Bądź sobą! Chyba, że jesteś brzydki.

Witam serdecznie. Dzisiaj będzie filipika.

Internet – prócz tego, że dostarcza nam tysiąca znakomitych powodów, by nic produktywnego nie robić –  promuje pewne ideały i postawy. Robi to na taką skalę, z tak epickim dupnięciem, że chyba tylko ktoś żyjący w pasterskim szałasie w Bieszczadach ma szansę uniknąć jego wpływów.

Z zasady nie sypiam tam, gdzie występuje ryzyko wilgoci, a poza tym mam szybkie łącze. Należę więc do nieszczęśników, codziennie walcowanych przez sieciowe vox populi.

Lubię przeglądać blogi tzw. szafiarskie. Takie mam hobby. W pewnym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że jeśli będę dalej połykać starannie odrealnione podobizny bujnowłosych, gładkoskórych, niezwykle szczupłych, młodszych ode mnie kobiet w znakomicie dobranej odzieży – to rzecz zakończy się ciężką depresją.  Mało odkrywczy wniosek. Ale doszłam doń całkiem sama, więc proszę mi nie odbierać satysfakcji.

Autorka jednego z nielicznych blogów szafiarskich, który  swego czasu śledziłam regularnie: Jean Greige.

Autorka jednego z blogów szafiarskich, który swego czasu śledziłam regularnie: Jean Greige.

W sieci można znaleźć wszystko, czy tak? Nawet strony, gdzie istota żeńska o rozmiarze garderoby bliskim mojemu zasługuje na coś więcej, aniżeli zwięzłą konstatację „ale pasztet”, czyż nie? Wypuściłam się na suchego przestwór oceanu, za drogowskaz mając hasło „beautiful curvy ladies.”

Znalazłam staranie odrealnione podobizny bujnowłosych, ponętnie rozłożystych, młodszych ode mnie kobiet w znakomicie dobranej odzieży. Mnóstwo.

Wiecie co? Żadnej z tych bogiń krągłości koronkowe majty nie wcinały się brutalnie w miękkie jak masło biodra, tworząc fałdę. Żadna nie toczyła zaciekłej walki z okrucieństwem grawitacji. Nawet najbardziej pupiasta z nich nie miała grama cellulitu.

O, takie panie wyskakują.

Jeśli  bycie „curvy lady” polega tylko i wyłącznie na tym, że nasze uda w ponętnych pończoszkach z kokardkami zajmują w obiektywie fotografa nieco więcej miejsca, to ja pilnie poproszę.

Najpierw pośmiałam się trochę. Potem poszłam po rozum do głowy, gdyż przypomniała mi się Matylda.

Matylda (z domu: Ćwik, primo voto Dusiołek, w trakcie rozwodu) była całkiem atrakcyjną, choć bynajmniej nie szczupłą dziewczyną. Zupełnie nie miała szczęścia do facetów.

– Oni wszyscy mi mówią, że powinnam schudnąć! – łkała Matylda nad swoim cherry frostito.

– To po co w ogóle się z takimi wdajesz? – indagowałam, szczerze zaintrygowana. Matylda dysponowała figurą klepsydry, coś, jak Marylin w swoich najpełniejszych czasach. Ponadto posiadała twarz zauważalnej urody – regularne rysy, duże, błękitne oczęta. Kto rozsądny by się do tego przyczepił?

– Kiedy żaden nie mówi tego na początku. Na początku zawsze jest: „O, jak ja lubię takie kobiece dziewczyny.” „Ale ty masz fajny tyłek.” – Matylda pociągnęła różowej zmrożonej mazi i spojrzała na mnie z boleścią. – A zanim się rozstaniemy, zawsze słyszę: „Te twoje fałdziochy na brzuchu odebrały mi chęć na seks!” Albo: ” Czy ty się musisz zawsze tak głupio ubierać?  Wyglądasz w tym jak wielka beza!”

Milczałam i piłam kawę, gdyż mię przytkało.

