Świt, niedobra godzina

Nie mogę spać. Dziś przeto będzie wpis całkowicie niepoważny o konsekwencjach podróżowania przez dobę na bakier.

Główną zaletę znamy wszyscy: primo, nie trzeba się bladym świtem boleśnie zrywać z wyrka. Co jest kwestią niebagatelną. Kto się urodził imprezowiczem sową, którą los zmusił do powstania z łoża o sinej, zesztywniałej polskiej szóstej rano, kiedy to bez względu na porę roku świat za oknem ma mordę zmiętą z niechęci niczym Jarosław Kaczyński i poseł Pawłowicz w jednym – ten zrozumie. Wzniesienie sempiterny z pościeli wywołuje wówczas ból, porównywalny chyba jeno do oderwania świeżego strupa. Będąc młodą osobą wkręconą w bezlitosne tryby edukacyjnej maszynerii zapisywałam sobie z namaszczeniem w notesie: <<7:30. Powstanie Niny>> – jako prikaz i moralną wskazówkę na Dzień Następny. To był dla mnie deal, równy jakiemuś wydarzeniu historycznej rangi.

Kto długo śpi, ten równie długo jest na nogach; o 23-ej tryska niespożytą energią, zaś w okolicach 2 w nocy staje się tylko troszeczkę zmęczony. Osobnik taki idealnie nada się na wszelkiego rodzaju imprezy. Kiedy żyjący po bożemu koleżanki i koledzy w melanżu jeden po drugim zapadają bezwładnie w kuszącą miękkość puf, rozrzuconych po patio Tajnej Miejscówki, nasz (nie)ranny ptaszek baluje w najlepsze w kuchni z trzema podobnymi sobie hardkorami, goląc rum z miętą (w dzień ani rumu, ani tych dziwnie śmierdzących liści do ust by nie wziął) oraz zażywając pierwszego w życiu papierosa, podsuniętego gestem iluzjonisty przez kolegę o figlarnym błysku w oku. W nocy wszystkie pomysły wydają się dobre i tym oto sposobem Nina nabyła niedawno własną paczkę Laki Strajków (13 zł! Czy kogoś ciężko poturbowało?!) gdyż popalać cudzesy to jednak Wstyd.

Myślę nad jeszcze jakąś zaletą budzenia się do życia o 14 i znalazłam jedną: gdy kto do mnie zadzwoni, ma wybitną szansę, iż natknie się na Ninę prosto-z-lóżka, o timbrze obniżonym i ponętnie zachrypniętym a la Lauren Bacall (kocham tę babkę!) i/albo rozkosznie nieobecnym. Zważywszy, że osobą, która najczęściej wyrywa mnie z objęć tego ćpuna Morfeusza bywa ma własna matka, nie mam pewności, czy  powyższy argument jest aby walidą.

Wady wstawania w środku administracyjnie ustalonej doby są niestety liczniejsze. Primo: niczego się nie zdąży załatwić. (I nie mówię tu o pracy; kiedy posiadałam takową, bezszmerowo zrywałam się o 6:30, dzień w dzień i nie podlegało to absolutnie żadnej dyskusji. W przyszłości, gdy pozyskam następną, także nie podlegnie. Byłam wtedy punktualna jak szwajcarski, kuźwa, zegarek. Naturalnie, o 15 nogi się pode mną uginały od senności, zaś o 20 przejawiałam tyleż wigoru, co rozgotowane spaghetti. Exit życie nocne. Ale za to stanowiłam wartościowy element społeczeństwa oraz podwyższałam PKB.)

Na pocztę zamiast tuż po 8, kiedy jest tam obecny jedynie aromat kawy, trafia się w okolicach 16. I więdnie się w tej wielokrotnie zawiniętej kolejce, nieodmiennie pełnej matek wielodzietnych oraz staruszków płci obojga, którzy są przemili i ogólnie bardzo towarzyscy, przez co spędzają przy okienku średnio trzy razy tyle czasu, co potrzeba, dziarsko usiłując prowadzić small talk z urzędniczką.

