Być jak Tyler Durden

brad_pitt_edward_norton_tyler_durden_faces_m21080

Właściwym stanem towarzyszącym rozczarowaniu jest wściekłość.

Nie smutek, albowiem smutek osłabia. Włazi w kolana i wypełnia je galaretą. Nic nie zdziałasz, mając po jednej apatycznej meduzie w każdym z kolan.

Nie żal. Żal jest bzdurnym, francowatym uczuciem. Wołającą o pomstę stratą czasu i kalorii. Nikogo na tym padole śmiecia nie obchodzi twój żal, człowieku. Twe wysoce niefotogeniczne wzdychanie do księżyca, kiedy to wydaje ci się, że prezentujesz się niczym Mickiewicz na Judahu skale, podczas, gdy wyglądasz jak cipa. Twoje zasmarkane „Co takiego zrobiłem źle”, skamlące „Co by było, gdyby.” Znajdźcie mi jedno konstruktywne zastosowanie dla żalu. Jakiekolwiek. Mogłabym ufundować nagrodę dla tego, kto na nie wpadnie.

Nie refleksja.

Z refleksjami w ogóle to jest tak: nazywają się mądrze i noszą piętno działalności o charakterze intelektualnym, więc każdy  jest raczej dumny, że je ma. Tymczasem nic dobrego nie może wyniknąć z intensywnego wgapiania się we własny pępek. Wpatruj się w ten kubeł mydlin dostatecznie długo, a wszystkie twoje starannie pielęgnowane zmory wypłyną na powierzchnię. Jak zdechłe płocie. Oto dojmujący brak poczucia własnej wartości. Oto i najgłębiej zamontowane przekonanie, iż jesteś cienki i na żadne przyjemności życia nie zasługujesz. Nawet na te z tych drobniejszych. Kto ma, temu będzie dane, zaś kto nie ma, wyleci z plaskiem na ryj z każdego bankietu, wcześniej czy później. Czy to właśnie chciałeś zobaczyć? Jeśli tak, to gratulujemy.

Wściekłość jest uczuciem prostym. Nie ma w niej miejsca na pokrętne implikacje. Podpalasz coś i patrzysz, jak wzmaga się płomień.

Wciągasz tłusty, cuchnący dym do płuc. Możesz nawet zakopcić szluga, jeśli nie przeszkadzają ci tautologie.

Podpal swoje ślamazarne serce.

Bądź twardy jak kamień szlifierski. Bądź jednowymiarowy. Bądź tak śliski, żeby nikomu nie udało się ciebie uchwycić, już nigdy. Nie polecisz więcej na obietnicę darmowych ciasteczek. W całym wszechświecie nie ma czegoś takiego jak darmowe ciasteczka, a ty się właśnie o tym dowiedziałeś. Niech ta wiedza uczyni cię nieskomplikowanym, ostrym jak kawał stłuczonej szyby i nie rzucającym cienia.

Plan na życie: zostać wesołym socjopatą.

 

*Post dzisiejszy sponsoruje oczywiście Chuck Palahniuk, autor najlepszej jebanej książki, jaką czytałam od nie wiedzieć jak dawna – bezlitosna perfekcja i ani jednego słowa ponad to, co absolutnie konieczne –  oraz grupa Tool.

Polecam grupę Tool. Te chłopaki znają się na gniewie jak mało kto:

 

O pięknie łatwym, czyli Pacific Rim

Trzy dni temu obejrzałam „Pacific Rim.”

Tak, dopiero teraz. Film dawno przemknął przez ekrany multipleksów i przeminął, ponownie jak burzliwy zachwyt entuzjastów tudzież wstręty niechętnych, nie kminiących konwencji. (Wysokooktanowa fiesta dla oczu wiecznych chłopców i dziewcząt. Za jakieś straszliwe dolary. Traktująca o heroicznym naparzaniu się ludzkości, ZBROJNEJ W WIELKIE ROBOTY, Z GARGANTUICZNYMI POTWORAMI Z KOSMOSA, przypominam. Ktoś tam na szacownych gazetowych łamach smędził, iż scenariusz śmiesznie przewidywalny, zaś psychologia postaci płytka jak dorzecze Narwi. Na zarzuty te ja odpowiedzieć mogę jeno):

Naści Mike'a Pattona w siatce na kartofle na głowie. Nie ma za co.

Naści Mike’a Pattona w siatce na kartofle na głowie. Nie ma za co.

Jeżeli jakimś cudem  go nie widzieliście, uwierzcie mi na słowo: film jest zajebisty. Tak zajebisty, jak zajebista była torba czekolad, żelków i innych substancji wysoko przetworzonych, którą w czasach dzieciństwa darowywała mi babcia. Spędzałam potem wigilijny wieczór (lub inną podobnie rodzinną okazję) skryta pod stołem, pod obrusem, wiążąc sznurowadła sędziwych wujów parami. Z podwzgórzem skwierczącym od nadmiaru cukru, odrobinę maniakalna, za to z pewnością szczęśliwa.

