18 fryzur Kima, czyli warto być niemodną(-ym)

Witam serdecznie. Dzisiejszy wpis będzie płytki niczym spodek.

W związku z tym uprasza się zapewnić sobie przy lekturze jakieś chipsy, prażynki czy inne piprztycle. Suszony boczek w ostateczności może być.

Właściwym stanem ducha na dziś jest ten towarzyszący pochrupywaniu.

Najukochańszy Przywódca, najmiłosierniej panujący wszystkim mającym pecha urodzić się w Północnej Korei Kim Dzong Un (czy tak się to pisze?) całkiem niedawno oficjalnie zatwierdził 18 Dopuszczonych Do Użytku damskich fryzur. Tak jest. Informację ułowiłam w mętnych odmętach internetu (czytaj: wylazła na wierzch wyborczej, która zapewne wzięła ją np. stąd:http://www.opposingviews.com/i/society/north-korean-women-encouraged-choose-18-official-hairstyles-men-get-10

Zatwierdzenie (omal nie napisałam: zatwardzenie) Najjaśniejszego Przywódcy ma moc urzędową, jak pewnie wszystko zresztą w tym nieszczęsnym kraju. Do fryzjerów rozesłano stosowne pomoce naukowe, zawierające zdjęcia poglądowe i numerki, o:

Powrót do przeszłości, czyli od Lindy Hamilton do Pani na Poczcie.

Powrót do przeszłości, czyli od Lindy Hamilton do Pani na Poczcie.

Cisnące się na usta: „Ciotka Kryśka w osiemdziesiątym szóstym, jako żywa!” oraz: „Aaaarrrrgh!” pozostawiamy bez komentarza.

Na taki widok serca pasjonatów stylowego wyglądu musiały zabić zgodnym rytmem przerażenia i współczucia. Mniejsza o żenującość propozycyj (najwidoczniej Drogi Przywódca ma fetysz ejtisowy.) Ale – t y l k o 18 dozwolonych opcji?  (nie jest tak źle, koreańska płeć brzydsza otrzymała propozycji 10.) Jak można w tak szczupłym przedziale możliwości zawrzeć wielkie i wspaniałe Ja? Toż to kołchoz, panie-tego. Ja bym chyba zwariował/a, itp.

Tak, niewątpliwie Korea Północna jest kołchozem. Jego mieszkańcy mają zaprawdę ważniejsze problemy na (nomen omen) głowach, aniżeli brak możności Wyrażenia Się poprzez wygląd.

A teraz wrócę na nasze rodzime, szczęśliwie jak najdalsze od skołchoźnienia ulice i zadam proste pytanie: Ile typów fryzur damskich najczęściej widuje się na nich na co dzień?

Dla ułatwienia – pod uwagę weźmy li i jedynie tę samą grupę demograficzną, którą widać na zdjęciach z Kimlandii, czyli –  czyli dziewczyny i młode kobiety. Takie raczej przed czterdziestką.

Policzyłam pod nosem i wyszło mi z sześć, może siedem. Tych fryzur. Włosy proste, rozpuszczone. Włosy proste rozpuszczone z asymetrycznym przedziałkiem, sczesane nad jedno oko. Kucyk; warkocz;  buła z włosów, spięta na odczepnego spinką-krokodylkiem. Chwiejący się na czubku czaszki koczek Mimbli ( celują w tym zwłaszcza młodziutkie faszionistki) i hit kilku ostatnich sezonów, asymetryczna fryzura z wygolonym bokiem. Doliczmy jeszcze włosy po prostu bardzo krótkie, zaczesane różnie.  Doliczmy coś, o czym akurat nie pomyślałam. Zaokrąglijmy to i mamy dziesięć. O osiem mniej niż u Kima.

Z kolorystyką jest jeszcze gorzej. Blond typu Sahara, miedziane rudości czy tak zwana czerń granatu to już właściwie kres skali szokujących wyskoków. Znakomita większość współobywatelek wybiera kolor, który udaje, że wcale go tam nie ma. Lub też szlachetny brak koloru.

( Jestem posiadaczką typowo polskiej okrywy włosowej w kolorze mysio-popielatym. A przynajmniej taką ją pamiętam, bo jasny błękit przykrył mysz. Przyznaję szczerze: życie z myszą na co dzień nie mieści mi się w głowie.)

