Kiedyś lukier pęknie

bad mom

Obrazek stąd: http://nickandzuzu.com

Opowiem Wam historyjkę, która przydarzyła się pewnej mojej bardzo, bardzo bliskiej znajomej. Na potrzeby tej opowieści nazwijmy ją Eulalia Wrząc.

Eulalia ma dwadzieścia kilka lat, pracę i maleńkie mieszkanko, które odziedziczyła w częściach równych ze matką. Matka jest agentem ubezpieczeniowym i  zarabia bardzo marnie. Nie było jej stać na regularne uiszczanie opłat z tym związanych, toteż z ulgą scedowała wszelkie radości i kłopoty związane z posiadaniem siedliska na Eulalię.

W związku z tym stanem rzeczy panie widują się czasem. Nie za często. Raz na pół roku, powiedzmy.

Zazwyczaj wizyta Eulalii Wrząc u praszczurzycy poprzedzona jest długim korowodem wiadomości mailowych oraz coraz bardziej natrętnych telefonów. Dzwoni i pisze matka Eulalii, zapewniając córkę o swej tak gorącej, że aż bulgoczącej tęsknocie. Oraz o swej miłości. Słowem „miłość” pani Wrzącowa szermuje swobodnie, z hippisowską rozrzutnością. Poza tym posiada ona oryginalne hobby – kolekcjonuje mianowicie poradniki dobrego życia. Pokaźnych rozmiarów tomy w lakierowanych okładkach zalegają na półkach jej ubożuchnego mieszkanka, całe w zakładkach. Na założonych stronicach słówko „kochać” pleni się gęsto. Dużo tam jest o Kochaniu Samego Siebie I Zarabianiu Kroci, czy jakoś tak (Eulalia kiedyś z solennego zanudzenia wzięła i zaczęła kartkować te tomy)  ale czasem też trafi się coś o kochaniu innych. Z obwoluty nieodmiennie szczerzy zęby ukrawatowiony autor, człowiek sukcesu.

Podczas ostatniej wizyty Eulalii u przodkini na stół oprócz herbaty „Ceylon” wjechał pewien dokument w trzech kopiach.

– Mogłabyś mi pomóc, córeczko – oznajmiła z uśmiechem pełnym macierzyńskiej czułości pani Wrząc. – Przyszło zarządzenie z centrali, że każdy agent musi przynajmniej raz w miesiącu ubezpieczyć kogoś od następstwa nieszczęśliwych wypadków, albo będą kary. Podpisz tutaj i tutaj, proszę.

– Nie stać mnie na ubezpieczenie – odrzekła Eulalia, siorbiąc herbatę „Ceylon”. – Nie będę go mogła płacić.

– Nic nie szkodzi, pączusiu, ja zapłacę za ciebie. Tylko mi podpisz.

Upewniwszy się, iż w razie czego nie grożą jej drakońskie opłaty za złamanie serca towarzystwu ubezpieczeniowemu, Eulalia podpisała. Co będzie własnej rodzicielce (i tak skromny) chleb od ust odejmować. Poza tym, mężczyzna Eulalii dla odmiany pochodzi z mniej więcej normalnej, szczęśliwej, kochającej się rodziny i często jej powtarzał, iż osobie, która wydała nas na świat z własnego łona przydałoby się okazać czasem nieco serdeczności.

Cztery dni później Eulalia tkwiła na przystanku autobusowym, starając się nie skonać od okrutnego mrozu. Dzień i tak już obfitował w chujowość. O wpół do szóstej została zawrócona z drogi przez szefa, który nie był w stanie znaleźć swoich kluczy od biura. Marcowe wieczory charakteryzują się ostatnio temperaturą okołolodowcową, toteż nasza bohaterka wypatrywała autobusu niczym kania dżdżu. (Konia z rzędem temu, kto mi odmieni ten dżdż w mianowniku. No właśnie.)

Trzydzieści siedem po piątej zadzwonił telefon.

– Musimy się koniecznie dzisiaj spotkać – oznajmiła nerwowo matka Eulalii.  – Zapomniałam ci powiedzieć o jeszcze jednym podpisie, a bez niego ubezpieczenie jest nieważne.

– Mamo, zamarzam żywcem. Jadę do domu. Załatwimy to jutro, dobrze?

– Ale ja jutro muszę dostarczyć dokumenty do centrali! To jest dla mnie być albo nie być!

– To dlaczego nie dałaś znać wczesniej?

-Po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiał całkiem wyraźny trzykropek. Taki trzykropek, który powstaje, kiedy ktoś w milczeniu rżnie głupa, trzepocząc przy tym rzęsami.

Eulalia westchnęła długo a gorzko. Znała to. Znała to od dziecka.