Pacific Rim rządzi i pomiata z siłą taranu. Mimo scenariusza, co chlupie sobie wartko solidnie betonowanym korytkiem, ani przez chwilę nie próbując udawać, iż Jest Natchniony. Pomimo psychologii, której bohaterowie mają właśnie tyle i akurat tyle, coby historyjka bezszwowo popylała tymże korytkiem. Te z postaci w filmie występujących, którym psychologia do niczego nie jest potrzebna, nie przejawiają jej wcale – w zamian otrzymały zapierającą dech stylówkę i to nam musi wystarczyć.

Słuchajcie – wystarcza. Reżyseruje Guillermo del Toro, facet o nieokiełznanej wyobraźni, zamiłowaniu do ludzi i widoków skalanych dziwacznością tudzież imponującym pierdolcu odnośnie szczegółów. Spece od grafiki 3D tudzież animacji, których wokół siebie zgromadził, warci są tyle złota i platyny, ile sami ważą. Słuchajcie – w tym filmie występują Stwory z Potwornych Wymiarów. Łuskowate, zwaliste. Wielkie na co najmniej kilkadziesiąt pięter. Cokolwiek dinozaurokształtne, acz z bajerami w rodzaju funkcji strzykania ślicznie podświetlonym kwasem. Owe tytaniczne paskudy brodzą we wzburzonych falach oceanów ziemskich, które im co najwyżej do pasa sięgają, oraz Niszczą Miasta jak Godzilla przykazuje. Na co wkurwiona Ludzkość reaguje przy pomocy porównywalnie wielkich, zasilanych atomówką robotów bojowych o heroicznych kształtach. Maszyniszcza te noszą pieszczotliwe, a zarazem buńczuczne nazwy, nawiązujące do tradycji chrzczenia bombowców podczas drugiej światowej i współtworzą galerię postaci niemal w tym samym stopniu, co pilotujący je ludzie. Kto nie widział, jak wielotonowa Gypsy Danger wyłania się z ulewy i mroku, zwiastując wrażym bestyjom rozpierdol, posągowa, groźna oraz zachwycająco wąska w biodrach niczym młody Clint Eastwood – ten jeszcze niewiele widział:

gipsy danger idzie ci wpierdolić

Ów mały zasmarkany łobrazek zupełnie tego nie oddaje. Pałętające się po jutubie niskiej jakości odpryski też nie. To jak wyrokować o urodzie Marylin Monroe przez dziurkę od klucza. Zróbcie sobie przysługę i posiądźcie ten film w HD.

To nie jedyne przyjemności natury estetycznej, jakie będą Wam dane. Mniejsza o Charliego Hunnama – tak się składa, że gra tam główną rolę (na moje to blond mydłek jakich wiele, cóż, że perfekcyjnie wyrzeźbion, gdy mdły, zupa mleczna, kakao z pianką i ptyś) ale, słuchajcie-słuchajcie, tam występuje IDRIS ELBA:

Jakieś pytania?

Jakieś pytania?

Dwa metry powściągliwego męskiego wdzięku, podprawionego absolutnym autorytetem. Idrisowi takie rzeczy przychodzą z palcem w (zdecydujcie, gdzie.) A ponadto czego by na grzbiet nie wciągnął, leży to na nim niczym na królu, wizytującym incognito swoje włości. Taki chłopak ma sznyt.

Jako rozszalała fanka obejrzałam rzecz jasna także materiały dodatkowe, czyli „Making of”. Jest tam przepyszny materiał z próby stolikowej, gdzie Idris w cywilu przymierza się do swej kluczowej w tym filmie kwestii: „Today we cancel the apocalypse!” Słuchajcie, on wypowiada owo zdanie, tchnące bezwstydną badassery i lekuchno się uśmiecha tymi pełnymi wargami. Wie, że jest – jak to ujmuje młodzież – epicki.

Pacific Rim to zupa z samych blasków. Łatwa uroda. Holiłódzkie piękno odcinane od metra i puszkowane taśmowo, z poszanowaniem sprawdzonych receptur. Piękno łatwe, przystępne, skrajnie niewymagające (wysiłek intelektualny przy jego odbiorze wręcz szkodzi, nie pomaga, jak widać na przykładzie kwaśnej reakcji gazetowego recenzenta.)  Uwielbiam łatwe piękno. Nie należy go odrzucać, jak nie lza odtrącić daru, mającego postać torby importowanych niemieckich czekolad i innych żelków.

Ono dopieszcza tak hojnie i niczego nie wymaga w zamian – oprócz tego, coby być bardziej niż trochę dzieckiem i mieć bardziej niż trochę szmergla.