Podobnie ma się rzecz z naszą modą uliczną. Mam tu na myśli konkretną, zalaną błockiem ulicę, np. w warszawskim Śródmieściu.  Przemierzam ją codziennie. Widuję powtarzalność rozwiązań, bezpieczne kolory, zestawy wiejące nudą na milę.

Stonowanie, dyskrecja i zachowawczość. Te najbardziej zasuszone spośród Ciotek Cnót  zdają się przyświecać mojej ulicy. Owszem – blogerki modowe, które zresztą bardzo lubię obserwować, w swoich małych królestwach stają na rzęsach i wyczyniają cuda. Owszem, na każdym rogu, w każdym kiosku można kupić pisemka tzw. shoppingowe, pełne papuzio barwnych i często wcale zabawnych (choć idiotycznie drogich, więc mających zastosowanie tylko jako inspiracja) propozycji. Ale w prawdziwym, pozbawionym glamouru, za to zachlapanym błotem życiu codziennym chyba mało kto z nich korzysta.

Dostrzegam dziwaczny paradoks. Z jednej strony żyjemy w kulcie pompowania marki własnej, co przedłużeniem jest ego. „Niepowtarzalność” to największa zaleta, ponoć.  Szeroka rzesza ludzi wydaje ogromne pieniądze na fatałaszki, buty, torebki i fryzjerów. Po co? No, przecież, żeby Wyrazić Się. Żeby Podkreślić Indywidualność. Żeby zaistnieć.

A mnie najszerszy ziew wygina szczękę, gdy na horyzoncie ukazuje się osoba podkreślona i zaistniała. Otrzaskana w trędowatych trędach. Z daleka można ją poznać, gdyż błyszczy przewidywalną ekstrawagancją żywcem (czy właśnie: nieżywcem) ściągniętą z Zarowego manekina. To jest dopiero powtarzalność.

Dlaczego dążenie do własnego stylu nader łatwo eroduje w mundurek? Czemuż, ach czemuż Polacy w większości tak strasznie nie lubią się odróżniać? Przede wszystkim zapewne z lenistwa. Daleko nie każdemu chce się samodzielnie odkrywać Amerykę, gdy dookoła wszystko już ślicznie wymyślone, pozestawiane i zachęcająco łypie z witryn H&M. Poza tym, jesteśmy generalnie narodem zawistnych, pozbawionych dystansu do siebie oraz miłosierdzia dla bliźniego, zgorzkniałych ponuraków. (Sama w to wierzę i powtarzam przy każdej okazji.) Takiej publice niełatwo wystawić na żer kruchą przecież godność własną. Założy człowiek sznurówki w dwóch różnych kolorach i cały autobus go obcina spojrzeniem.  Mój kumpel ma zazwyczaj obok siebie wolne miejsce, gdyż naród stracha się jego fryzury, glanów i flyersa.  Nie wspomnę tu o takich przyjemnościach, jak bycie gonionym (i/lub pobitym) przez grupkę krzepkich młodych ludzi, co nie lubią, jak kto się odchyla od niezdefiniowanej, acz Świętej Normy.

Lepiej siedzieć cicho, lepiej wciskać nos swój w książkę, gdy kogoś innego poniewierają, zaś w autobusie obnosić bikersy * oraz pastele.

Mam bardzo złą wiadomość dla tych, którzy wierzą, że konwencjonalnie modny wygląd uchroni ich przed wyśmianiem. Lub przed wpierdolem. Każdy szyderca co innego uznaje za śmieszne (pamiętacie białe kozaczki?) zaś wpierdol można dostać doprawdy za wszystko.

Goździkowa poleca.

 

Za bycie modnisią i za bycie ostentacyjnie niezainteresowanym trędami też. Moja serdeczna przyjaciółka od lat nosi się na sportowo; praktyczne bojówki, parka i buty treki.  Okres dojrzewania upłynął jej także na umykaniu przed rozmaitymi grupami, planującymi uczęstować ją specjałem powyżej.

Szczerze mówiąc, nie widzę rozwiązania. Może pomogłoby trochę więcej tolerancji i poczucia humoru w odniesieniu do stylówki bliźnich? Mniej obcinania w autobusach? Mniej przemocy i bicia, więcej radości życia? Nie wiem.

