(Witaj, cierpliwy czytelniku. Przepraszam za długaśną przerwę. Trzy dni temu był w Warszawie żywy Mike Patton i wydarzeniu temu poświęcałam wszelkie myśli oraz całe swe zaangażowanie.)
Uprzedzam – wpis zawiera feminizm. Jeśli słabo nań reagujesz, lepiej zrezygnuj z lektury. Po co Ci w ten ciepły dzień dodatkowy pot na czole.
Też kiedyś słabo reagowałam. Zawracanie głowy z tym całym feminizmem, myślałam. Problemy nudzących się i sytych.
Żaden mężczyzna nie traktował mnie wszak szokująco inaczej z racji tego, iż jestem płci odmiennej. Może dlatego, że jestem bardzo niewielka wzrostem, mam okrągłą twarz i duże oczy dziecka, w związku z czym nawet w niepoślednich bucach wzbudzam sympatię. Mężczyźni, od których z takich czy innych przyczyn byłam zależna zazwyczaj zachowywali się cywilizowanie. No, może poza tym jednym profesorem na studiach, onieśmielającym erudytą starej daty, który podczas nieformalnej kawki ze studentami całkiem poważnie stwierdził: „Wy panie, jako rodzaj same jesteście winne temu, co was spotyka. Nie szanujecie się.” Albo poza tym jednym…dwoma…no dobrze, kilkoma lekarzami kobiecej specjalności, reagującymi chichocikiem/uniesieniem brwi/ ignorem/ żywym oburzeniem („Ależ tak nie można mówić!”) na moją deklarację, że nie zamierzam się rozmnażać – więc czekanie z leczeniem czegoś tam do „po porodzie” lekuchno się w mej sytuacji mija z celem.
Raz jeden zaistniało podejrzenie, iż jestem w ciąży i na mój spanikowany wrzask protestu („Co ja mam teraz zrobić?!”) pan doktor wzruszył ramionami: – Jak to co, donosić. Przez krótki, ale zatrważająco pamiętny okres czasu poznałam, jak się czuje więzień.
Z drugiej strony przynajmniej raz wybrano moje cv ze stosu podobnych i przyjęto mnie do pracy także dlatego, że się zwyczajnie rekruterowi spodobałam (znacie panie ten ton głosu, ten błysk w oku.) Pomieniony rekruter nijak nie próbował mnie później wykorzystać w żaden sposób. Czyżby więc bilans zysków i strat z tytułu bycia kobietą wychodził mi (z grubsza) na zero?..
Feminizm i ja funkcjonowaliśmy sobie swobodnie w tym samym wszechświecie, nie stykając się przesadnie. Piany z pyska we mnie nie wzbudzał, entuzjazmu również nie. Z mego czysto subiektywnego punktu widzenia o wiele większym problemem niźli nierówność mężczyzn i kobiet było to, jak kobiety traktują się nawzajem.
Im starsza jestem, tym dobitniej dociera do mnie, że te dwie kwestie – tj. nierówność płciów oraz zajadłość i pogarda, którymi panie jakkolwiek uprzywilejowane zwykły częstować z liścia mniej szczęsne siostry w rozumie – są jakoś połączone.
Innymi słowy, moja droga do feminizmu była długa. Potrzebowałam niemal dwóch dekad świadomego życia. Ale oto jestem u celu.
Stopniowo odkryłam, iż kilka rozmaitych bolączek, sumujących się w niekreślony wkurw wypływa ze wspólnego źródła. Na przykład:
1) znana mi osobiście i wielu spośród Was sytuacja rodzinna, w której ona latami gotuje, pierze, sprząta, zapierdala na pełnym etacie matki kilkudzietnej, doglądając wszelkich potrzeb dzieciąt swych, w związku z czym primo: nie ma życia, secundo; każdego wieczoru dosłownie słania się z przemęczenia. On zaś wpada dumnie z wypłatą, zainteresowania się przychówkiem odmawia („ja pracuję, więc zmęczony jestem”) i ma do małżonki pretensje, że owa śmie narzekać, gdy przecież cały dzień absolutnie nic nie robi. Jeśli żona zanadto zdeprymuje męża swymi pretensjami, ów w ramach działalności relaksacyjnej ubzdryngala się w drzazgi.
Ten smutny układ nie wziął się przecież stąd, że „każdy facet to świnia” (cokolwiek to znaczy, na Teutatesa.) Istnieje w kulturze pewien model, zaś w życiu społecznym klimat przyzwolenia („tak się właśnie robi, tak wygląda rodzina”) któremu w latach 80. minionego wieku, w małym kraju nad Wisłą liczne jednostki bezrefleksyjnie ulegały, by potem ciągnąć swój krzyż. Bo przecież ciągnęli go oboje. Bycie pełnoetatową niańką/sprzątaczką/kucharką bez żadnych praw, odrobiny szacunku społecznego czy grosza przychodów własnych jest okropne. Ale bycie pełnoetatowym infantylnym samolubem bez nikłej choćby więzi ze swoimi dziećmi, za to z pęczniejącym problemem alkoholowym nie jest lepsze. W każdym razie jedno i drugie bardzo, bardzo smutno się kończy.