Ważne Telefony wykonuje się na tzw. ostatnią chwilę, w pidżamie, z włosem malowniczo zmierzwionym i wspomnianą wcześniej chrypką. Przez co możemy usłyszeć pytanie takie oto: – Piła pani? – wypowiedziane tonem brzemiennym od wzgardy.

Secundo: wszelkie urzędy i tym podobne miejsca kaźni funkcjonują za krótko, żebyśmy mieli szansę do nich zdążyć. Istotne sprawy do załatwienia siłą rzeczy przekłada się więc na Dzień Następny, jak gdyby on miał coś zmienić.

Tertio: od nadmiernego wylegiwania się puchnie twarz. Przynajmniej mnie. Tuż po przebudzeniu z 16-godzinnej drzemki miewam mongolskie powieki i usta jak poeta Puszkin. Istnieją osoby, którym z taką wydatnością ustowia jest jebutnie do twarzy, ale nie mnie.

Naści Puszkina.Ten pomnik wygląda tak melancholijnie, że nie mogłam się oprzeć.

Naści Puszkina. Ten pomnik wygląda tak melancholijnie, że nie mogłam się oprzeć.

Wyjście gdziekolwiek, gdzie ninofacjata planowana jest jako składowa widocznego krajobrazu tak jakby odpada.

Quatro: czasem jednak trzeba nagiąć to dupsko leniwe, nieodpowiedzialne do Twardych Wymogów Rzeczywistości i powstać rano. Mimo, iż nie spało się całą noc. Rozmaici rekruterzy uwielbiają chyba szatkować swe ofiary jeszcze przed brunchem. Ilekroć słyszę: A na 10-tą przyjść by pani mogła? – cierpnie mi skóra i pospołu z nią rozmaite narządy wewnętrzne. Oczywiście, że przyjdę; praca na ulicy nie leży i nie majta nóżką zalotnie. Ale co się naklnę najgrubszymi słowy, prasując nobliwie niebieską koszulę (kolor odpowiedzialności i zrównoważenia, czyli jakby plaster z cech, których za chińskiego chu… nie posiadam) to moje. Kto choć raz spędził okrągłą dobę bez krzty snu, walcząc ze zdumiewającym wrażeniem, iż do mózgu napchano mu sączków chirurgicznych – ten zrozumie.

Ale najgorsza w życiu po przekątnej obowiązującego czasu jest szósta rano.

Zła to pora. Naga, oziębła, bezlitosna. Choćby godzinkę później już jest dobrze; panowie robotnicy z naszego podwórka z entuzjazmem biorą się za swe młoty pneumatyczne, gdzieś zacznie krzyczeć dziecko, rozszczeka się pies. Złożona tkanka rzeczywistości, w której żyją normalni otuli niewyspanego dziwaka nie dotyczącym go, więc pobłażliwym kokonem.

Lecz o szóstej tych rozcieńczalników ciszy brak. I stajemy nos w nos z prawdą, która ma wdzięk żelazka. Zmarnowaliśmy miniony dzień. Prawdopodobnie zmarnujemy też następny, ten, który się właśnie jak kwiat otworzył.

Jesteśmy niegodną, płaksiwą glizdą bez kręgosłupa. Wstyd nam za nas.

A jeśli nadpłynie jedno z takich wspomnień, co wchodzą w bok jak cierń i pięknem kolą – czyjaś dłoń osłaniająca papieros, płomyk i uśmiech Giocondy – to już w ogóle. Przesrane.

Jak sobie radzić z rozczarowaniem?

Ten duży, tłusty znak zapytania lśni w tytule posta nie bez powodu. Dzień dobry, mam na imię Nina, mam niemalże 30 lat i jak dotąd nie wypracowałam rozwiązania dla tej palącej kwestii. Poniżej dzielić się zamierzam nader subiektywnymi, niedopieczonymi, być może iż błędnymi wnioskami. Za oświecające mnie na tej trudnej drodze komentarze wdzięczna będę.

