Szlachetna i starożytna sztuka bycia singlem

(…mam straszną chęć dodać wbrew logice: „przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzie Armstrongów.” Kończyna w górę, kto zakumał odniesienie.)

Drodzy  moi, dziś jest dzień szczególny. Jak wiemy, funkcjonowanie w społeczeństwie polega głównie na rozmaitych dyskomfortach. Tych doświadczamy, kiedy owo (społeczeństwo) nie pytając, czy może, na chama przykłada do nas szablon. Względnie – linijkę z zaznaczonymi wartościami średnimi. A my wystajemy dołem albo bokiem. Nijak nie możemy się w ten szablon upchnąć.

Na całe szczęście nie wymyślono jeszcze Dnia Zadowolonej z Życia Mężatki ani Mężczyzny Niewątpliwego Sukcesu  – psychiatrzy i tak mają szalone wzięcie. Niemniej, istnieje święto zakochanych. (W domyśle – szczęśliwie. Tak właśnie objawia się cisnący nasz zbiorowy kark but Społeczeństwa.) Z tej radosnej okazji pozwólcie, że prześledzę naturalną ewolucję podejścia przeciętnego dwunoga do drażliwego zagadnienia.

armstrongu!

Alex Louis Armstrong jest singlem i ma się zajebiście.

Wiek 0-5: Mamy wyjebane. Jesteśmy małym cesarzem. Spędzamy dzień ów na sankach i wracamy do dom przemarźnięci na kość, jednakowoż szczęśliwi, ze skrystalizowanym glutem wiszącym do pasa.

Wiek 5-9: Dziewczynki, jako istoty bardziej zaawansowane społecznie mogą już otrzeć się o tę bolesną kwestię. W związku z tym jeśli jesteśmy chłopcem, spodziewajmy się denerwujących chichotów za plecami, względnie wstydliwie podrzuconej do plecaka torebki żelków. Żelki pożeramy i szlus, albowiem jeśli jesteśmy chłopcem mamy wyjebane w dalszym ciągu.

Wiek 10-13: Niestety, dojrzewanie zrobiło swoje, a żelazna pięść popkultury pomogła i teraz w klasie rozkwita Ze Drama. Poziom kretyńskiego chichotu za plecami jest już nie do opanowania. Jeśli jakaś poczciwa, odklejona od rzeczywistości niczym znaczek od starej koperty nauczycielka wpadnie na pomysł, by zająć dziatwę gromadnym wykonywaniem WALENTYNEK – spodziewać się należy scen godnych „Dynastii” między dziewczętami („jak śmiałaś owalentynkować Jasia, ty wywłoko?! Jasiu jest Mój!”) tudzież łez. Po lekcjach paru co bardziej rozwiniętych byczków znajdzie pomiędzy niedojedzonym drugim śniadaniem a podręcznikiem do geografii, zabazgranym w fallusy cokolwiek pomięte wyznanie miłości, wytrze nim sobie nos i pójdzie rąbać w Tekkena. W tym samym czasie kilka(naście) podfruwajek będzie tkwiło jak na worku gwoździ, co i rusz z przeciwną rozumowi nadzieją zerkając na ekran swego telefonu.

Wiek 13-16: Jak wyżej, jeno w większym stężeniu. Wiszące w klasowym powietrzu zgęszczone hormony i syki zawiści można by już wtedy kroić jak świeże toffi. Szkalujące koleżankę, której poszczęściło się z Jasiem esemesy jeno śmigają pod ławkami. Naprawdę, głęboko współczuję nauczycielce. Spróbujta wrazić w zielone łby trochę praktycznej wiedzy o cotangensach, gdy połowa klasy przeżywa Rozterki Złamanego Serca.

Wiek 16-18: Kto mógł, ten już czas jakiś temu zajął się całkiem dosłownym seksem (Uff, co za ulga). W każdym razie fakt znalezienia w swojej szkolnej torbie wysmotruchanego liściku o treści sprowadzającej się do: na górze róże, na dole fiołki, fajne masz nogi, lodzik? – przestaje urastać do rangi Rytu Przejścia. Choć zawsze miło.

Studia – forever after: Panie singielki, mimo, że już dorosłe i rozsądne, w cichości serca hodują nadzieję, iż może ktoś je w Tym Dniu zaprosi na randkę. Panie parzyste z nie do końca znanych mi przyczyn* oczekują KWIECIA. Niedobory na roślinnym odcinku mogą skutkować skwaszeniem atmosfery, przeto panowie sparowani z pogodną rezygnacją nabywają wiecheć. Panowie pojedyńczy – tak, zgadliście! – mają wyjebane.

Wniosek – facetem jest być lepiej zasadniczo zawsze, ale najlepiej jest być facetem singlem w Walentynki.

