Feminizm cię dopadnie

(Witaj, cierpliwy czytelniku. Przepraszam za długaśną przerwę. Trzy dni temu był w Warszawie żywy Mike Patton i wydarzeniu temu poświęcałam wszelkie myśli oraz całe swe zaangażowanie.)

Uprzedzam – wpis zawiera feminizm. Jeśli słabo nań reagujesz, lepiej zrezygnuj z lektury. Po co Ci w ten ciepły dzień dodatkowy pot na czole.

Też kiedyś słabo reagowałam. Zawracanie głowy z tym całym feminizmem, myślałam. Problemy nudzących się i sytych.

 Frida w koszulce Daft Punków. Stwierdzam, że awesome.

Frida w koszulce Daft Punków. Stwierdzam, że awesome.

Żaden mężczyzna nie traktował mnie wszak szokująco inaczej z racji tego, iż jestem płci odmiennej. Może dlatego, że jestem bardzo niewielka wzrostem, mam okrągłą twarz i duże oczy dziecka, w związku z czym nawet w niepoślednich bucach wzbudzam sympatię. Mężczyźni, od których z takich czy innych przyczyn byłam zależna zazwyczaj zachowywali się cywilizowanie. No, może poza tym jednym profesorem na studiach, onieśmielającym erudytą starej daty, który podczas nieformalnej kawki ze studentami całkiem poważnie stwierdził: „Wy panie, jako rodzaj same jesteście winne temu, co was spotyka. Nie szanujecie się.” Albo poza tym jednym…dwoma…no dobrze, kilkoma lekarzami kobiecej specjalności, reagującymi chichocikiem/uniesieniem brwi/ ignorem/ żywym oburzeniem („Ależ tak nie można mówić!”) na moją deklarację, że nie zamierzam się rozmnażać – więc czekanie z leczeniem czegoś tam do „po porodzie” lekuchno się w mej sytuacji mija z celem.

Raz jeden zaistniało podejrzenie, iż jestem w ciąży i na mój spanikowany wrzask protestu („Co ja mam teraz zrobić?!”) pan doktor wzruszył ramionami: – Jak to co, donosić. Przez krótki, ale zatrważająco pamiętny okres czasu poznałam, jak się czuje więzień.

Z drugiej strony przynajmniej raz wybrano moje cv ze stosu podobnych i przyjęto mnie do pracy także dlatego, że się zwyczajnie rekruterowi spodobałam (znacie panie ten ton głosu, ten błysk w oku.) Pomieniony rekruter nijak nie próbował mnie później wykorzystać w żaden sposób. Czyżby więc bilans zysków i strat z tytułu bycia kobietą wychodził mi (z grubsza) na zero?..

Feminizm i ja funkcjonowaliśmy sobie swobodnie w tym samym wszechświecie, nie stykając się przesadnie. Piany z pyska we mnie nie wzbudzał, entuzjazmu również nie. Z mego czysto subiektywnego punktu widzenia o wiele większym problemem niźli nierówność mężczyzn i kobiet było to, jak kobiety traktują się nawzajem.

Im starsza jestem, tym dobitniej dociera do mnie, że te dwie kwestie – tj. nierówność płciów oraz zajadłość i pogarda, którymi panie jakkolwiek uprzywilejowane zwykły częstować z liścia mniej szczęsne siostry w rozumie –  są jakoś połączone.

Innymi słowy, moja droga do feminizmu była długa. Potrzebowałam niemal dwóch dekad świadomego życia. Ale oto jestem u celu.

Stopniowo odkryłam, iż kilka rozmaitych bolączek, sumujących się w niekreślony wkurw wypływa ze wspólnego źródła. Na przykład:

1) znana mi osobiście i wielu spośród Was sytuacja rodzinna, w której ona latami gotuje, pierze, sprząta, zapierdala na pełnym etacie matki kilkudzietnej, doglądając wszelkich potrzeb dzieciąt swych, w związku z czym primo: nie ma życia, secundo; każdego wieczoru dosłownie słania się z przemęczenia. On zaś wpada dumnie z wypłatą, zainteresowania się przychówkiem odmawia („ja pracuję, więc zmęczony jestem”) i ma do małżonki pretensje, że owa śmie narzekać, gdy przecież cały dzień absolutnie nic nie robi. Jeśli żona zanadto zdeprymuje męża swymi pretensjami, ów w ramach działalności relaksacyjnej ubzdryngala się w drzazgi.