A zatem – jak sobie radzić z rozczarowaniem?  Zakładając oczywiście, że poradzić sobie z nim można. (Mnie to jakoś nigdy nie wychodziło. W ogóle.)

Ja tę panią czasami aż za dobrze rozumiem.

Ja tę panią czasami aż za dobrze rozumiem.

Wejrzyj w swoją duszę i zapytaj: Skąd się wzięło to przygnębiające poczucie pustki w dołku? Ten żal, cicho filujący gdzieś na dnie żołądka? Ten tępy abszmak w ustach, to obezwładniające niczym zarzucona na głowę ciężka, szara płachta wrażenie, że (po raz kolejny) zostaliśmy wyautowani przez los? Co właściwie sprawia, że jestem tak rozczarowana/y?

Technicznie rzecz biorąc, rozczarowanie następuje wtedy, gdy moje (zapewne ogólnie nasze, ale dla ułatwienia piszę: moje) oczekiwania tyczące przyszłości rozmijają się z faktami. Im drastyczniej, tym siła ciosu większa, zaś obrażenia bardziej rozległe.

Przykład z życia pięcioletniej Rózi: Rózia, wieziona w rodzicielskim samochodzie, przez szybę dostrzegła świeżo rozłożone na murawie wesołe miasteczko, łyskające rozrzutnie barwnymi światełkami. Odtąd jej gorącym marzeniem stało się znalezienie tam, gdzie marzenia się spełniają. Prosiła i prosiła, dni mijały, rodziciele nie mieli czasu/ochoty/było im wybitnie nie po drodze spełniać Rózine zachcianki. W końcu – po dwóch tygodniach! – nadeszła taka niedziela, gdy zabrakło im wymówek. Dziecko, skwierczące od podniecenia na tylnym siedzeniu fiata nie od razu dostrzegło, iż tata w geście protestu przeciw tak idiotycznemu marnowaniu czasu jeszcze przed podróżą solidnie się zaprawił. Na miejscu całkiem zniknął rodzinie swej z pola widzenia, pozostawiając zestresowaną (bo wiedziała, jak to się skończy) matkę Rózi samą z dziecięciem. Dziecko, cokolwiek zdziwione, potem coraz bardziej rozżalone, że macierz taka opryskliwa, spięta, duchem nieobecna, usta ma zaciśnięte w najwęższą z kresek, pogania i w ogóle się nie wczuwa w cud jazdy na karuzeli. Do domu wracają wkrótce. We dwie, autobusem. Matka – wściekła, Rózia – zdezorientowana i zalękniona do szpiku kości, z wielką łzą żalu wiszącą u nosa. Miało być magicznie, a wyszło chujowo.

Przykład z życia szesnastoletniej Różyczki. W szkole organizowana jest potańcówka. Wiecie – sala gimnastyczna, baloniki, pełen obciach. Nasza bohaterka dźwiga podwójny garb. Po pierwsze, ma lekką nadwagę i w związku z tym czuje się najbardziej odrażającym pasztetem, jaki kiedykolwiek miał zaszczyt odbierać edukację w tych szacownych murach. Po drugie – od miesięcy jest dotkliwie zakochana w chłopcu, który ma koszulkę z logo Sepultury i lśniące, kasztanowe loki do samego pasa. Chłopiec co prawda jak dotąd ignorował jej istnienie, no ale to jest SZKOLNA IMPREZA, tak? Noc cudów, kiedy marzenia się spełniają. Różyczka przywdziewa coś, w czym nie czuje się tak całkiem ohydną, paćka twarz nadmiarem makijażu i półprzytomna od gorączkowych nadziei wkracza na salę. Muzyka gra, lecz bujnowłosy amator ciężkich brzmień jakoś nie prosi jej do tańca. W ogóle nikt jej owego wieczoru do tańca nie poprosi.

Różyczka do domu wraca wkrótce, autobusem. Z sercem przeszytym na wylot i łzami rozżalenia, rujnującymi przesadny makijaż. Miało być magicznie, a wyszło chujowo.