Chciałabym gorąco, żeby ludzie przestali czuć się w obowiązku wskakiwać w te destrukcyjne przegródki. Dziś model ów wychodzi z użycia, podobno już jest inaczej, ale przecież nie wszędzie.
2) Mentalny bagaż, który kobiety wloką przez życie i którym uczęstowują się nawzajem. Głęboko zamontowane przekonanie, że męskie zainteresowania i ogląd rzeczywistości to jedyne, czym warto się zajmować. Te „fajne”. Sama się z tym borykam. Ścisłe, tradycyjnie uważane za męskie kierunki studiów budzą szacunek, gdy absolwent czegokolwiek humanistycznego uważany jest za rozmamłanego hipstera. Istnieją takie sformułowania, jak „kobiece zajęcie”, „kobieca literatura”, czy wreszcie „babskie filmy”. Z reguły nie oznacza to niczego pochlebnego. W pamięci utkwiła mi wypowiedź jakiegoś internauty, który scharakteryzował kino dla kobiet jako „filmy, w których matka i córka łażą po plaży, ubrane w kretyńskie słomkowe kapelusze, a potem przecierają razem pomidory, gadają i ciągle płaczą.” Wciągnęłam w swoim żyćku Kurosawę, Ridleya Scotta a ponadto mnogo wiele Batmanów, Ironmanów i innych menów, ale ani jednego opus na kształt opisanego powyżej.
3) Brak solidarności wewnątrzpłciowej. Gdziekolwiek pracowałam, jedyną osobą naprawdę mi niechętną, czy wręcz skłonną aktywnie szkodzić była inna kobieta. Doświadczałam subtelnych złośliwostek, drobnych szykanów, perfidnego wprowadzania w błąd tudzież miażdżącej siły wyssanej z palca ploteczki, wsączonej za mymi plecami w ufne ucho szefa. Oraz rozmaitą drogą kolportowanych komentarzy, tyczących mojego wyglądu.
Wszystko to były działania dyskretne w formie, stonowane i tchórzliwe. Żadna z tych ewidentnie nie mogących mnie znieść kobiet nie podeszła i nie wyraziła swego stanowiska z otwartą przyłbicą. Doprawdy, po całym dniu takiego kurestwa mogłabym wstąpić do Fight Clubu.
Nie jestem bynajmniej jakąś fą fatal z kreskówki, której sama obecność w biurze grozi Kowalskiemu rozwodem. Byłam zauważalnie młodsza od każdej tych pań i koledzy okazywali mi sympatię. To wszystko.

Stereotyp „sexy office lady” w całej swej rozrzutnej krasie. Chciałabym mieć takie nogi, ale nie mam.
Chciałabym, żeby kobiety porzuciły kulturę koterii i fałszu. Ale nade wszystko – żeby zaczęły zadawać sobie pytanie: za co tak nienawidzę obcej mi dziewczyny, zarabiającej o połowę mniej ode mnie?
Ten wywar z kociołka czarownic rozlewa się, bulgocząc także poza biurem. Kobiety, które pracują i nie rodzą dzieci pogardzają tymi, co to – żadnej kariery, za to dzieci mendel. (Tak, tak – ja też nie jestem tu bez winy. Choć w wyniku pracy u podstaw obecnie mniej pogardzam, a bardziej współczuję.) Te samostanowiące wygarniają tym, które są na czyimś utrzymaniu. Stateczne żony oraz matki dosadnie wyrażają swój kontempt dla niesparowanych, wymalowanych, chudych wydr, włóczących się po klubach. Niesparowane chude wydry drwią z nudnych aseksualnych żon, za to pomiatają również niesparowanymi, za to borykającym się z nadwagą siostrami w rozumie. Linie frontu przebiegają w wielu kierunkach, skutecznie czyniąc z każdej kobiety oblężoną w swych wyborach twierdzę.
Tak nie powinno być. Tak nie musi być. Od kiedy odkryłam, ile z tych kolczastych zasieków biegnie pod powierzchnią mojej własnej czaszki, postanowiłam coś z tym zrobić.
Tak, zdecydowanie wolę mężczyzn. Bywają tak cudownie oderwani od przyziemnej codzienności. Wynaleźli wiele rzeczy, od których dusza moja płonie. Np. filmy samurajskie, gry komputerowe czy heavy metal. Moi ulubieni pisarze, reżyserowie, muzycy są wszyscy…no właśnie.
Być może coś przez to tracę. Czegoś się wyrzekam.
I dlatego feminizm jest mi potrzebny.
A w następnym odcinku będzie o grach komputerowych. Także – stay tuned. 🙂