Jedno jest pewne: póki co, różowe włosy widywać będę głównie na blogach. Co mnie bardzo smuci.

 

* Żeby nie było: sama mam bikersy i noszę z zamiłowaniem.  Są wygodne i czuję się w nich prawie jak Syn Anarchii. 😀

Jak przeżyć miesiąc za 1600 zł

poor

A więc stało się.  Opadły zwodnicze mgły korporacyjnego słodu. Zostaliśmy wydymani.

Nasz szef, uzbrojony w tabelkę w Excelu, z której  bezsprzecznie wynika, jak strasznie mnogo wiele można by przyoszczędzić na naszych składkach do ZUS-u, poszedł po rozum do głowy (bardzo się przy tym spocił) – i obciął nam pensję. Drastycznie.

Albo też przyjęliśmy ofertę pracy za obrażające ludzką godność pieniądze, gdyż byliśmy zdesperowani. Na koncie naszym widniał jedynie debet, zaś w lodówce – światło.

Tak czy siak, zarabiamy teraz 1600 złotych polskich na czysto. Jesteśmy w sytuacji, którą w armii amerykańskiej określa się akronimem FUBAR.*

Jednakże nie lękaj się, Czytelniku; ukażę Ci drogę wyjścia z tej matni. Za 1600 złociszy można przeżyć; przynajmniej dość długo, by znaleźć sobie lepszą pracę.

Pozwól, że podejdę do sprawy metodycznie. Podejście do sprawy metodycznie ma znany wpływ uspokajający, zwłaszcza w odniesieniu do spraw trudnych,  przerastających swym ciężarem gatunkowym odporność psychiczną przeciętnej jednostki. Działa to mniej więcej tak: kłopot wprawdzie się nie zmniejszył, lecz widząc go rozpisanym w formie schludnych podpunktów, jednostka żywi zbawienne złudzenie kontroli.

Dalejże zatem, oddajmy się złudzeniu. Nasz szef (liberalna jego twarz) zgnoił i poniżył nas dostatecznie; nie będziemy sobie dokładać.

Z góry uprzedzam, iż rozpatruję problem przede wszystkim z punktu widzenia osoby zamieszkałej w dużym (czyt. drogim) mieście Warszawie, niezamężnej, bezdzietnej oraz żeńskiej. Czyli z własnego. Właściwa mężczyźnie struktura wydatków jest mi mniej znana, co nie znaczy, iż nie spróbuję się do niej odnieść.

1. MUSIMY GDZIEŚ MIESZKAĆ

Wylegujący się na łonie tolerancyjnej rodziny mogą tego punktu nie czytać.  Słowa poniższe kieruję do młodych wilków prekariatu, które dom swego dzieciństwa opuściły przynajmniej przed trzydziestką.

My, te wilki mamy dwa wyjścia: albo kojfnie nam jakiś odległy, mało lubiany krewny, będący w posiadaniu zapyziałej kawalerki do remontu (mało prawdopodobne, ale można pomarzyć) albo coś sobie wynajmiemy.  Ceny najmu w stolicy mają to do siebie, że im mniejszy metraż, tym wyższy czynsz. Dziupla z wnęką na umywalkę, za to już bez pralki, ulokowana w samym Śródmieściu być może wzmocni nas wizerunkowo (przynajmniej dopóki świeżo poznana zdobycz nie zobaczy, jak mianowicie mieszkamy) ale za to wydryluje finansowo. Co z tego, że do klubów blisko, jak od połowy miesiąca trzeba będzie wpieprzać chleb z Kucharkiem. Kucharkowa woń też nam szczególnego sukcesu podrywczego nie zapewni.

Zalecam rozwagę; innymi słowy, zalecam Białołękę. Albo Ursus. Albo Włochy. Lub jakiś inny, dowolnie absurdalnie odległy od centrum miasta adres. Ceny są w takich miejscach bliższe rzeczywistości. I słusznie, bo kto by chciał mieszkać na kubikokształtnym osiedlu zamkniętym, za sąsiadów mając młode małżeństwa w różnych stadiach rozrodu? A więc wyrobimy się, zaś do pracy dojeżdżać będziemy najwyżej godzinkę. W jedną stronę. No może półtorej albo dwie, zależnie od tego, wiele śniegu właśnie nasypało. Stołeczne służby drogowe są wobec śniegu niczym dziecię – niezmiennie ufne (może w tym roku nie sypnie) oraz bezradne (ajajaj,  jednak nasypało!).