Ten smutny układ nie wziął się przecież stąd, że „każdy facet to świnia” (cokolwiek to znaczy, na Teutatesa.) Istnieje w kulturze pewien model, zaś w życiu społecznym klimat przyzwolenia („tak się właśnie robi, tak wygląda rodzina”) któremu w latach 80. minionego wieku, w małym kraju nad Wisłą liczne jednostki bezrefleksyjnie ulegały, by potem ciągnąć swój krzyż. Bo przecież ciągnęli go oboje. Bycie pełnoetatową niańką/sprzątaczką/kucharką bez żadnych praw, odrobiny szacunku społecznego czy grosza przychodów własnych jest okropne. Ale bycie pełnoetatowym infantylnym samolubem bez nikłej choćby więzi ze swoimi dziećmi, za to z pęczniejącym problemem alkoholowym nie jest lepsze. W każdym razie jedno i drugie bardzo, bardzo smutno się kończy.

Chciałabym gorąco, żeby ludzie przestali czuć się w obowiązku wskakiwać w te destrukcyjne przegródki. Dziś model ów wychodzi z użycia, podobno już jest inaczej, ale przecież nie wszędzie.

2)  Mentalny bagaż, który kobiety wloką przez życie i którym uczęstowują się nawzajem. Głęboko zamontowane przekonanie, że męskie zainteresowania i ogląd rzeczywistości to jedyne, czym warto się zajmować. Te „fajne”. Sama się z tym borykam. Ścisłe, tradycyjnie uważane za męskie kierunki studiów budzą szacunek, gdy absolwent czegokolwiek humanistycznego uważany jest za rozmamłanego hipstera. Istnieją takie sformułowania, jak „kobiece zajęcie”, „kobieca literatura”, czy wreszcie „babskie filmy”. Z reguły nie oznacza to niczego pochlebnego. W pamięci utkwiła mi wypowiedź jakiegoś internauty, który scharakteryzował kino dla kobiet jako „filmy, w których matka i córka łażą po plaży, ubrane w kretyńskie słomkowe kapelusze, a potem przecierają razem pomidory, gadają i ciągle płaczą.” Wciągnęłam w swoim żyćku Kurosawę, Ridleya Scotta a ponadto mnogo wiele Batmanów, Ironmanów i innych menów, ale ani jednego opus na kształt opisanego powyżej.

3) Brak solidarności wewnątrzpłciowej. Gdziekolwiek pracowałam, jedyną osobą naprawdę mi niechętną, czy wręcz skłonną aktywnie szkodzić była inna kobieta. Doświadczałam subtelnych złośliwostek, drobnych szykanów, perfidnego wprowadzania w błąd tudzież miażdżącej siły wyssanej z palca ploteczki, wsączonej za mymi plecami w ufne ucho szefa. Oraz rozmaitą drogą kolportowanych komentarzy, tyczących mojego wyglądu.

Wszystko to były działania dyskretne w formie, stonowane i tchórzliwe. Żadna z tych ewidentnie nie mogących mnie znieść kobiet nie podeszła i nie wyraziła swego stanowiska z otwartą przyłbicą. Doprawdy, po całym dniu takiego kurestwa mogłabym wstąpić do Fight Clubu.

Nie jestem bynajmniej jakąś fą fatal z kreskówki, której sama obecność w biurze grozi Kowalskiemu rozwodem. Byłam zauważalnie młodsza od każdej tych pań i koledzy okazywali mi sympatię. To wszystko.

Stereotyp "sexy office lady" w całej swej rozrzutnej krasie. Chciałabym mieć takie nogi, ale nie mam.

Stereotyp „sexy office lady” w całej swej rozrzutnej krasie. Chciałabym mieć takie nogi, ale nie mam.

Chciałabym, żeby kobiety porzuciły kulturę koterii i fałszu. Ale nade wszystko – żeby zaczęły zadawać sobie pytanie: za co tak nienawidzę obcej mi dziewczyny, zarabiającej o połowę mniej ode mnie?