*Post dzisiejszy sponsorowała grupa Motorhead (z umlautem), co mogło wpłynąć na jego cokolwiek gorączkowy charakter. Lemmy Kilmister nie ma z pięknem nic wspólnego – rzadko się zdarza, żeby jakiś artysta tak dosłownie przywodził mi na myśl płaskogłowego gada – ale jest marynowanym w ciężkich alkoholach, starożytnym promiskuitą z imponującym zarostem, więc go kochamy.)

Quod me nutrit me destruit

Lat temu już z naście, w  epoce podfruwajkowych uniesień płochego serca lubiłam taką oto piosenkę:

Dałeś mi Panie zbroję
Dawny kuł płatnerz ją
W wielu pogięta bojach
Wielu ochrzczona krwią
W wykutej dla giganta
Potykam się co krok
Bo jak sumienia szantaż
Uciska lewy bok

Lecz choć zaginął hełm i miecz
Dla ciała żadna w niej ostoja
To przecież w końcu ważna rzecz
Zbroja

Magicznych na niej rytów
Dziś nie odczyta nikt
Ale wykuta z mitów
I wieczna jest jak mit
Do ciała mi przywarła
Przeszkadza żyć i spać
A tłum się cieszy z karła
Co chce giganta grać

Ten tu zachował hełm i miecz, za to nos go swędzi.

Ten tu zachował hełm i miecz, za to nos go swędzi.

Dalej są jeszcze ze trzy zwrotki, o które mniej dbam, gdyż rzecz bardzo wyraźnie skręca w nich ku Ojczyźnie. Ojczyzna nigdy mnie specjalnie nie ekscytowała. Być może przykre, ale to fakt. Miast babrać się  w znanym i opisanym przez najświetniejszych syndromie Mesjasza Narodów, rozważać mozolnie ten neurotyczny kłąb uświęconych przez czas urojeń oraz roszczeń – wolałam tekst przywołany powyżej odczytywać dosłownie: jako opowieść o wielkiej, jebanej zbroi. Demonicznym artefakcie, ukutym w kuźniach jakiegoś fantastycznego księcia lokalnej ciemności. Noszona daje wprawdzie  +100 do ciosu oraz + infinity do charyzmy, ale za to nie daje się zdjąć. Ciemny książe dobrze to obmyślił. Upiorna stal zmienia naszego bohatera w efektownego boga rzezi. Lecz z każdą godziną wsiąka głębiej  w skórę, by w końcu przeżreć go –  i unicestwić.

(Takie kwiatki wynikały z osobliwego mentalnego szpagatu małolaty między Kaczmarskim a uwielbianym przez rówieśników Warhammerem.  A w plecaku nosiłam wonczas pierwszy tom Sapkowskiego i pierwszy tom Fausta, przedzielone rozkruszonym batonikiem „Grześ”. Pod pewnym wąsko określonym względem były to cudowne lata.)

Dziś patrzę na ten tekst – wciąż tak samo bezszwowo świetny, Kaczmarski był dostarczycielem kruszcu najwyższej próby – i widzę coś, czego wtedy nie dostrzegłam. Są metafory tak nośne, że można je niemalże wziąć do ręki.

Widzicie, podmiot liryczny przybił piątkę z rozdawcą ciemności nie dlatego, że ojczyzna wzywała. To byłoby proste i nawet po naszej narodowej linii (przegraj jakieś powstanie albo zgiń z rozbryzgiem, próbując) ale nie. Ten nawet pobieżnie nie naszkicowany bohater, określony jedynie zbroją, w której ugrzązł – był kiedyś zwykłym chłopakiem o cienkiej jak wszyscy skórze. Z jakichś powodów poczuł się słaby. Niepewny. Wystawiony na ciosy, metaforyczne i rzeczywiste. W swej ograniczonej cielesności (para rąk, para nóg) obnażony jak liść na wietrze.

Więc sprzedał duszę miejscowemu diabłu, komuś o imieniu zawierającym wiele głosek „gh”. Zyskał posągową posturę. Rękę niosącą szybką, wprawną śmierć oraz ekspresowy szacun u słabszych jednostek, niekiedy graniczący ze czcią. Zyskał niewiarygodne wywindowanie witalnych statystyk – zabić go właściwie nie można. Stracił twarz.

Nie odbyło się to szczególnie dramatycznie, w akompaniamencie błyskawic i grzmotów. Po prostu pewnego dnia odkrył, że wygodniej jest mu ani hełmu z przyłbicą, ani zbroi nie zdejmować. A potem już nie mógł.

Malowniczo zakrzepłą posokę można zmyć płynem „Cif” (czy jakimś innym o łagodnym, budzącym sympatię zapachu.) Lecz mroczne runy, które naniósł mądry i przebiegły bies wciąż lśnią wyraźnie.

Widzieliście kiedy taką zbroję z bliska? Jest przerażająco piękna.

(Wybaczcie pretensjonalny tytuł. Uwielbiam łacinę, chociaż się na niej nie znam – mój mały plebejski snobizm. Po naszemu to będzie nierównie słabiej brzmiące „to, co mnie żywi, zabija mnie.”)