Przykład z życia trzydziestoletniej Róży. Do Polski przyjeżdża z zespołem muzyk. Wybitny artysta, którego czciła, proch spod nóg jego by zdmuchiwała. Dostępne na jutubie zapisy koncertów poświadczają – człowiek ów ma moc spełniania marzeń. Śpiewa jak szatan, wygląda jeszcze lepiej. Róża wysupłuje pieniądze, które mogłaby zainwestować rozsądniej. Tłucze się sześć godzin Tanimi Liniami. Wystaje w upale, co by jako jedna z pierwszych dobić do barierki.

Idol Róży wkracza na scenę urżnięty w drebiezgi. Fałszuje, myli teksty piosenek –  i cały wieczór niestrudzenie obraża słuchających go ludzi.

Róża patrzy na to ze skurczem wstrętu i ze ściśniętym sercem, gdyż przypomniał jej się nieświętej pamięci tata. Gdyby nie solidne wsparcie koleżanek fanek, znów poczuła by w ustach smak prochu. Niemniej, miało być magicznie, a wyszło (z grubsza) jak zwykle.

Czy widzimy już powtarzający się wzorzec?

Rozczarowanie następuje wtedy, gdy ponosi mnie wyobraźnia. Gdy oddaję zestrojowi okoliczności, leżącemu poza moją jurysdykcją (jak miejsce akcji, okazja lub osoba, na której określonym zachowaniu szczególnie mi zależy) władzę nad swoim dobrym humorem i ogólnym dobrostanem. Gdy wysuwam sprecyzowanie oczekiwania wobec rzeczywistości, która z natury swej jest wysoce losowa, w związku z tym amorficzna oraz – powiedzmy to sobie raz szczerze – jest dziwką. Osławione prawa Murphy’ego działają całą dobę, w pełnej krasie. Jeżeli istnieje coś, co może się spieprzyć, spieprzy się na pewno.

Przez wiele lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, lecz takie sprecyzowane – często aż do bólu, jako, że mam narracyjnie zorientowaną wyobraźnię, która odruchowo płodzi scenariusze – oczekiwania wysuwam wobec niemal wszystkiego i wszystkich. Im goręcej mi na czymś (kimś?) zależy, tym wyżej winduję poprzeczkę. Konkretny, nijak moich knowań (bo skąd?) nieświadomy, nordyckim bóstwom ducha winny człowiek ma zachować się tak i tak, powiedzieć to i to. Opcje ma wąskie. Jeżeli mnie zaskoczy – nie lubię być zaskakiwana, boję się sytuacji, których scenariusza nie przemiędliłam przedtem w głowie fafnaście razy –  lub nie daj buk zawiedzie na całej linii, będę cierpiała. Tygodniami.

Nie magazynuję jadu, płynącego z urazy. Rozrzutnie przebaczam tym, co mnie rozczarowali. W zamian obracam ostrze we własnym sercu. Wiecie, jakie myśli się wtedy budzą? Ta najgorsza: „No jasne, mnie to się NIGDY nic dobrego w życiu nie przydarzy.” Ta tylko nieco mniej zła: „Czego się idiotko spodziewałaś. Czemu niby świat miałby spełniać nadzieje czegoś tak nieudacznego jak ty? Po prostu NIE ZASŁUGUJESZ.”

Inna sprawa, że mam niestety bujnie rozrośniętą wyobraźnię i za Chiny Ludowe nie potrafię przestać marzyć. Wciągam marzenia jak narkoman kompot. Szczerze zazdroszczę ludziom, którzy w nowe doświadczenia wchodzą niczym w wodę – po prostu pozwalając im się ponieść. Bez oczekiwań. Z oczami i sercem otwartym na to, co dzień przyniesie. Cokolwiek by to nie było.