Ten wywar z kociołka czarownic rozlewa się, bulgocząc także poza biurem. Kobiety, które pracują i nie rodzą dzieci pogardzają tymi, co to – żadnej kariery, za to dzieci mendel. (Tak, tak – ja też nie jestem tu bez winy. Choć w wyniku pracy u podstaw obecnie mniej pogardzam, a bardziej współczuję.) Te samostanowiące wygarniają tym, które są na czyimś utrzymaniu. Stateczne żony oraz matki dosadnie wyrażają swój kontempt dla niesparowanych, wymalowanych, chudych wydr, włóczących się po klubach. Niesparowane chude wydry drwią z nudnych aseksualnych żon, za to pomiatają również niesparowanymi, za to borykającym się z nadwagą siostrami w rozumie. Linie frontu przebiegają w wielu kierunkach, skutecznie czyniąc z każdej kobiety oblężoną w swych wyborach twierdzę.

Tak nie powinno być. Tak nie musi być. Od kiedy odkryłam, ile z tych kolczastych zasieków biegnie pod powierzchnią mojej własnej czaszki, postanowiłam coś z tym zrobić.

Tak, zdecydowanie wolę mężczyzn. Bywają tak cudownie oderwani od przyziemnej codzienności. Wynaleźli wiele rzeczy, od których dusza moja płonie. Np. filmy samurajskie, gry komputerowe czy heavy metal. Moi ulubieni pisarze, reżyserowie, muzycy są wszyscy…no właśnie.

Być może coś przez to tracę. Czegoś się wyrzekam.

I dlatego feminizm jest mi potrzebny.

A w następnym odcinku będzie o grach komputerowych. Także – stay tuned. 🙂

Bashobora blues

Dziwnę dziecko. Niekoniecznie pasuje mi do tematu opowieści. Za to uroczo wygląda.

Dziwne dziecko. Niekoniecznie pasuje mi do tematu opowieści. Za to uroczo wygląda.

Dyzio (lat 10) nie był taki, jak inne dzieci. Dyzio był dziwny. Przysparzał swym rodzicom zmartwień.

Nie uczył się, choć zdolny był podobno. Głód wiedzy przejawiał tylko na matematyce, pani wprost nie mogła się go nachwalić.

Z pozostałych przedmiotów przynosił do domu pałę za pałą oraz zeszyty pozbawione notatek, natomiast skalane rozlicznymi Godzillami, Conanami i gigantoidalnymi czachami wypluwającymi pociski. Tudzież węże. Okazjonalnie rysował też karykatury nauczycieli. Nawet dość zabawne, gdyż często utrafione w punkt.

– Co to jest. Czy ty jesteś normalny, co? – trapiła się mama Dyzia, ujmując z obrzydzeniem za pogięty róg pomazanego i wymemłanego zeszytu. – Upadłeś na głowę, co? Chcesz mnie zdenerwować? Chcesz trafić do zakładu, jak dziadek Zdzisiek? Chcesz-trafić-do-zakładu? Odpowiedz mi.

Co gorsza, Dyzio był aspołeczny.

Wychowawczyni klasy IV C przyuważyła go, jak blady, chudziutki i godny wystercza przerwę za przerwą na ławeczce pod biblioteką, piastując na kolanach gruby tom. Co ujrzała, to odnotowała w specjalnie do takich celów przeznaczonym zeszyciku: „DYZIO NIE BAWI SIĘ Z INNYMI DZIEĆMI.” Zdobytą wiedzę w dobrej wierze przekazała rodzicielce Dyzia podczas najbliższej wywiadówki.

– Dlaczego nie bawisz się z innymi dziećmi? – indagowała mama Dyzia, wzdychając gorzko nad kuchennym blatem. – Pani powiedziała mi, że się nie bawisz. Znowu-są-z-tobą-jakieś-kłopoty, a ja muszę oczami świecić. Odpowiedz mi!

Dyzio, tak introwertycznie zapadnięty w siebie, że wydawał się jeszcze chudszy niż zwykle wymamrotał coś niezrozumiałego.