Codzienna pielgrzymka wyładowanymi do wypęku autobusami dostarczy nam mnóstwo zabawnego materiału do przemyśleń.  Swoje obserwacje możemy zacząć spisywać, tym samym dołączając do cnego grona blogerów. Radek Teklak tak zrobił, a dziś jest zasłużonym tuzem.

Mieszkanie na peryferiach ma zresztą same zalety. Nikt nam się spontanicznie nie zwali do domu z imprezą. Zaś jak się niemowlę rozskwierczy za ścianą, to wygłuszamy je utworem zespołu Lamb of God (mamy zestaw stereo, kupiony w lepszych czasach) i jest gitowo.

2. MUSIMY COŚ JEŚĆ

Niewątpliwie.

Kluczowe jest wyzbycie się frymuśnych przyzwyczajeń. Szynkę z prawdziwego mięsa tudzież warzywa będziemy szamali, jak nam się powiedzie w życiu. Witaminy to dyrdymały burżuja są. Makaron z Tesco (duża torba) plus parówki z Tesco (te najbardziej bezkształtne, nołnejmowe) plus koncentrat pomidorowy Dawtona 20% (z czego są pozostałe procenty – nie pytaj), plus przyprawa curry plus ser żółty z Tesco (dowolny, byleby był gumiasty) i mamy tani, pełnowartościowy, wielokrotnie odsmażalny posiłek.  O penetrującej, ehm, woni. Żeby była jasność; pisząca te słowa wielokrotnie takiego gnieciucha spożywała w czasach studenckich. Nadal go uwielbia.

Odżywianie się na mieście radzę sobie odpuścić. Te wszystkie gotowe kanapeczki, muffinki i hamburgery z psiego żarcia są dla hipsterów i snobów. My jesteśmy twardzi. Pakujemy naszą zapiekankę studencką w plastikowy pojemnik. Przynosimy ją do firmy i odgrzewamy w mikrofalówce, z perwersyjną uciechą rejestrując rozchodzące się w powietrzu fale niepowtarzalnej, ehm, woni. Spożywając, szepczemy pod adresem naszego szefa: „Żryj to!”

3. MUSIMY W COŚ SIĘ UBRAĆ

Znam blisko dwie osoby (płci różnej) które noszą swoje portki i koszulki tak długo, jak się da. Literalnie. W naszej sytuacji to najwłaściwsze podejście. Nigdy nie jest za późno, by posiąść kontrkulturową cnotę minimalizmu. Wywlekamy z szafy naszą odzież i dzielimy ją na dwie sterty: „zajeżdżona na wylot/uchrzaniona keczupem” oraz „jeszcze ujdzie”. Stertę pierwszą wywalamy przy śmietniku; może pan Mietek osiedlowy zbieracz się nią zainteresuje. Stertę drugą poddajemy wnikliwszym oględzinom, by eliminować artykuły bezpowrotnie zmechacone, takie, które przybrały w praniu dziwną barwę oraz za ciasne od 2010 r. To, co pozostaje, mężnie nosimy, w pogardzie mając efemeryczne trendy.  H&M omijamy z daleka, łkając przy tym z cicha. Przynajmniej przestaliśmy zawalać naszą szczupłą przestrzeń życiową produktami pracy niewolniczej. Blogaska szafiarskiego proponuję zawiesić – chyba, że mamy pomysł na rewolucyjną serię postów z cyklu „dwadzieścia cztery zestawy do pracy przy użyciu tych samych spodni.”

4. MUSIMY JAKOŚ WYGLĄDAĆ

Przygnębiająco niskie pobory to nie powód, by się zapuścić na kształt dziada borowego (względnie Rzepichy od Piasta.) Mamy cały czas na uwadze zdobycie innej, lepszej roboty, a takiej nie dostanie osobnik wyglądający jak fleja. W naszym skromnym budżecie blokujemy stałą sumkę na mydło, pastę do zębów, żel pod prysznic, dezodorant oraz golarki. Od razu informuję, że najtańsze tego typu produkty to te „marki własnej”, tak, te w brzydkich generycznych opakowaniach. Wysypka jest w zasadzie niegroźna i po kilku dniach schodzi.

Jeśli czujemy się kobietą – rezygnujemy z makijażu, poza tuszem do rzęs. Tak naprawdę całą różnicę w naszym wyglądzie robił właśnie tusz.  Ust korale podkreślamy wazeliną z apteki (jakieś 1,50 zł za opakowanie) i przestajemy się wygłupiać z wyskubywaniem brwi. W końcu odrosną i znów zaczniemy wyglądać jak Severus Snape, ale za to oszczędziliśmy na kosmetyczce. Do kosmetyczki to w ogóle nie warto chodzić. Nie wymyślono jeszcze takiego problemu z cerą, któremu nie podołałby spirytus salicylowy. Czego nie załagodzi, to wypali do gołej ziemi.

Prostownicę (względnie lokówkę) korzystnie opylamy na Allegro. Włosy proponuję najpierw ściąć a la Ripley w trzecim Obcym, a potem co miesiąc obsmyczać maszynką:

Obcy podziwia ponadczasowy styl porucznik Ripley.

Voila. Zyskaliśmy wygląd groźnie alternatywny, zaś sumy dotąd marnotrawione na fryzjera możemy przeznaczyć na jedzenie. Wierzcie mi,  pieniędzy na jedzenie w Warszawie nigdy za wiele.

Jeśli czujemy się mężczyzną – broń Teutatesie nie przestajemy się golić (względnie, podstrzygać brody) aby odegnać skojarzenia z dziadem borowym.  Lecz ponętną trzydniówkę perfekcjonisty radziłabym odpuścić. Primo, wiecznie podrażniona skóra wymaga ochlapywania wyszukanymi balsamami, które nie mieszczą nam się w budżecie; secundo, mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie.

Soczewki kontaktowe zamieniamy na okulary. Taniej, a jak stylowo. Przy tym wyglądamy teraz inteligentniej. Przynajmniej nasza mama tak twierdzi.

5. CZASEM MUSIMY SIĘ LECZYĆ

Przede wszystkim staramy się nie zachorować.

Epidemię grypy odbębniamy za pomocą polskiej aspiryny i najtańszych syropków na kaszel. Nie forsujemy się, nie wychładzamy, nie odwiedzamy znajomej, która właśnie przechodzi wirusowe zapalenie oskrzeli. Trzęsiemy się nad sobą jak nad zgniłym jajem, a może uda nam się prześliznąć przez sezon bez poważnych wyrw w budżecie.

Jeżeli cierpimy na poważną chorobę – cóż, FUBAR.

6. MUSIMY UTRZYMYWAĆ KONTAKTY TOWARZYSKIE

Inni ludzie są niezbędni. Inaczej nasz znękany wyrzeczeniami mózg dostanie kręćka.

Jak powszechnie wiadomo**, kogo nie stać na piwo, ten zostaje w domu. Efektem jest erozja społecznych więzi, do której nie możemy dopuścić. Któż bowiem wysłucha wtedy naszego biadolenia tudzież solidarnie poświadczy, iż nasz szef to wuj?  Ale jak tu balangować, mając pustki w kiesie. Sposobów jest kilka:

Sposób pierwszy – za frajer. Obieramy sobie miejscówkę, która nie kasuje opłaty za wstęp (np. zaprzyjaźniony pub) i twardo przesiadujemy tam o suchym pysku, za to gardłując za dwóch. Dla nonkonformistów.

Sposób drugi – połowiczny. Obieramy sobie miejscówkę itd, j.w., nabywamy 1 (słownie: jedną) wodę mineralną w bardzo wysokiej szklance i sączymy ją  przez cały wieczór. Jeśli jesteśmy piękną kobietą, być może ktoś się zlituje i zaproponuje nam drinka. I tu przechodzimy do sposobu trzeciego, czyli:

na sępa. Spoglądamy na drinki znajomych tęsknie i znacząco. Jeśli znajomi mają wyjątkowo grube czaszki, możemy wspomnieć coś o naszych żałośnie niskich dochodach.

Ostatniego sposobu nie polecam, ponieważ jest niemoralny i zraża nam znajomych. Z drugiej strony, są jednostki, które na bezczelnym sępieniu i braniu na litość jadą od lat i dobrze im się dzieje. Więc może warto spróbować?

Inne aspekty życia społecznego podsumuję jednym zdaniem: używamy gumek. ZAPRAWDĘ, UŻYWAMY GUMEK.

Nie są tanie i nikt ich szczególnie nie lubi, ale jeżeli w towarzyskim ferworze powołamy na ten świat Cud Nowego Życia (TM), to niezależnie, jakiej jesteśmy płci – spadną na nas takie komplikacje, że zaczniemy się zastanawiać, dlaczego przedtem nam się zdawało, iż jesteśmy całkiem w dupie.

7. MUSIMY UCZESTNICZYĆ W KULTURZE

Na szczęście dzięki naszej przemyślnej polityce utrzymaliśmy znajomych. Pożyczamy od nich wszystko: książki, muzykę, filmy, gry na konsolę (kupioną w lepszych czasach.) Im częściej i dłużej będziemy oderwani od rzeczywistości, tym łatwiej przyjdzie nam to wszystko znieść.

8. OTHER

Polityka cięcia kosztów stosuje się do każdej dziedziny życia.  Kosztowne hobby ukrócamy. Paleniu i intensywnemu piciu mówimy „Żegnaj” (i tak mieliśmy to zrobić lata temu.) O narkotykach nawet nie wspomnę, one podobno sporo kosztują. Jeśli mamy bardzo wybredne bądź słabowite zwierzę – zaczynamy szukać mu dobrego domu. Nie żartuję. Zwierzę może się  rozchorować i będziemy mieli Dylemat Moralny, na który Krzysztof Zanussi rzuciłby się z nożem i widelcem.

Oczywistym jest, że nie przynosimy do domu żadnych nowych zwierząt – bezdomnych kotków, wzruszających piesków. Patrz uwaga powyżej o gumkach.

I tak zachowując rozwagę, kręgosłup ze stali tudzież odporność wobec pokus świata tego – przetrwaliśmy miesiąc za 1600 zł. A nawet co nieco nam zostało.

I dobrze. Szef może jeszcze dojść do wniosku, że najtaniej będzie nas zwolnić.

 

* Fucked Up Beyond All Reason (swobodne tłum.: przejebane po całości. Różne źródła podają rozwinięcie skrótu jako Fucked Up Beyond All Recognition bądź też Fucked Up Beyond All Repair. Moim zdaniem oznacza to mniej więcej to samo.)

** Uwielbiam to sformułowanie i chciałam go chociaż raz użyć.

 

 

Odklejeni ludzie

Twarz zjawiska.

Twarz zjawiska.

 

Dziwny człowiek – to dla mnie określenie wytrych na osobę zdrową psychicznie, jak najbardziej orientującą się w czasie i przestrzeni, a jednak mocno od rzeczywistości odklejoną. Taką, której z najróżniejszych, często bolesnych przyczyn osobowość splątała się w supełek i  że zasunę klasykiem: „ferszlus trzeba roztrajbować, bo droselklapa źle zabindowana i ryksztosuje.” Neurotyk nie uczy się, jak działa świat, ale próbuje przyginać świat do siebie.  Z marnym skutkiem.

Continue reading

Tupecik Marleny Dietrich

Marlena Dietrich chciała być piękna.

Także w wieku, kiedy jedyny komplement tyczący prezencji, jaki kobieta może usłyszeć, to  że na ten wiek nie wygląda. Na perfidne archeologiczne powiedzonko o „śladach dawnej urody” spuśćmy grubą zasłonę facepalmu.

Marlena miała do sprawy metodyczne podejście. W ostatnich latach kariery chodzenie i stanie prosto sprawiało jej trudności, więc przed występem wciskała się w jakieś niesamowite gorsety. Natomiast skórę twarzy naciągała ponoć igłami, by tak spreparowaną fizjonomię uwieńczyć peruką. Skutkiem tych zabiegów stawała się nieco spięta (wybaczcie niesmaczny dowcip, nie mogłam się powstrzymać). Co jakiś czas podobno spadała ze sceny, uszkadzając sobie to i owo. Dziwnym nie jest. Gdybym dźwigała na łbie abażur z martwych włosów (wiecie, jak takie cholerstwo grzeje?) pod nim zaś koronę cierniową a la Hellraiser –  do wyjścia na widok publiczny i zabawiania ludzi skłoniłby mnie tylko haust wódki.