Dla mnie wybranie się w podróż, poznanie nowej osoby, nawet taki nieszczęsny koncert – to są okazje do tworzenia skomplikowanych scenariuszy Tego, Co Powinno Się Wydarzyć. Nie mam pojęcia, jak z tego zrezygnować. Odruchowo wróżę z fusów, zatruwając umysł miazmatami przebogatej swej fantazji.

Być może przeczytałam w życiu za dużo książek. Być może podświadomie oczekuję od mojego żyćka, które leniwie sobie pełznie od urodzenia aż do grobu (i to jest jedyny pewny kierunek) żeby było Opowieścią. Taką nakreśloną przez rasowego opowiadacza. Dobrego pisarza. Wiecie, Opowieści mają punkty zwrotne. Coś niesamowitego się w nich nagminnie zdarza, po czym bohater już nigdy nie będzie taki, jak przedtem.

Być może podświadomie czuję się Uprawniona do życia pełnego Wydarzeń Cudownych oraz W Pełni Satysfakcjonujących. Uprawniona z racji – bo ja wiem? Cierpień przeszłych? Ależ to śmieszne jest. Mnogość ludzi codziennie doznaje kopniaków w części miękkie, wymierzanych przez los i warunki. I nigdzie, ale to nigdzie nie zapisano, że życie im to w jakikolwiek sposób wynagrodzi.

(Zabawnym znajduję fakt, iż robienie planów – konkretnych planów, takich list do zrobienia, gdzie dla odmiany to moja (nie)skromna osoba znajduje się w centrum dowodzenia i Ma Realny Wpływ – idzie mi niesporo. Bardzo niesporo. Wypisuję szesnaście absolutnie istotnych punktów, po czym udaje mi się odhaczyć całe dwa. Załamuję się i przez długi czas nie wracam już do sprawy.)

A tu rzeczywistość skrzypi jak drzwi od wychodka; wonieje zresztą podobnie.

Oczywistym rozwiązaniem byłoby stoczenie się w cynizm.

Cynizm zrobił szaloną karierę. Od zawsze był postawą uzasadnioną, rozsądną i poręczną. Dzięki holiłódowi i jego grubo szytym snom awansował do rangi zjawiska o uwodzicielskim potencjale. Coś, jak dyskretnie dodająca męskości blizna na nieogolonym policzku filmowego twardziela. No więc kiedy w cynizmie tapla się Sam Spade czy inny detektyw Marlowe, owszem, jest to urzekające:

Ten pan potrafi wątpić we wszystko z zasady i nie traci przy tym sex-appealu.

Ten pan potrafi wątpić we wszystko z zasady i nie traci przy tym sex-appealu.

Natomiast kiedy czynią to żywi ludzie, ja natychmiast zaczynam się zastanawiać, kto daną osobę tak ciężko pokrzywdził, że aż stała się marudnym, wszystkiemu niedowierzającym frustratem. I miast iskry zainteresowania czuję współczucie. Współczucie i iskra zainteresowania tkwią u mnie na przeciwnych krańcach skali.

Współczucie to w ogóle paskudna sprawa. Chyba nie chciałabym, by ktoś patrzył, jak rzygam żółcią i czuł je dla mnie. Inna sprawa, że mimo iż potrafię w warunkach towarzyskich całkiem nieźle pozorować cynizm (zna się te wszystkie cierpkie teksty z filmów) w istocie jest mi on organicznie obcy. Mimo pewnego zmęczenia materiału mam serce z masła. Zachwycić mnie potrafią dość płoche zjawiska: przeszywająco dobra muzyka, barwa letniego nieba o zmierzchu (kiczowe, wiem) czy też niewymuszony wdzięk, z jakim bliżej mi nieznany, diablo pociągający dwumetrowy drągal odpala swoje Marlboro. Zakochuję się dość rzadko, ale jak już, to szaleńczo. I co gorsza, gdzieś w głębi jestem z tej swojej nieszczęsnej frajerowatości dumna.

Komentujcie, proszę. Cudzy punkt widzenia chętnie przyjmę, bo mój raczej nie zda się już na nic.