– Co takiego?

-…dokuczają mi. Inne dzieci.

– To ty im dokucz! – dowcipnie znalazł się tata Dyzia. – Jak ci taki jeden gówniarz z drugim…

– Karol – jęknęła mama Dyzia.

– Cicho tam! Jak ci taki jeden gówniarz z drugim podskoczy, to ty mu zrób o tak, o! – tu tata Dyzia zaprezentował prawidłowe ushiro-mawashi-geri, omal nie strącając cukiernicy. Miał zielony pas w karate i był z tego strasznie dumny.

Rozwiązywanie konfliktów w czterech prostych krokach.

Rozwiązywanie konfliktów w czterech prostych krokach.

– … – powiedział Dyzio.

– Że co?

– …nie umiem. Zresztą nie chcę.

Rodzice Dyzia niezależnie od siebie, ale jednomyślnie pokręcili głowami.

– Synu, nie bądź ciotą. Nie bądź ciotą, bo na pochyłe drzewo każda koza wejdzie! – tata żartobliwie pogroził potomkowi palcem, po czym w poczuciu spełnionego obowiązku oddalił się w stronę telewizora. Na Polsacie leciał Van Damme.

Kilka dni później wychowawczyni wezwała mamę Dyzia na rozmowę. Okazało się, że Dyzio pobił kolegę, który go przezywał.

Mama Dyzia tak się zestresowała, że aż musiała przyciąć Dyziowi po pupie rurą od odkurzacza. Kiedy z pracy wrócił zmęczony, głodny i nieprzychylnie usposobiony do otoczenia tata, po zapoznaniu się ze sprawą ujął porzuconą w przedpokoju rurę i dokończył dzieła.

– Żebyś sobie na całe życie zapamiętał! – ryczał. – Nie wolno nikogo bić, gówniarzu!

Po telefonicznej naradzie z babcią głęboko wzburzeni rodzice Dyzia podjęli decyzję: trzeba zabrać potomka na spotkanie ze znanym chrześcijańskim uzdrowicielem.

W kościele bywają wprawdzie sporadycznie (tj. wtedy, gdy kto zaprosi na wesele, lub gdy ktoś kojfnie) lecz przecież moc Pana Jezusa jest wielka. Może ona chłopaka naprostuje?

To, co można z życia mieć

Witam ponownie.

Wpis wczorajszy rozlazł mi się w dwóch kierunkach – taki ni to pies, to wydra. Niniejszym postaram się pozszywać luźno dyndające kawałki i nadać całości akceptowalny kształt.

Najpierw może o tych hubach.

Agnieszka H. zwróciła mi uwagę (tu dyg z mównicy w stronę Agnieszki) iż czym innym jest postawa pasożyta, z premedytacją ciągnącego żywotne soki z rodziciela/sponsora, czym innym zaś – wyuczona bezradność, owocująca skrajną biernością, podpartą absolutną niewiarą we własne siły. Trąciłam tę kwestię nosem, ale za słabo, jak widać.

Otóż  – ja się z tym zasadniczo zgadzam.

Nie mam żadnej wiedzy specjalistycznej (książki, które może przeczytać każdy, oraz Internet raczej się nie liczą.) O osobowości zależnej coś tam słyszałam, ale temat nigdy nie zajął mię przesadnie. Tyle jest w końcu innych, bardziej malowniczych odchyłów od Uświęconej Normy (czymże ta norma?). Niemniej, pamięć wierna przywiodła mi przed oczy przypadek wzięty z życia. Żywcem.

Mam dwanaście lat i tkwię, oblepiona pajęczynami i umorusana po uszy, w środku kniei. Obóz harcerski. Jestem  – jak większość dzieciaków tam – wiecznie niedojedzona (to, co podają w harcerskiej stołówce, złamało by niejednego twardziela.)

W środku turnusu zajeżdża Emilka. Zajeżdża – to jest dobre słowo. Rodziciele Emilki parkują swego lśniącego land rovera tuż za zbitą z sosnowych belek bramą obozu. Emilka ma długie do pasa złociste włosy, starannie poskręcane lokówką i przewiązane wstążeczką. Mundurek harcerski  – wyprasowany i włożony w taki plastikowy pokrowiec, w jakim biznesmeni wożą garniaka na zmianę – niesie za nią mama. Tata dryga z wielkim pudłem pożywienia (jak się później okaże, głównie czekoladek.)