– Powiem ci coś – Matylda Ćwik-Dusiołek (w trakcie rozwodu) ściszyła głos do nasączonego jadem szeptu. – Mężczyźni to kłamcy, co do jednego. Nie chodzi im o ciebie, chodzi im o dziurę! Kiedy cię poznają, są cholernie wdzięczni, że ktoś w ogóle chce z nimi uprawiać ten ich niezbędny do życia seks. Ale z czasem…

-…urok nowości płowieje… – mruknęłam znad kawy.

– Otóż to! Wdzięczność się kończy, zaczynają się roszczenia!

Przyznaję – nie znalazłam pocieszenia dla rozgoryczonej Matyldy. Co powiedzieć kobiecie, która otrzymuje skrajnie sprzeczne sygnały? Czym zalepić wyrwę w poczuciu wartości własnej, uczynioną beztroskim wyznaniem pana Dusiołka (na pytanie żony: „Po coś się ze mną hajtał, baranie, skoro wcale ci się nie podobam?” ów odrzekł: „Bo myślałem, że schudniesz.”)

Myślę, że możliwym jest, że wkrótce były już mąż Matyldy szczerze lubi curvy ladies. Po prostu, zanim ją poznał, trwał w dziewictwie, otoczony przez sterylne internetowe fantasmagorie z tego samego gatunku, na jaki ja trafiłam.  Zero fałdek, zero kompromitujących oznak życia. Skóra gładka, śliska i lśniąca niczym cerata.

Ktoś ma lepsze wyjaśnienie?

Ty nad poziomy wylatuj

Alexis. I wszystko jasne.

Alexis. I wszystko jasne.

Porozmawiajmy o Ernestynie Bdziumpf, mojej znajomej.

Dawno, dawno temu Ernestyna wydawała się sama sobie szalenie wyjątkowa. Niepowtarzalna. Błyskotliwa. Genialna wręcz.

Przekonanie to, rozkwitłe we wczesnym dzieciństwie, ugruntował w niej fakt, iż edukacja stopnia powszechnego jest w Polsce obowiązkową. Do szkoły za najbliższym rogiem każdy może dziecię swe zapisać. W efekcie klasa, w której Ernestyna spędziła osiem lat młodego życia składała się w wysokim stopniu z młodocianych troglodytów.

Troglodyci owi pochrząkiwali, czochrając się  pod pachą lewą lub prawą, gdy bezlitosna dłoń nauczycielki podsuwała im tekst pisany. Niektórzy z troglodytów celnie ciskali piłką do kosza przez pół boiska, ale czytać nie nauczyli się do 10 roku życia. I później. Tymczasem mała Ernestyna spędzała duże przerwy z Witkacym pod pachą i czuła się cool.

Nigdy do końca nie zakminiła, o co chodzi z tą piłką (duży przedmiot, ciężki, irytująco obły, powoduje uszkodzenia ciała). Ani z portkami kształtu i faktury namiotu, prowokacyjnie zsuniętymi do połowy suchej dupci. O ile jakakolwiek część ciała trzynastolatka o posturze trzepaka na dywany może być prowokująca.

Rówieśnicy Ernestyny upajali się kiepskim polskim hip-hopem tudzież jeszcze gorszą wódą Smirnoff, przemycaną na wuef w butelce od coli. Nasza bohaterka spoglądała na to wszystko z psychicznej oddali, z łagodnym, pozbawionym agresji  zdziwieniem, jakiego nie powstydziłby się Gandhi.

Nadszedł czas liceum i Ernestynowa bańka samozadowolenia rozdęła się znacznie. Nie jest żadną sztuką błyszczeć wśród kretynów, n’est-ce pas?  Tymczasem dostała się do bardzo dobrej szkoły. Takiej z pruskiej cegły, z łukowatymi oknami, posępną wonią pasty do parkietów i Tradycją, złowrogo zawisłą nad głowami uczniów na kształt wypchanego krogulca.

Obowiązywał tam egzamin wstępny. Podostawali się synowie i córki lekarzy, artystów tudzież wykładowców akademickich. No i Ernestyna.

Synowie i córki pochodzili z domów, gdzie kupowało się książki. Karmiono ich witaminami. Mieli niezliczone zasoby zdrowej wiary w siebie i nader rozwinięte słownictwo. Jeśli używali wulgaryzmów, to z figlarnym mentalnym cudzysłowem. Przemoc (fizyczna) nie istniała, to by było zbyt gminne, co to, to nie. Niektórzy z nich potrafili układać dowcipne wierszyki po łacinie.