– Dobrze – rzekła. – Będę w MacDonaldzie na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej, na parterze. Ile ci zajmie dojazd?

– No, jestem na Bemowie, ale się postaram..

Cięcie. Jesteśmy teraz w Macu na skrzyżowaniu.

Minęło tylko czterdzieści pięć piosenek Dżastina Bibera czy też jakiegoś innego twórcy masowego rażenia (jak powszechnie wiadomo, w Makach prócz odoru zjełczałych frytek unosi się sonic warfare, mające zachęcić klienta do jak najchyższego zwolnienia zajmowanego miejsca.) Eulalia już porządnie nasiąkła tymi frytkami, gdy w drzwiach stanęła lekko zdyszana rodzicielka. Podpis został złożony i spotkanie upłynęłoby zapewne w cywilizowanej atmosferze, gdyby pani Wrząc nie rzuciła niefrasobliwie:  –  Jestem okropnie roztargniona, jak widzisz. No, ale kto nie ma w głowie, ten ma w nogach, hihihihi!

Eulalia powstała, słysząc bardzo wyraźnie, jak z cichutkim trzaskiem coś w niej pęka.

– Mamo – rzekła tonem sprawozdawczym – nie rób tego więcej.

– Czegóż to?

– T e g o. Nie rób tego.

– Ależ czego, kochanie?

– Nie stawiaj mnie w takiej sytuacji.

Okrągłe z natury oczy Mrs. Wrząc zrobiły się jeszcze okrąglejsze. – Dlaczego?

– Poniewaź mnie to wkurwia. Zrobiłam ci uprzejmość, podpisując te papiery. Nie potrzebuję żadnego ubezpieczenia i wiesz o tym dobrze. Zrobiłam Ci uprzejmość, a Ty, robiąca w ubezpieczeniach od – przypomnij mi, jak długo, od kilkunastu już lat? – zapomniałaś sprawdzić, czy są wszystkie podpisy. Zostawiłaś to na ostatnią chwilę.  Skłoniłaś mnie dziś do przyjścia tutaj, nie dając żadnego wyboru. Zrobiłam Ci uprzejmość, a w rezultacie mam kłopot.

Madame Wrząc z sykiem wciągnęła powietrze.

– Zdumiewa mnie to co mówisz, moje dziecko.

–  Nie zdumiewaj się,  tylko niech to do ciebie dotrze. Logika, mamo. Lo-gi-ka.

Matka Eulalii nadęła się godnie, co przy jej misternej posturze stanowiło nie lada osiągnięcie.

– No wiesz – rzekła tonem nabrzmiałym urazą – gdyby moi klienci zachowywali się tak jak ty, to bym chyba z głodu umarła!

– To możliwe – odparła Eulalia z prostotą. – Lecz nie ja za to odpowiadam.

– To nie moja wina, że dokument trzeba dostarczyć na jutro!

– Moja także nie. Czy ty nie mogłabyś być jak inni dorośli ludzie? Odpowiedzialna?

Pani Wrząc zawrzała.*

– Masz ze mną jakiś problem? Masz jakiś problem?

– O, tak. I to przez całe życie.

– To idź do psychiatry!

Eulalia powiedziała uprzejmie „do widzenia”, odwróciła się i odeszła.

Idąc, myślała o swoich wizytach u psychiatry. O wykupywanych cyklicznie bardzo drogich lekach na chroniczną depresję. O planowanej serii wizyt u terapeuty, których się boi i któremu wyznała, że sama konieczność tych wizyt sprawia, iż czuje się jak zdefektowany, nieszczęśliwy śmieć.  Śmieć z patologicznej rodziny.

Morał z tej historyjki jest całkiem prosty, o, taki:

Drodzy czytający te słowa. Jeżeli posiadacie matki, których z uzasadnionych powodów szczerze nienawidzicie, to nie dajcie się nabrać na ich rzyganie tęczą. Nie dajcie się również przekonać, iż osobie, która was na świat wydała przydałoby się okazać nieco serdeczności.

Lukrem  można wprawdzie oszpachlować choćby łajno, lecz lukier ów kiedyś pęknie.

 

* Teraz już wiecie, dlaczego wybrałam taki codename. Dla niewinnej uciechy tego jednego zdania.

Zamknięta w więzieniu, które sama wzniosłaś

Witam po dłuższej przerwie. Życie się wydarzyło – i oto jestem z powrotem.