Tak, jak ja wtedy mogły czuć się obdarte dzieci z afrykańskiej wioski, nawiedzone przez uśmiechniętą, spowitą w perkal i błyskotki Nel na słoniu.

Emilka nie umiała pływać ani wspinać się na drzewa. Stresowały ją spadające na plandekę namiotu szyszki i deszcz. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała gwoździa. Przetrwała, gdyż chętnie dzieliła się swymi czekoladkami a co bardziej macierzyńsko usposobione zastępowe wieczorami trenowały na niej najdziwniejsze koafiury.

Pytanie brzmi – czy Emilka była ofiarą, czy beneficjentką? Narcyzem, czy osobowością zależną? Była zawsze uśmiechnięta, uprzejma, mówiła cicho i kulturalnie oraz prowokowała większych i silniejszych od siebie do wyręczania niemal we wszystkim. W razie zombie apokalipsy przetrwała by jakiś kwadrans – chyba, że zakochałby się w niej oddział komandosów.

Po tylu latach wciąż nie jestem pewna.

Przyszło mi do głowy, że jakkolwiek postawy Huby Tatusia (skrajna bezradność, odcięcie od prawdziwego życia) i Huby Zalotnej (szlifowanie wizerunku głównym zajęciem w życiu, pasożytnictwo na najbliższych) to dwa skrajne końce skali, istnieje jeszcze cała gama odcieni pośrednich.  Życie jest takie ciekawe, niestety, na szczęście.

"Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę."

„Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę.”

* * *

Bezpieczeństwo vs wolność. Moja najbliższa przyjaciółka nadal mieszka z rodzicami. Nie dlatego, że tak to lubi.

Do niedawna studiowała jednocześnie dwa wymagające i trudne kierunki, równolegle pracując (w instytucji naukowej, w budżetówce; każdym może sobie wyobrazić, jakie to pieniądze.) Rzutem na taśmę zrobiła magistra z jednej specjalności, pisząc doktorat z drugiej. A, i jeszcze udziela się w uniwersyteckich kołach naukowych.

Ma mózg jak maszyna. Czuję się przy niej niczym co bardziej gapowaty Watson przy Sherlocku. To byłaby cholerna, cholerna strata, gdyby nie mogła puścić wodzy swoim wrodzonym i z żelazną konsekwencją rozwijanym predyspozycjom intelektualnym.

Powiedziała mi kiedyś: „Wybrałam edukację zamiast samodzielności. Moi rodzice nie są tacy źli.”

Czy jej życie jest bezpieczne? Względnie, założywszy, że mam zapewniony dach nad głową, opłacane czynsz, prąd, internet, zapewnione jakie takie posiłki.

Czy jest wolna? Nie może sobie urządzić całonocnej imprezy. Ale zamiast bulić absurdalne kwoty za wynajem, pieniądze, które zarabia, odkłada na swoją pasję. Rozwija się umysłowo jak ten rozmaryn, każdego dnia.

Czy jest szczęśliwa? Tak, bez wątpienia.

Nigdy w życiu nie nazwałabym jej hubą i przegryzę gardło każdemu, kto to uczyni.

* * *

Uczciwie wyznaję – nie spotkałam nigdy całe-życie-niepracującej żony i matki, która byłaby ze swego wyboru zadowolona. (Możliwe, iż mam pod tym względem pecha.) Jakkolwiek wprowadzanie nowego pokolenia w życie jest zadaniem, którego doniosłości przecenić nie sposób, zarabiający mężowie jakoś rzadko to zauważają.

Ten, kto przynosi do domu szeleszczące banknoty, choćby był aniołem, doświadcza silnej pokusy, by prędzej czy później poczuć się lepszy. Ważniejszy.

Natomiast znałam kobietę, która zakochała się jak głupia. Dość dawno temu to było. Z całą ufnością weszła w buty wychodzone przez szeregi jej przodkiń – Żony Domowej. Jasny układ; ja ci zapewniam funkcjonujący dom i wychowuję twoje dzieci, ty na to wszystko łożysz.