A Ernestyna i tak zaginała większość z nich na polskim. Każdy by popadł w samozachwyt.

A potem przyszły studia. Życie.

Skonfrontowana z kilkunastoma równie (albo i bardziej) żądnymi wiedzy młodymi umysłami, Ernestyna straciła rezon. Po raz pierwszy w życiu na pytanie: „A to czytałaś?” zmuszona była zgodnie z prawdą odpowiedzieć: „Nie”. To „nie” wycedzone przez zaciśnięte zęby miało piołunny smak klęski.

Okazało się nagle, że jednostek nienormalnie oczytanych, bardzo wygadanych, obdarzonych erudycją i swadą jest wiele. Najwyraźniej osoby owe nigdy nie miały w szkole tak łatwo, jak nasza bohaterka – albo po prostu były bardziej pracowite. Albowiem odnosiły konkretne, mierzalne sukcesy. Ku przerażeniu Ernestyny, która nigdy nie nauczyła się przygotowywać do lekcji i całe życie eksploatowała bezczelnie swój urok osobisty.

Nie wyszła na tym najlepiej.

Myślałam sobie dzisiaj o tym, jak kruche są zręby, na których wznosi się coś tak fundamentalnego jak poczucie własnej wartości.

Jak łatwo podmywalne czyjąś lepszością. Znakomite samopoczucie trwa tylko dopóki w polu widzenia nie pojawi się ktoś ewidentnie bardziej zajebisty. Mający większe prawa do zużywanego przez nas powietrza.

Podobno warto by to poczucie od małego budować na kwestiach tak niepodmywalnych, jak miłość najbliższych. Albo, ja wiem, na jakichś niezaprzeczalnych zaletach charakteru. Ernestyna przeczytała ową radę i omal się nie obsmarkała ze śmiechu.

Myślę – wydaje mi się, że poczucie Jebutnej Wyjątkowości Własnej nie dość, że demoralizuje i oducza uczciwej pracy nad sobą,  to prędzej czy później prowadzi w pokrzywy. Człowiek nie dość, że śmiesznie wygląda, to jeszcze jest całkiem bezradny, poparzony i ze łzami w oczach.

Tymczasem żyjemy w kulturze, która celebruje wyjątkowość. Od małego mlaskacza słyszy się: bądź przebojowy, bądź hop do przodu, wyjrzyj ponad plebs, co zapierdziela w niecierpianej pracy pięć dni w tygodniu. Tak, ty możesz być kimś więcej! Właśnie ty!

Kłopot w tym, że słyszy to dosłownie każdy.

Statystyka jest przeciw marzeniom przeciętnego mlaskacza. Niecierpianej, kiepsko płatnej, nie dającej żadnych szans na samorealizację pracy w przez mało kogo poważanym zawodzie (patrz: asystentka w biurze, sprzedawczyni w sklepie, fryzjer, taksówkarz, murarz na budowie itp.) zawsze będzie nierównie więcej aniżeli tych mitycznych Karier do Zrobienia. Nasi rodzice porozmnażali się jak głupi. Nie będziemy wszyscy wieść spełnionego życia z kawiorem i szampanem.

Doprawdy nie wiem, czemu polski rząd tak olaboguje nad znaczącym spadkiem urodzeń. (To znaczy – wiem, ale ten tekst nie jest o Ciężkiej Doli Emeryta, więc pominę tę kwestię milczeniem.) Wszak im mniej bacho…przepraszam osoby o macierzyńskiej wrażliwości, im mniej młodzi w szkołach, na uniwersytetach i rynkach pracy, tym większa statystycznie szansa, że duża grupa ludzi dostanie z życia to, co chce.

Zawody takie, jak: gwiazda rocka, aktor/ka – bożyszcze tłumów, milioner-prezes firmy, niesamowicie poczytny pisarz pozostają poza zasięgiem znakomitej większości z większości. Z większości. Prawdziwy talent/powalająca charyzma ma szansę się przebić, gdy jest poparta katorżniczą pracą. I hojnym łutem szczęścia. I plecami wujka, okopanego w branży…stop.