Dzisiejszy post sponsoruje grupa The Doors:

Melancholijna perfekcja tego utworu wyciska mi łzy z oczu. Żałuję, iż nagrano go w epoce, gdy śląski węgiel dopiero się formował, pterodaktyle szybowały w przestworzach, mężczyźni nosili obciskające jajka spodnie dzwony i pekaesy (mój osobisty dziadek ma takie zdjęcie, niestety, nie pozwala go upubliczniać) zaś tzw. music video nie było, jak dziś, nostalgicznym wspomnieniem łowionym po jutubach – ale pieśnią przyszłości dopiero.

Innymi słowy – coś mi się wydaje, iż „Unhappy Girl” nigdy nie leciało w MTV.

W związku z tym nie mogę Wam należycie pokazać, jak diabolicznie piękny i rozpustny Jim Morrison zarzuca hajrem, chyląc się do mikrofonu w swych skórzanych portkach. Naści kultowego obrazka:

Jak to ujmuje dzisiejsza młodzież: chędożyłabym.

Kto chciałby zobaczyć, jak Jim mówił, jak się poruszał, jaka spowijała go niesamowita, miękka aura (to pisze hardkorowa fanka, żeby nie było wątpliwości) niechaj obejrzy sobie ten dokument:

(Natomiast sławetnego „The Doors” Olivera Stone’a nie polecam.  Nic nie mam do Vala Kilmera –  ale Jim w jego interpretacji jest pretensjonalnym i szczerze mówiąc, nieco przygłupim typkiem, którego chce się wytargać za kunsztownie rozwichrzone kudły. Tak nie było, czy też raczej – nie było tylko tak.)

Przejdźmy do adremu. W razie gdyby ktoś nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa pieśni, uprzejmie informuję, iż to leci tak:

Unhappy girl 
Left all alone 
Playing solitaire 
Playing warden to your soul 
You are locked in a prison 
Of your own device

Ile znacie osób, które w ten sposób spędzają życie? Obserwując jej jak zza pancernej szyby, przez którą wprawdzie wszystko widać i słychać doskonale, lecz wszelka interakcja jest niemożliwa. To jak być świadkiem cudzych losów, nigdy głównym bohaterem. Patrzeć, jak tamte biografie swobodnie dojrzewają w pełnym słońcu. Jak ludziom, którzy posiedli jakiś nieosiągalny dla nas sekret, spełniają się radości i porażki. Oni mają przyjaciół. Miłości. Im przytrafiają się Wydarzenia, pomyślne lub nie, w każdym razie – nurt życia rwie, chlupocząc wartko. Nieszczęśliwa dziewczyna spogląda na to szklanym wzrokiem –  i wraca do swego zakurzonego pokoiku z pluszowym hipopotamem i kolekcją grubych książek.

Rozwodzę się nad tym wylewnie – ale wiem, co robię. Dawno, dawno temu byłam taką właśnie dziewczyną.

Okres dojrzewania jednym ludziom udaje się bardziej, drugim mniej. O tym, że doświadczenie osobiście nie przeżyte nie mieści się w ogóle w personalnym obszarze pojmowania, świat przypomina mi raz za razem – często ustami wysoce inteligentnych ludzi. Ostatnio przypomniała mi Tattwa, pisząc o ciężkiej doli chło..wróć, outsidera w amerykańskim filmiku dla małolatek, o tu: http://addicted-tattwa.blogspot.com/2013/02/dlaczego-piekne-istoty-sa-lepsze-od.html W komentarzach padła teza, iż promowanie młodzieżowego outsiderstwa to w istocie gloryfikacja braku umiejętności społecznych, co dało mi do myślenia.

Gdy byłam podfruwajką, moje umiejętności społeczne były gorzej niż żadne. Były zasadniczo ujemne. Posiadałam zadziwiającą łatwość obrażania i zrażania do siebie często Thorowi ducha winnych osób.

Miałam za sobą lata podstawówki, lata uporczywych i perfidnych prześladowań. Lata spędzone w roli pariasa, którego dowolny troglodyta może sobie dla beki sponiewierać, bo nikt się tym nie przejmie. Rola ta nie przygotowała mnie bynajmniej do współżycia z rówieśnikami na jakimkolwiek cywilizowanym poziomie. Nauczyła mnie co najwyżej milczeć i unikać ludzi.

O wsparciu ze strony rodziny śmiało możemy zapomnieć. Nie tylko nie istniało, ale to rodzice byli pierwotnym źródłem stresu i kłopotów w moim życiu. Ponieważ jednak wpis ten nie jest o dorastaniu w tzw. rodzinie alkoholowej, pozwólcie, iż zgrabnym łukiem wyminę temat.

Do liceum dostała się zatem straumatyzowana jak diabli, skrajnie nieporadna socjalnie dziewuszka o nienormalnym jak na jej wiek zasobie słownictwa (te książki, które zastępowały mi towarzystwo…) tudzież przez lata hodowanym, nareszcie uwolnionym zasobie mentalnego jadu. I ciętym jak bicz języku.