Dwadzieścia pięć lat małżeństwa spędziła w kuchni i z dzieciakami, coraz bardziej ubezwłasnowolniona. Coraz dotkliwiej wyszydzana i poniżana przez małżonka, który kasą rządził. Zaczęło się od żartobliwego deprecjonowania („co ty wiesz o życiu, ty taka głupiutka jesteś”) zaś skończyło na rękoczynach. Facet wyświadczył w końcu światu przysługę i kojfnął. Pozostawiając przerażoną, bezradną, tęskniącą za nim (!) kobietę o poczuciu wartości własnej dyndającym gdzieś w okolicach pięt.

W chwili, gdy piszę te słowa, jej walka o zebranie się do kupy i dostosowanie do nowych reguł gry trwa.

* * *

Być może, że wszystko sprowadza się do tego, co nami powoduje, kiedy dokonujemy wyboru. Nie – ile naszego bezpieczeństwa/wolności jesteśmy gotowi poświęcić, ale: z jakich pobudek to czynimy.

Czy – i co – na koniec zostanie nam w garści?

Kluczowym jest czy strona, z którą z takich czy innych przyczyn idziemy na układ dotrzyma warunków umowy.

Kiedy kobieta nie ma pracy

Dzień dobry. Porozmawiajmy o rzeczach istotnych.*

Dorosłość objawia się miedzy innymi tym, iż zaczynamy dogłębnie zdawać sobie sprawę, iż nie da się mieć rybki z pipką.

Albo, albo. Przedtem być może żyliśmy w złudzeniu, iż życie jest dobrotliwym rogiem obfitości, bez opamiętania sypiącym nam na głowę przysługi i szanse.

Koniec końców dotarło do nas, że niekoniecznie.

Osobiście wierzę, że całe spektrum wyborów, jakich możemy dokonać, rozpina się pomiędzy dwoma wektorami. Imiona ich: Bezpieczeństwo oraz Wolność. (To nie będzie o polityce, obiecuję. W kości zadniej mam politykę.)

Im bardziej bezpieczne (stabilne, przewidywalne) jest nasze życie, tym mniejszy mamy wpływ na jego kształt. Młodsze dzieci, te kochane przez rodziców żyją sobie w takich przytulnych kokonach. Ktoś inny decyduje o wszystkim, ale też wszystkiego, co potrzebne dostarcza. W tzw. „starych, dobrych czasach”z założenia tak właśnie miało wyglądać małżeństwo – wszechwładny, troszczący się on i wdzięczna, bierna, absolutnie nie pyskująca ona. Niektórych taka perspektywa nadal kusi i zawieszają się, na kim popadnie. Na małżonku. Na rodzicach.

Im wolniejsi się czujemy, tym większe prawdopodobieństwo, że w razie kosmicznego niefartu (typu: nasz pies dostał dengi, bank umknął z całą forsą, pierdolnął nam Niewypał w Rurze Odpływowej w Łazience) sami będziemy zmuszeni sobie radzić ze skutkami powstałych zniszczeń. Co może się okazać ekscytujące. Albo nas wykończyć.

Życie bezpieczne to życie uładzone, błogo monotonne. Okrojone cudzymi arbitralnymi decyzjami jak płotkiem (kto płaci, ten z reguły wymaga.) Nic strasznego prawdopodobnie nam się w nim nie przydarzy. Nic znaczącego – także nie. Kąt do spania, pełna miska i lśniąca sierść to wprawdzie szczyt ambicji przeciętnego kota spaślaka, ale raczej nie istoty ludzkiej.

"W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem".

„W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem”.

Życie wolne obiecuje nam, że doświadczymy absolutnie wszystkiego.  W tym także – ciężkiej choroby w chwili, gdy nie przysługuje nam ubezpieczenie, gdyż zaniedbaliśmy drogi, luby ZUS. Autentycznego strachu, gdy nie będzie już co włożyć do garnka. Desperacji. Bezsilności.

Tak właściwie to miałam napisać o dwóch rodzajach ludzi: tych, którzy pozwalają, żeby ktoś dbał o nich, i tych, co dbają o siebie sami.

Jeszcze niedawno miałam zwyczaj z rozpędu wartościować te postawy. Przychylnością – i podziwem – obdarzałam tych samostanowiących. Z kobiet bluszczów i starych synusiów mamusi darłam łacha ile wlezie.

Not anymore. Obie filozofie (słowo okrutnie na wyrost, ale cóż, gdy brak innego) mają bezsprzeczne zalety. Za każdą się płaci.

Jak Powszechnie Wiadomo**, ludzie rodzą się różni. A nawet, jeśli rodzą się mniej więcej podobni (jak dla mnie to w ogóle wszystkie noworodki są wymienne – czym się różni jeden nieduży, różowy, hałasujący flak pasztetowej od drugiego, hę?) to wychowywani są rozmaicie i do czego innego.

Jedni w pocie czoła do wielkości dochodzą, gdyż posiadali byli rozsądnych rodziców, którzy wpoili im zdrową wiarę we własne siły. Pompowany tąże wiarą, dzieciak naturalnie i bezboleśnie uczy się odpowiedzialności. Podejmuje kolejne wyzwania na miarę swoich sił: od przewodniczącego klasy IIIB po szefa uniwersyteckiego koła naukowego, po kierownika działu. Zapierdala tak dziarsko i efektywnie, iż w wieku sześćdziesięciu lat korkuje szczęśliwy na serce, w słabnącej dłoni ściskając pochwalny dyplom od Szefa Wszystkich Szefów, którego nigdy nie widział. Okej, poniosło mnie. Ale widzicie, do czego zmierzam, prawda? Ten przedsiębiorczy człowiek z pewnością nie sępił drobnych na piwo od mamusi, mając lat dwadzieścia i sześć. Ze swego kąta za regałem wyprowadził się na pierwszym roku albo i wcześniej – i w głowie by mu nie postało, żeby wracać, bo recesja.

Innych wielkość szuka sama, przybierając nieraz kształt buta, wymierzonego w miękkie i nieosłonięte części ciała. Nikt się z nimi specjalnie nie cackał, nikt ich nie karmił miłością rodzicielską. Dom był niszczącym miejscem albo nie było go w ogóle. Ci, o których myślę, wzięli swoje sponiewierane dupy w troki, wykazali się niezwykłym hartem ducha i wybili na niepodległość. Zacisnąwszy zęby, znieśli trudne i niepewne warunki życia oraz niewdzięczną harówkę w często bardzo młodym wieku. Koło trzydziestki zazwyczaj są już ustawieni – własną ciężką pracą. Zazdroszczę im nastawienia i szczerze ich podziwiam.

Rozsądnych rodziców nie każdy może mieć. Obowiązuje tu niestety loteria. Nie każdy też miał to przewrotne szczęście, by doznane krzywdy wcześnie skatalizowały w nim chęć walki. Istnieją ludzie, którzy czerpią osobliwszą przyjemność z upupiania potomka tak długo, aż wyuczona bezradność weźmie górę nad zdrową ciekawością świata. Dezawuują, wyśmiewają wszelkie niemrawe próby usamodzielnienia się. Robią swemu dziecku kaszę z mózgu opowieściami o tym, jak strasznie niebezpiecznie jest Na Zewnątrz.

W rezultacie hodują sobie hubę na łonie.

Wio, sponsorze!

Wio, sponsorze!

Huba to taki ktoś, kto nie ma żadnego absolutnie pomysłu na swoje życie ani żadnych oczekiwań, prócz jednego: żeby mu wszyscy dali święty spokój. Huba nie potrafi planować bardziej dalekosiężnie, niż do następnego piąteczku i nie ma zamiaru się nauczyć. Poczucie spełnienia zapewniają jej/mu doraźne rozrywki w rodzaju koncertu (na bilet huba będzie odkładać miesiącami, każdego wysępionego groszaka) czy piwka ze znajomymi.

