobie, jakby mu za to płacili.  Jakąś miłą planetę z dymem puścić chce. O co mu właściwie chodzi – nie wie nikt poza scenarzystą, który go do fabuły wcisnął. Nikt też specjalnie nie daje za to faka. Moja teza jest taka, iż Ronan Smutnypoślad przedawkował black metal i ma teraz problemy z nastrojem. Naprawdę, nie można się spodziewać niczego poważnego po facecie, który wygląda tak:

No halo. Ma pod tym wszystkim koszulkę Immortala jak nic.

Ma pod tym wszystkim koszulkę Immortal jak nic.

Chłop zaiste nie jest sensownym zbrodniarzem. Jego działaniom brak zarówno solidnego umotywowania jak i  odpowiedniej dawki pomysłowego (bądź szokującego) okrucieństwa. Sytuacji nie poprawia fakt, iż oprócz dwóch minionek ( jedną była jeszcze do środy Kobieta Bez Brwi, drugą chrzcili Nebula) Ronan ma jeszcze Szefa. Szef zwie się Thanos.

Fani uniwersum Awendżersów zapewne kalają majty z wrażenia na sam dźwięk jego miana. We mnie –  komiksowym laiku i bystanderze – facet budzi jeno wielkie MEH. Thanos przez cały czas trwania filmu dosłownie nic nie robi, oprócz brylowania w powietrzu w swym gustownym kamiennym fotelu dentystycznym. Zaś wspomniana już Nebula niby ma ambiwaletną uczuciowo relację z Thanosem oraz całkowicie jednoznacznie wrogą – z Kobietą Bez Brwi. Lecz wszystko to bezjajeczne jakieś. Deklaratywne czysto. Bez życia. Drużyna Złych: zero punktów za zajebistość.

W efekcie daje się w filmie zauważyć pewien brak równowagi; wszystkie cukierki zjeżdżają na jedną stronę. Dziełu mniej urokliwemu niż „Strażnicy” pamiętałabym to dłużej, ale w tym jednym jedynym przypadku Drużyna Dobrych dzięki swej łaciatej strukturze emituje tyle wdzięku i bezpretensjonalnego humoru, że niech tam.

Czy wspomniałam, że wszelkie rozwiązania wizualne, mimo zamierzonego kiczu –  są takiej miodności, iż oczy chcą wyjść z czerepu, żeby widzieć lepiej? Nie wspomniałam, bo też to i oczywiste.

Dzieło ma parę usterek, ale za to bezbłędnie oddziałuje na emocje. A czegoż nam, przeżuwaczom popcornu więcej trzeba?

Ponieważ Dlaczego Nie.

Ponieważ Dlaczego Nie.

 

* Osobiście nigdy nie rozumiałam, jak to działa. Nie istnieją dla mnie filmy mniej romantyczne niż te, w których skład osobowy Finalnej Pary dedukujemy sobie, ziorając na plakat.

** gdyby mu się chciało. Nie będzie mu się chciało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *