Hobbit 2 czyli Defloracja Smauga

smaugs-daily-affirmations

Rozczulający jest, nie?

Deflorację Smauga zapodała moja serdeczna przyjaciółka (pozdrawiam Cię, E.!)gdy siedziałyśmy w przesyconym wonią frytury i nastolatków mroku, czekając, aż na oczy i uszy zwali nam się obligatoryjny 35-minutowy blok reklamowy. Od wczoraj nie myślę o tym filmie inaczej. Jak już znajdzie się powód do beztroskiego kwiku szczęścia to trzeba się go trzymać. Lepsze to niż łzy. Albo niźli abszmak, wuteef i ogólna gorycz w sercu.

Najpierw może o tym, co mi się w tym dziele podobało. Szybciej będzie.

Stephen Fry jako wielki, rozlazły, nad wyraz obleśny wielmoża z Rembrandta jest w pytkę. Jego wierny sługa z jedną tylko brwią, tudzież z ekspresją przywodzącą na myśl najlepsze czasy Monty Pythonów także ujdzie.

Bard jako przemytnik z bełtem do arkbalisty w miejsce kultowej Czarnej Strzały nie podniósł mi specjalnie ciśnienia. Chłopak jest śwarny, gra znośnie, zaś jego tzw. backstory ma sens i trzyma się kupy, czego o wielu innych elementach tego filmu nie mogę powiedzieć. Słuchajcie – ja naprawdę całym sercem popieram innowacje w opowieści znanej i kochanej. O ile te innowacje czemukolwiek służą.

Smok Smaug jest w pytkę. Myślę tu o technikaliach. Animacja to mistrzostwo galaktyki, tej i przyległych; jak ten kopulasty łeb podniósł i osypały się z niego lśniące monety, to przez chwilę wierzyłam w Dobro, Piękno i takie tam. Nie doczytałam, kto zaprojektował, zaś kto wprawił w ruch owego zwierza, ale gratki i szacun dla nich wszystkich. Bydlę jest piękne i porusza się jak żywe. Gdy ogromne pazury gniotą kamienne stopnie, zaś beczkowaty brzuch przemyka, kołysząc nad głowami naszej konus-kompanii można sobie wyobrazić gargantuiczny ciężar tego cielska. Zgrabnym zagraniem było nadanie smoczej źrenicy kształtu, na który każdy fan Tolkiena reaguje jak pies Pawłowa. Mimo, iż ten książkowy, oryginalny gad Saurona i przedsięwzięcia jego miał głęboko w łuskowatej swej rzyci. Z głosem, którym arcybestyja przemawia, mam nieco kłopotu (po coście macerowali szlachetny bas Cumberbatcha w jakichś trzeciej świeżości efektach specjalnych, bambaryły?!) niemniej, aktor posiada tak charakterystyczną ekspresję, że przebił się przez ów radosny embarras de richesse  i trafił tam, gdzie powinien. Czyli do mego serca. Co oni temu prześwietnemu smoku kazali mówić (niemal same banały) oraz w jakie rzadkiej urody sytuacje go wpakowali (hilarity ensues) to insza sprawa.

Krajobrazy jak zwykle są w pytkę, jak również cała sekwencja dziejąca się w Mirkwood. Cuda i dziwy wyczyniane przez kamerzystę z montażystą, abyśmy skutecznie doświadczyli wrażenia gniotącej, klaustrofobicznej duchoty – miód, sam miód, powiadam. Scena z pająkami zaspokoiła wszystkie moje hołubione latami oczekiwania i właśnie miałam z bananem na gębie rozsiąść się wygodniej w kinowym fotelu, gdy na scenie pojawił się ROZGOGOLAS.

Drodzy moi, recenzja ta gwałtownie zmienia swój ton. Dotąd pilnowałam się, by  nie kląć, ale teraz będę.

ROZGOGOLAS, KURWA.

Pomijam fakt, iż w momencie, gdy zadzierżyste elfiaki wkroczyły do akcji, by zadać przerośniętym arachnidom nieco good ol’ ultraviolence jakakolwiek wierność materiałowi źródłowemu poszła się jebać. I nie wróciła już. Wierność materiałowi źródłowemu nie dla wszystkich jest warunkiem sine qua non; inny mój serdeczny przyjaciel twierdzi wręcz, iż w poważaniu ma Tolkiena i zakurzone jego ramotki, zaś do kina udał się wyłącznie celem zaczerpnięcia pełną garścią wysokooktanowej zabawy. Może być i tak. Ale słuchajcie, najmniej lubiany bohater kinowej trylogii miał tu wyglądać Młodziej. Jeszcze Młodziej niż Wtedy, znaczy. Zamiast wziąć i scastingować dowolnego innego drętwusa w odpowiednim przedziale wiekowym, Jackson i konfratrzy ściągnęli Orlando Blooma – zapewne domniemywując, iż żeńska część fandomu zapłacze się łzami perlistymi, jeśli go nie będzie.