Jeśli huba jest mężczyzną, niemal na pewno wyhoduje sobie amorficzny zarost, zapewniający absolutny brak sukcesu na rynku pracy, oraz będzie ubierać się jak menel. Piwo, papierochy i pizza z tektury to okrzepli w bojach towarzysze jego. Osobnik taki może latami wegetować cicho za wspomnianym regałem, by po śmierci głównych właścicieli bezszmerowo przejąć lokal.

Huby płci żeńskiej ewoluują w dwóch kierunkach: Huba Tatusia (HT) z reguły się zapuszcza, choć nie tak spektakularnie jak huba męska. Jej znak rozpoznawczy to rozciągnięty bury sweter, sięgający kolan. HT mówią cienkim, przenikliwym głosikiem małej dziewczynki, zaś ich wiedza o życiu na zewnątrz klosza jest śladowa. Wysłane z drobnymi po sprawunki, prawdopodobnie zgubią monetę po drodze i rozpłaczą się w warzywniaku. Bywają sympatycznymi rozmówcami, o ile nie przeszkadza nam, że konferujemy z kimś o światopoglądzie przedszkolaka.

Trudniejsze do zniesienia są Huby Mężusia (podgrupa Hub Zalotnych.) To te huby, na które znalazł się jakiś amator. Z założenia nie parają się pracą zarobkową, o której zresztą nie mają najmniejszego pojęcia. Leżą i pachną. Znają dwadzieścia sześć sposobów efektywnego farbowania włosów i drugie tyle patentów na malowanie paznokci. O ile głęboko interesują nas te zagadnienia, z HM idzie wytrzymać. Jeśli nie – trzeba spieprzać. Wiem, co mówię; każdy potrzebuje się jakoś dowartościować. Zamężna huba czyni to, dopytując się z fałszywą troską –  i bardzo głośno –  o Twoje życie uczuciowe.  „A ty nie masz męża, biedulko ty. Jak ty sobie radzisz z tą straszną samotnością?”

Natomiast klasyczna Huba Zalotna to jest kombo killer. Połączenie najwybitniejszych cech Huby Tatusia (infantylność do granic zidiocenia) i Huby Mężusia (obłuda, narcyzm.) Huba Zalotna również nie pracuje. Zresztą, kiedy miałaby to robić? Pielęgnowanie urody, o której HZ ma nader wybujałe mniemanie, zajmuje jej większość wolnego czasu. Resztę pochłaniają piwne posiadówki ze znajomymi, na których HZ – jako będąca permamentnie na Wydaniu – pojawia się sążniście odstrzelona. Następnie przez 3 godziny siedzi nieruchomo za stołem i niemal nic nie mówi. Czeka na oznaki zachwytu i uznania. Wiem, bo ją obserwowałam.

Nie warto nawiązywać pogawędki z Hubą Zalotną, jeśli się nie ma w zanadrzu komplementu. A lepiej trzech. Innych niż pochlebne informacji HZ nie potrzebuje ani nie rejestruje.

Kiedy taktyka na visual nie odnosi spodziewanych efektów, Huba Zalotna zdobywa zainteresowanie otoczenia, opowiadając w dosadnych szczegółach o straszliwej, przewlekłej chorobie, na którą jakoby cierpi. Szczegóły zmieniają się w zależności od rozmówcy, ale jedno jest stałe: schorzenie owo wyklucza całkowicie zarabianie na siebie, lecz nie uniemożliwia piwnych biesiad.

Straszliwie długi zrobił się ten wpis. Spróbuję go jakoś podsumować.

Jak jasno wynika z powyższych paragrafów, nie znoszę hub. Działają mi na nerwy. Uważam, że mają w życiu za dobrze.

Ale czy na pewno? Czy chciałabym w wieku lat 30 pomieszkiwać u rodzicieli za firanką? Prosić ich o pieniądze na tampony czy nowy biustonosz? Meldować się, gdy w środku nocy wracam z upojnej imprezy?

Albo znosić fumy wszechwładnego męża? Z drżeniem w sercu zastanawiać się, czy będzie miał dziś dobry nastrój? A może znów mnie uderzy?

No więc właśnie. A tak w ogóle to jestem dłuższy czas bez pracy i sama staję się hubą.

 

* Opener by Witkacy. Zna ktoś coś lepszego w tej kategorii?

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go Choć Raz Użyć.