Konsekwencje łatwo sobie wyobrazić.

Szkoła, którą wybrałam, była placówką nobliwą, z tradycjami, ą i ę. Do dobrego tonu należało tam pognębianie przeciwnika błyskotliwym argumentem, nie zaś piąchą. Widząc, że tu bęcki mi nie grozą, po raz pierwszy w życiu zaczęłam się odzywać. Wchodzić w interakcje. Wypadało to zazwyczaj rozpaczliwie, ponieważ – primo) nieprzyzwyczajona do rozmawiania z kimkolwiek, wszystko, co mi przyszło na myśl, mówiłam głośno oraz secundo) przyjęty w mojej rodzinie model komunikacji (wrzaski oraz przemoc) nijak nie przystawał do atmosfery kuźni młodych intelektualistów. Niczego innego nie znałam, nie wiedziałam, że można inaczej. Stosowałam tedy przemoc słowną. Tak to dzisiaj odbieram. Ociekająca witriolem błyskotliwość, niepotrzebne okrucieństwo ripost. Zamiast zjednywać mi sympatię, me występy zrażały i dystansowały do mnie nawet osoby z natury miłe i przychylnie usposobione.

Byłam więc raczej nielubiana. Poza paroma wyjątkami, rzecz jasna. Jednak i tu spieprzyłam sprawę. Jak już wspomniałam, umiejętności komunikacyjne miałam na poziomie piwnicy.

Funkcjonowanie w grupie, nawet tak szczupłej jak kilkuosobowa paczka nastolatek wymaga szczypty taktu. Dyplomacji. Umiejętności słuchania. Zaś nade wszystko – dystansu do siebie i poczucia humoru na własny temat.

Żadnej z tych cech nie miałam za grosz. Gnębiona przez liczne kompleksy, o trwale obniżonym nastroju, który gdzieś tak w połowie liceum przeszedł w ostrą, nie rozpoznaną ani nie leczoną depresję – każdy mało znaczący gest interpretowałam przeciw sobie. Po latach jasno widzę, jak mało atrakcyjnym byłam towarzystwem. Jak nie morderczo złośliwa, to wiecznie naburmuszona, nabzdyczona, nieszczęśliwa, na granicy łez. Nie dziwota, że moje koleżanki nie reagowały najcieplej. Doszło do tego, iż długie przerwy spędzałam z opasłą knigą w oknie. Później mój pierwszy chłopak mi powiedział, że prezentowałam się wówczas jak wzgardliwa outsiderka – „nie zbliżajcie się do mnie, nie potrzebuję was.”

W rzeczywistości zdychałam na tym parapecie z nudów, skręcając się od przygniatającego poczucia, że to mnie nikt nie lubi i nikomu nie jestem potrzebna.

Podsumowując: tak, poza na smętnego myśliciela-odludka, przybierana przez tak wielu nieszczęśliwych młodych ludzi, to strategia samobójcza. I tak, zaiste, promowanie jej w skierowanych do młodzi filmach, książkach itp. uważam za grzech ciężki.  Nie ma nic fascynującego w byciu społecznie upośledzonym.

Ale proszę, pamiętajmy o tym, że upośledzenie to  nie bierze się z powietrza. Nie jest tak, iż generalnie zadowolona z życia młoda osoba postanawia: w tym roku szkolnym będę ponuro i nietowarzysko snuć się po korytarzu z odwróconą podkówką na gębie. Gdyż To Takie Głębokie & Mhroooczne.

Otóż nie. Dorastanie jest podobno okresem bólu i tumultu wewnętrznego. Nawet w przypadku tych fartownych jednostek, którym przypadli w udziale sensowni ojciec, matka i choć jeden przyjaciel.

Komu los poskąpił choć jednej mądrej, empatycznej osoby, dającej faka za jego równowagę emocjonalną i ogólny dobrostan – temu zda się, iż pręty klatki zaciskają się wokół jego głowy.

Wydobycie się ze stanu ducha opiewanego przez Doorsów zajęło mi lata.Była to droga długa, kręta i najeżona przykrościami.

Dorosłam, w pocie czoła zdobyłam niezbędne do normalnego funkcjonowania umiejętności społeczne. Potrafię  zjednywać sobie przyjaciół. Potrafię także brylować na tłumnym przyjęciu albo z zimną krwią podejść do Bardzo Znanego Artysty i wyznać mu swój podziw.

Ale to trwało. Sprawy, o których piszę, zdarzyły się piętnaście lat temu.

Depresję u dzieci i młodzieży należy dostrzegać, rozpoznawać i leczyć, k’wać. Czy czytają mnie jacyś rodzice?