Idąc za tą ścigłą myślą, przywdziejmy najstarszy, najbardziej rozciągnięty podkoszulek-żonobijcę (może też być taki z tzw. śmiesznym napisem) odkapslujmy piwa nasze i wznieśmy je w gromadnym toaście. Za wolność! Za prawo do łażenia po domu w samych majtach! Za ciągnące się po świt blady sesje Tekkena!

Jak mawiał ten nieszczęśnik Boromir, zanim go ustrzelili – „But today, life is good.”

* Przecie wiadomo, że znacznie lepsze są czekoladki. W ogóle coś jadalnego.

Wymiatanie

Za moim oknem coś jakby wiosna. W każdym razie niebo wygląda ostatnio jak niebo, a nie jak odbarwiona w praniu ścierka.

Moja chęć życia jest wprost proporcjonalna do ilości światła w krajobrazie. Ostatnio czerpię ją haustami.

Tak wiele się zmieniło i zmienia wciąż. Przeważnie na dobre. Posiadłam w końcu upragnioną cnotę nie oglądania się za siebie (albo tak mi się wydaje.) Rozpierają mnie energia i poczucie sprawczości – nader egzotyczne przyprawy w cokolwiek mdłej dotąd zupce mego bytowania. Zdążyłam już polubić ich smak. Pamiętacie tę opowieść Tove Jansson o śmiertelnie chorej Filifionce, która wyzdrowiała, gdy oczekując końca rozdała wszystkie swoje (liczne, kłopotliwe i kosztowne) bambetle? Już dzieckiem podejrzewałam, iż tkwi tam głęboka mądrość. Jako dziewczę dorastające W Ferworze Sprzątalniczym wywalałam precz, co się da – puste półki uskrzydlają! – a moja skrzętna, śmiertelnie przestraszona życiem mama nieodmiennie wyławiała to, tamto z kosza i przynosiła mi z powrotem.

Tym razem nikt mnie nie powstrzyma.

Wczoraj spakowałam trzy opasłe torby ubrań, których nie noszę. Razem jakieś dwadzieścia kilo dóbr. Wiele z tych rzeczy miałam na sobie raz. Innych – nigdy; poupychane w zakamarach szafy (a szafsko mam gargantuiczne – trzydrzwiowe, całościenne, można by tam kilka sztuk dorodnego chłopa schować) czekały na dzień, gdy będzie mi się chciało np. wymienić guziki na bardziej frymuśne. Otóż nigdy nie będzie mi się chciało.

Przewiozłam ten majdan przez pół miasta, sapiąc niczym nosorożec. Oddałam w ręce organizatorom wydarzenia pt. Ciuchowisko. Zasadnicza idea była taka, że odzież przyniesioną zsypuje się na sterty, zaś następnie każdy obecny może sobie z tej kupy coś wybrać. W praktyce zwyciężyło przenoszone genetycznie (boć przecie nie drogą doświadczeń własnych; widziałam na miejscu osoby młodsze ode mnie o dychę i więcej) w narodzie nastawienie pt. „dają, to trza brać!” Rzuciwszy okiem tu i tam (jakoś nic z oferty nie wydało mi się dostatecznie ponętne, by się po to schylić) klapnęłam sobie na komfortowej skóropodobnej pufce i z przyjaznym zainteresowaniem obserwowałam tłum płci żeńskiej, który kłębił się namiętnie wokół stosów darmowej garderoby. Widziałam szkliste, rozbiegane oczy i ręce atakujące błyskawicznie niczym węże. Moje zdecydowanie nie pierwszej młodości łachy chyżo poznajdowały sobie nowe właścicielki, tulące je do łona niczym drogi skarb. Gdybym miała cygaro (i umiała palić cygaro) to właśnie wtedy, właśnie tam bym je zapaliła. Z drugiej strony  – zjawisko zasługuje na coś więcej niźli podlana poczuciem lepszości własnej żartobliwość. Czemu właściwie pozwalamy, żeby naszymi emocjami władały zmięte szmaty? Piszę „my”, gdyż jestem przekonana, że tak samo śmiesznie wyglądam, trawersując wypchane do niemożliwości wieszaki w lumpeksie w dzień dostawy.  Toż wiele owoców moich wypraw do szmatolandu wylądowało najpierw w ciemnym zakątku szafy, a potem na tej kupie. Nieraz wyszukiwałam te nieszczęsne łaszki z wypiekami na twarzy – by w końcu pozbyć się ich bez mikrona żalu. Daje do myślenia, prawda?

Nadal mam w szafie kupę rzeczy. Ale jest to kupa zasadniczo mniejsza i wkrótce całkiem się z nią rozprawię. Mam także pełne szafki, których zawartości nie sprawdzałam od dawna. Mam bambetle, których jedyną funkcją jest zbieranie kurzu. Oraz książki, których już nie czytam i czytać nie będę.

Nadszedł czas na wymiatanie.