Tu jest lekcja dla Ernestyny. Która, niestety, rozżalona tkwi w tych pokrzywach.

Pochodzi z zatłoczonego rocznika. Wszyscy jej rówieśnicy albo są już solidnie poustawiani na odpowiedzialnych stanowiskach, albo machnęli na to ręką i skupili się na życiu rodzinnym.

Albo też wyjechali stąd na zawsze.

7 powodów, dla których dobrze jest być w Amsterdamie

 

W amsterdamskiej kuźni. Lansuję się koło paleniska.

W amsterdamskiej kuźni. Lansuję się koło paleniska.

W maju tego roku krótko, bo krótko, całe 4 dni przebywałam w stolicy Niderlandów. (Tych samych, co je pan Zagłoba żartobliwie proponował królowi szwedzkiemu w lenno.) Podróże nie są dla mnie czymś zwyczajnym; za granicą byłam wszystkiego cztery razy w życiu, z czego dwa w czeskiej Pradze, a to się chyba nie liczy – śmiesznie blisko.

Wróciłam cała, zdrowa oraz pełna naprędce uprzędzonych refleksji.

Dlaczego siedem? W dzieciństwie obejrzałam wielokrotnie wspaniały film pt. „Siedmiu samurajów” Kurosawy i tak mi się już utrwaliło.

Przystąpmy do Rzeczy. Uprzedzam, iż będę często a gęsto szermować porównaniem.

1. W Warszawie przez pół roku napierdala śnieg, po czym któregoś ranka ma miejsce nagły zwrot akcji i w zbiorkomie poślady zaczyna Ci przysmażać do fotela. Podobna amplituda wrażeń źle robi na stan finansów (trza mieć w szafie dwa komplety odzieży, jeden zorientowany grzewczo tudzież drugi, zorientowany przewiewnie) oraz na morale. Człowiek nigdy nie wie, w jakiej postaci spadnie nań karzący miecz losu. Będzie-li to żar tropików, a może jebutny grad? Człowiek usiłuje kontrolować rzeczywistość i nerwicuje się, śledząc meteorologiczne prognozy, następnie zaś – gdy sprawdzi już na własnym grzbiecie rażącą nieadekwatność tychże.

W Amsterdamie jest inaczej – po prostu zimno, a do tego mokro. Pada. Na ogół. Kiedy coś jest „na ogół” to człek się do tego przyzwyczaja i hoduje w sobie pogodną rezygnację, miast wierzgać przeciw ościeniowi. Przybyłam wprost ze stołecznego skwaru, mając na grzesznym ciele szorty i niewart wspomnienia skrawek bawełny na ramiączkach. Amsterdam postawił mnie do pionu, zaś Gospodarz litościwie poratował swą podbitą futrem bluzą. (Bluzę otrzymałam w prezencie, co mnie bardzo cieszy. Jest wypasiona. Czuję się w niej jak jedno z licznych dzieci państwa Starków.)

Chińska dzielnica. W tle bodaj kurczaki.

Dalszy ciąg lansu w chińskiej dzielnicy. W tle kurczaki, które poszły do piekła.

