Trzy dni temu obejrzałam „Pacific Rim.”
Tak, dopiero teraz. Film dawno przemknął przez ekrany multipleksów i przeminął, ponownie jak burzliwy zachwyt entuzjastów tudzież wstręty niechętnych, nie kminiących konwencji. (Wysokooktanowa fiesta dla oczu wiecznych chłopców i dziewcząt. Za jakieś straszliwe dolary. Traktująca o heroicznym naparzaniu się ludzkości, ZBROJNEJ W WIELKIE ROBOTY, Z GARGANTUICZNYMI POTWORAMI Z KOSMOSA, przypominam. Ktoś tam na szacownych gazetowych łamach smędził, iż scenariusz śmiesznie przewidywalny, zaś psychologia postaci płytka jak dorzecze Narwi. Na zarzuty te ja odpowiedzieć mogę jeno):
Naści Mike’a Pattona w siatce na kartofle na głowie. Nie ma za co.
Jeżeli jakimś cudem go nie widzieliście, uwierzcie mi na słowo: film jest zajebisty. Tak zajebisty, jak zajebista była torba czekolad, żelków i innych substancji wysoko przetworzonych, którą w czasach dzieciństwa darowywała mi babcia. Spędzałam potem wigilijny wieczór (lub inną podobnie rodzinną okazję) skryta pod stołem, pod obrusem, wiążąc sznurowadła sędziwych wujów parami. Z podwzgórzem skwierczącym od nadmiaru cukru, odrobinę maniakalna, za to z pewnością szczęśliwa.
Pacific Rim rządzi i pomiata z siłą taranu. Mimo scenariusza, co chlupie sobie wartko solidnie betonowanym korytkiem, ani przez chwilę nie próbując udawać, iż Jest Natchniony. Pomimo psychologii, której bohaterowie mają właśnie tyle i akurat tyle, coby historyjka bezszwowo popylała tymże korytkiem. Te z postaci w filmie występujących, którym psychologia do niczego nie jest potrzebna, nie przejawiają jej wcale – w zamian otrzymały zapierającą dech stylówkę i to nam musi wystarczyć.
Słuchajcie – wystarcza. Reżyseruje Guillermo del Toro, facet o nieokiełznanej wyobraźni, zamiłowaniu do ludzi i widoków skalanych dziwacznością tudzież imponującym pierdolcu odnośnie szczegółów. Spece od grafiki 3D tudzież animacji, których wokół siebie zgromadził, warci są tyle złota i platyny, ile sami ważą. Słuchajcie – w tym filmie występują Stwory z Potwornych Wymiarów. Łuskowate, zwaliste. Wielkie na co najmniej kilkadziesiąt pięter. Cokolwiek dinozaurokształtne, acz z bajerami w rodzaju funkcji strzykania ślicznie podświetlonym kwasem. Owe tytaniczne paskudy brodzą we wzburzonych falach oceanów ziemskich, które im co najwyżej do pasa sięgają, oraz Niszczą Miasta jak Godzilla przykazuje. Na co wkurwiona Ludzkość reaguje przy pomocy porównywalnie wielkich, zasilanych atomówką robotów bojowych o heroicznych kształtach. Maszyniszcza te noszą pieszczotliwe, a zarazem buńczuczne nazwy, nawiązujące do tradycji chrzczenia bombowców podczas drugiej światowej i współtworzą galerię postaci niemal w tym samym stopniu, co pilotujący je ludzie. Kto nie widział, jak wielotonowa Gypsy Danger wyłania się z ulewy i mroku, zwiastując wrażym bestyjom rozpierdol, posągowa, groźna oraz zachwycająco wąska w biodrach niczym młody Clint Eastwood – ten jeszcze niewiele widział:
Ów mały zasmarkany łobrazek zupełnie tego nie oddaje. Pałętające się po jutubie niskiej jakości odpryski też nie. To jak wyrokować o urodzie Marylin Monroe przez dziurkę od klucza. Zróbcie sobie przysługę i posiądźcie ten film w HD.
To nie jedyne przyjemności natury estetycznej, jakie będą Wam dane. Mniejsza o Charliego Hunnama – tak się składa, że gra tam główną rolę (na moje to blond mydłek jakich wiele, cóż, że perfekcyjnie wyrzeźbion, gdy mdły, zupa mleczna, kakao z pianką i ptyś) ale, słuchajcie-słuchajcie, tam występuje IDRIS ELBA:
Jakieś pytania?
Dwa metry powściągliwego męskiego wdzięku, podprawionego absolutnym autorytetem. Idrisowi takie rzeczy przychodzą z palcem w (zdecydujcie, gdzie.) A ponadto czego by na grzbiet nie wciągnął, leży to na nim niczym na królu, wizytującym incognito swoje włości. Taki chłopak ma sznyt.
Jako rozszalała fanka obejrzałam rzecz jasna także materiały dodatkowe, czyli „Making of”. Jest tam przepyszny materiał z próby stolikowej, gdzie Idris w cywilu przymierza się do swej kluczowej w tym filmie kwestii: „Today we cancel the apocalypse!” Słuchajcie, on wypowiada owo zdanie, tchnące bezwstydną badassery i lekuchno się uśmiecha tymi pełnymi wargami. Wie, że jest – jak to ujmuje młodzież – epicki.
Pacific Rim to zupa z samych blasków. Łatwa uroda. Holiłódzkie piękno odcinane od metra i puszkowane taśmowo, z poszanowaniem sprawdzonych receptur. Piękno łatwe, przystępne, skrajnie niewymagające (wysiłek intelektualny przy jego odbiorze wręcz szkodzi, nie pomaga, jak widać na przykładzie kwaśnej reakcji gazetowego recenzenta.) Uwielbiam łatwe piękno. Nie należy go odrzucać, jak nie lza odtrącić daru, mającego postać torby importowanych niemieckich czekolad i innych żelków.
Ono dopieszcza tak hojnie i niczego nie wymaga w zamian – oprócz tego, coby być bardziej niż trochę dzieckiem i mieć bardziej niż trochę szmergla.
*Post dzisiejszy sponsorowała grupa Motorhead (z umlautem), co mogło wpłynąć na jego cokolwiek gorączkowy charakter. Lemmy Kilmister nie ma z pięknem nic wspólnego – rzadko się zdarza, żeby jakiś artysta tak dosłownie przywodził mi na myśl płaskogłowego gada – ale jest marynowanym w ciężkich alkoholach, starożytnym promiskuitą z imponującym zarostem, więc go kochamy.)