W efekcie facet cały czas ciągnie na wstrzymanym dechu, słusznie się obawiając, iż jak popuści, to a) będzie mu widać podwójny podbródek, zaś elfy takich nie miewają; 2) szpachla na ryjcu mu popęka i zacznie odpadać. Płatami. Jak wszyscy wiemy, Le Golas zawsze dysponował siarczystą ekspresją, ale tym razem zakrąża w okolice uncanny valley.

O towarzyszącej mu kobitce nie mam wiele do powiedzenia; dzioucha jest idealnie przezroczysta. No ładna, ale w Holiłódzie to takie pęczkami na drzewach kwitną. Jej romans z największym słodziakiem pośród krasnoludów jest ze wszech miar żałosny, ale to przecie nie babki wina. Ani nie chłopaczka, który gra Kiliego, na ten swój efemerytem podszyty sposób jest całkiem do rzeczy  – i ni z gruchy, ni z pietruchy zarabia Orkową Strzałę w poddupie, by przez resztę projekcji blednąć, stękać, chwiać się, upadać malowniczo i w ogóle, poważnie zawracać kontrafałdę.

Rozgogolony Golas prócz kobitki ma także ojca, demonicznie przegiętego króla Thranduila. Sceny z królem Thranduilem oraz Thorinem Dębową Tarczą to jest aktorstwo co się zowie. Krasnal patrzy posępnie i wyniośle (do czego zresztą ma odpowiednie spojrzenie, takie promieniste, okolone bujnych rzęs wachlarzem) zaś grubo pudrowany transwestyta Z Brwiami odwala Sztuczną Inteligencję, w komplecie z trzepotaniem i minami. William Shatner tudzież Joan Collins patronują zjawisku.

THRANDUIL HAS A POINT

Pamiętacie, jak to było z tymi beczkami? No. Więc Jackson et consortes poszli po rozum do głowy i uznali słusznie, iż faceci pozamykani szczelnie, unoszeni bezładnie na rwących falach to żaden Interes. Beczki są otwarte, wzdłuż brzegów rzeki roi się od agresywnie usposobionych atrakcji, zaś uwagę widza ponownie skupia na sobie niezawodny Le Golas, uskuteczniając takie kung-fu, iż fatality beczkowanym Bomburem (+100 do damage) to przy tym Doprawdy jest Nic.

Elfy nie są tu jedynymi winnymi. Drugie tyle czasu antenowego dostały orki. Po orkach wiele się spodziewać nie można – to nie są skomplikowane stworzenia. Ot, łażą, ryczą, naparzają wrogów po głowach brzydkimi topornymi broniami obuchowymi i szwargoczą w Ciemnej Mowie. To właśnie nasze orki robią przez wiele, wiele bezcennych minut i jakkolwiek Ciemną Mowę bardzo lubię – jest ładnie kadencyjna i ma taki szorstki wdzięk – to orcza wataha uskuteczniająca wuxia na dachach Miasta na Jeziorze jednak odebrała mi dech. Nie w pozytywnym sensie bynajmniej.

Martin Freeman aka Bilbo Baggins dostał w tym filmie, który nie bez kozery nazywa się HOBBIT (a nie, dajmy na to, „Awantury orczo-elfickie ze znaczną przymieszką smoka”) jakieś półtorej sceny do zagrania. Poza tym, plącze się gdzieś tam na trzecim planie, często gęsto znika z kadru (bo niski jest, zapewne) i w ogóle, przeszkadza.

Ścieżka dźwiękowa do Defloracji Smauga oscyluje pomiędzy męczącym, pompatycznym łomotem a jakąś recyklingowaną, pozbawioną cech charakterystycznych pulpą. Szkoda to wielka, bo do czego innego nas przyzwyczajono. Niemniej, nie wyniosłam pod kopułką ani jednej zapamiętywalnej melodii.

Aha – smoczysko i Zmyślna Akcja krasnoludów w Morii to temat na poemat. Bardzo dowcipny poemat. Jestem leniem, musi Wam więc wystarczyć wierszyk w tradycyjnym japońskim stylu tanka:

Krasnoludów moc

śmiga Smaugu pod brzuchem;

Stetryczał gad, ech;

Zażyć im się dał planem

z gatunku „Drużyna A”.