2. W Amsterdamie najwyższą – i powszechnie respektowaną – formą transportu jest Rower. Wiem, że to banał. Lecz jedną rzeczą jest posłyszeć (i to wielokrotnie, z różnych źródeł) drugą zaś – doświadczyć. Rowery w ogromniastych kierdelach pasą się przy każdym rozwidleniu dróg, oblepiają słupki przydrożne, drzewka rozmaite tudzież parkują tuż pod drzwiami domostw swych wlaścicieli, kołami zuchwale zawłaszczając chodnik. Niemal każdy ma z tyłu przytroczoną zmyślną torbosakwę, objętością dorównującą tak ze dwóm dziecięcym polskim tornistrom. (Innymi słowy: hipopotama na raty możnaby tą metodą przewieźć.) Podejrzewam, iż Holendrzy wożą. Tego hipopotama. W trakcie swego króciutkiego pobytu tam widziałam przedstawicieli wszelkich możliwych zawodów, grup wiekowych tudzież etnicznych raźno popylających na jednośladzie. Nobliwy starszy pan w spodniach w kancik; hipsterka w ogromnej czapie we wszystkich kolorach tęczy; schludny człowiek interesu; urzekający młodzieniec o urodzie jamajskiego pirata (dredy do samego pasa!); niewinne a nadobne dziecię. Wszyscy zasuwają, jak nie rowerem, to w ostateczności takim małym, opływowym kukuruźnikiem marki Vespa. Rowery mają wytyczone nie jakieś tam nędzne ścieżki, ale całe pasy dostępne tylko dla siebie, częstokroć znacznie szersze, aniżeli część przeznaczona dla poruszających się piechty. Wprawa w narodzie jest taka, że potrafi jeden z drugim przetransportować tą metodą kwiatek w doniczce, rybkę wraz z akwarium lub zgoła lustro łazienkowe. O wysyłaniu wiadomości tekstowych podczas slalomowania pośród współbliźnich metodą „no hands”, za to na pełnej kurwie – nawet nie wspomnę.

W Warszawie rowerzysta jest rakiem toczącym spieszoną tkankę społeczeństwa. Insektem, do którego wszyscy mają pretensje. Ścieżyny rowerowe kończą się zaś ścianą z cegieł, płotem, rzeką Wisłą zaś w przypadkach najskrajniejszych są zastawiane ołtarzem. (Patrz tu.)

3. W Amsterdamie ludzie się do siebie uśmiechają. Serio, serio. Na początku byłam tym zbita z tropu. „Czy oni się wszyscy ze mnie śmieją?” – kombinował paranoicznie mój nieufny polski mózg. Ale nie. Amsterdamerzy najwyraźniej lubią swoje życie oraz się nawzajem. Tak zwyczajnie, po ludzku. Wracając do ojczyzny rdzennie polskim autobusem musiałam się roześmiać, takie towarzystwo dookoła miało przekomicznie skwaszone – bądź ponure – miny. Rozłamywania tej neurozy eksperymentalnym sygnałem dobra jednakże nie podjęłam się.

4. Amsterdam jest miastem wielu narodów i kultur. Ulicę, przy której mieszka mój Gospodarz upodobała sobie miejscowa społeczność islamska. Co oznacza, że ilekroć mijaliśmy spacerkiem salon mody ślubnej, wystawa owego z reguły zawierała dziko fuksjowe i papuzio żółte szaty, migocące brylancikami niczym suknie księżniczki z Tysiąca i Jednej Nocy. Zaś lokalne zakłady fryzjersko-kosmetyczne posiadły sekret fikuśnego barwienia dłoni henną. Jestem wzrokowcem na maksa, więc znalazłam w tym tyglu nieprzyzwoitą uciechę dla ócz. Pani obsługująca kasę w spożywczaku miała na głowie zawój, bujne krucze rzęsy i nieskazitelną cerę barwy mlecznej kawy. W miejscowym H&M hipsterską torebunię z ćwiekami (przeceniona na 3 euro, okazja!) sprzedał mi pan o urodzie kojarzącej się silnie z wyspami na Oceanie Spokojnym. Gapiłam się nań jak sroka w wyjątkowo dorodny gnat i nie przestałabym, gdyby za ladą obok nie objawiła się zjawiskowa Chinka.

Rdzenni Amsterdamerzy są mało wyraziści – ot, tacy raczej bladzi, raczej blondynowaci z przymieszką rudego tu i ówdzie. Ale za to robią boski

5. Ser. Byłam w sklepie, gdzie na półkach z ciemnej dębiny ułożone rzędami do samego sufitu pyszniły się produkty z mleka krowiego. W gomółkach, takich lśniących, woskowanych, jakie w całości widujemy zazwyczaj na obyczajowych malowidłach rozmaitych van Dycków. A jak tam pachniało! Holendrzy są poważnie powaleni na pukcie sera; wytwarzają te miękkie, śluzowate, jak i najtwardsze z podręcznikowymi dziurami. Oraz wszystko pomiędzy. Mają np. czerwony ser, który smakuje papryką, oraz zielony ser, silnie trącący pesto. How cool is that?

6. Swoboda obyczajowa, która wbrew wyobrażeniom rozmaitych strwożonych kokoszek tutejszych nie prowadzi wprost Do Piekła, ale zwyczajnie służy temu, coby wszystkim żyło się w miarę możliwości komfortowo i przyjemnie. Dwóch chłopaków, dwie dziewczyny bądź też dwoje osób o płci na pierwszy rzut oka nieustalalnej idących sobie razem nikogo nie dziwi ani też – podejrzewam – nie obchodzi. Goszczący mnie na obczyzny łonie Przyjaciel ma posturę kowala, tatuaże i czerwony czub. Ja obnosiłam wonczas nastroszoną fryzurę barwy blady turkus, która ładnie korelowała z fluorescencyjnie różowymi portkami. Stanowiliśmy parę nieco dziwną, ale jakoś nikt nie doznał wybałuszu na nasz widok.

Holendrzy poprzerabiali niepotrzebne im już kościoły na kluby taneczne. W dniu upamiętniającym prześladowanych przez nazizm homoseksualistów przez miasto przechodzi szumna procesja z przedstawicielami rządu i orkiestrą.

Nie ma murów. Zostałam zaproszona na jednego do baru zdecydowanie tylko dla chłopców i nikt tam nie polecił mi iść sobie i nie psuć mężczyznom powietrza. Na dwóch barowych ekranach migotały bardzo różne filmy; z prawej strony leciał Król Lew, z lewej dwóch panów niespiesznie oddawało się cielesnym rozkoszom. Króla Lwa znam na pamięć, więc podrzucałam właściwe kwestie, gdy niderlandzki sub się sypał. W kominku przyjaźnie łopotał ogieniek. Fajnie tam było.

Aha: mój sroczy zmysł doprowadził nas (tj. Przyjaciela i mnie) do małego sklepiku, z zewnątrz sprawiającego wrażenie „old curiosity shop” zaś w środku pełnego malowniczej, mrocznej, finezyjnej  – ach! – Rozpusty. Tak pięknych gorsetów z prawdziwej, pachnącej, misternie tłoczonej skóry nie widziałam nigdy jeszcze. Lekkomyślnie podzieliłam się z Przyjacielem naiwną refleksją, że chłopcy to mają w życiu do tyłu, ponieważ nie noszą gorsetów. On zaś z filuternym błyskiem w oku wsypał mnie u sprzedawcy.

-Ależ noszą, noszą – zapewnił przyjaźnie sprzedający, drobnokościsty blondyn o brwi subtelnie podkreślonej kredką i podejrzanie wąskiej talii. Wygladał jak sympatyczniejszy brat Martina Gore’a z Depeszów.

Wyznam, iż poczułam się jak pozbawiony wyobraźni i taktu burak.

7. W Amsterdamie mają prawdziwą kuźnię. Z czynnym kowalem!

Kowal ma ze dwa metry wzrostu, na imię Casper i chyba bardzo flegmatyczne usposobienie, bo mało się wzdragał, kiedy nieznana mu turkusowo-różowa istota jęła z maniakalnym entuzjazmem domagać się młotka. Dostałam go, a nawet kawałek żelaznego pręta do rozgrzania i pogrzmocenia sobie weń (a ogień w tamtejszym palenisku topi podkowy i wyżarza ciało do kości, przypominam.) Przyjaciel, który jest kowalem in spe profesjonalnie wykuł mi na kowadle ładny kolec żelazny. Do zawieszenia na łańcuszku, na szczęście.

Rozgrzany pręt.

Rozgrzany pręt.

Kuje się.

Kuje się.

Robi się za Thora (młotek wyszedł z kadru ale zaufajcie mi - on tam jest.)

Robi się za Thora (młotek wyszedł z kadru, ale zaufajcie mi – on tam jest.)

A to Ray wykuł dla mnie.

A to Ray wykuł dla mnie.

Reasumując: Amsterdam wciąga niczym odpływ zlewu. Ja tam na pewno wrócę. Dziękuję, Ray! 🙂