Dlaczego nieszczęsna męczyła się tak okropnie? Wszyscy wiedzieli, że ma 60 lat i słabe zdrowie. Gdyby zjawiła się na scenie w komfortowo powiewnych szatach, wnoszona dajmy na to w lektyce kapiącej perłami (Marlena lubiła styl glamour, spodobałoby jej się to) wielbiciele zareagowali by zrozumieniem i czułością. Po co peruka? Po co makijaż nakładany kielnią oraz kiecki tak obcisłe, że uwieczniona w nich na zdjęciach artystka prezentuje się niczym aksamitnorzęsa, migocąca, raczej nieszczęśliwa mumia?

Myślę, że Marlenie szło o Doskonałość.

Doskonałość, inaczej zwana Perfekcją, to takie zwierzę, którego nikt nie widział – ale każdy jest przekonany, że wie, jak toto wygląda.  Wiedzą to rozmaite pisemka tzw. kobiece, w tonie perswazyjno-pokuśliwym podsuwające swym czytelniczkom pod nos coraz to nowe specyfiki, do owej doskonałości wiodące. Nowy, rewelacyjny krem z wyciągiem z lewego jądra nakrapianej płaszczki tasmańskiej (czy płaszczki w ogóle mają jądra? Czy na sali jest biolog?) sprawi, że skóra Twojej szyi, czytelniczko odzyska ponętną gładź. Ty zaś odzyskasz sens życia, gdyż mąż/narzeczony/gach przestanie wreszcie wodzić spojrzeniem za każdą gówniarą przed  trzydziestką. Znacie to? Znamy. To posłuchajcie.

Zjawisko dążenia do niemożliwego ma tę paskudną właściwość, że jak by go nie analizować, demaskować, wyśmiewać, psychologicznie uzasadniać, grać na larum i siadać na koń, choćby i z szablą w zębach – ma się świetnie.

Absurdalne pragnienie bycia Nieskalanie Piękną jest  zamurowane (czy przez naturę, czy też przez kulturę – nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie) w niejednej damskiej psyche.  Właścicielka tejże zapożyczy się i nabędzie cholerny krem z jądra płaszczki. Z efektem wiadomym.

Znałam w poprzedniej pracy dziewczynę przecudnej urody. Używam tego określenia z całą świadomością. Była wysoka, prosta, wdzięcznie smukła, długonoga, opalona i złotowłosa. Miała fizjonomię jasnookiego elfa. Faceci tracili na jej widok wszelki rozsądek.

Otóż ta powalająco atrakcyjna – jestem niczego sobie, ale czułam się przy niej jak ziemniak pastewny – osoba poszła i zrobiła sobie botoks.

W wieku dwudziestu kilku lat.

Odtąd w firmie wszedł w użycie następujący dowcip. Podchodziło się do piękności i proponowało: – Ewka, podnieś brwi!

I Ewka podnosiła. Tak jej się w każdym razie zdawało – jej tchnąca urodą i świeżością twarzyczka pozostawała nieporuszona.

Zanim zda się, iż już-już dojeżdżam do trywialnego „Dlaczego kobity są takie głupie?” pragnęłabym  zwrócić uwagę, iż problem nie dotyczy bynajmniej tylko kobiet. Płeć, niesłusznie zwana brzydką – mnie się owa podoba na ogół znacznie bardziej, niż własna – ma za uszami w wiadomej kwestii.

A raczej nie ma. Włosów.

Włosy mężczyzny to jest jakiś masochistyczny fetysz, intensywnością swego wpływu dorównujący naszemu słynnemu cellulitowi. Z tym, że te dziwaczne dołki na udach przez większość roku nie wychodzą jednak na bezlitosne światło dzienne, gdy czaszka…sami rozumiecie.

Problem zarysowuje się z całą ostrością, gdy przyjrzymy się gwiazdom estrady.

Znakomity – i do tego bardzo sympatyczny, jak można wywnioskować z dokumentu „It Might Get Loud” –  gitarzysta rockowy znany jako The Edge nie pokazuje publicznie czubka głowy. Jak nie ma na niej kapelusza, to czapeczkę – pończoszkę. Wygląda to nieco dziwnie, zwłaszcza, gdy zdjęcia kręcone są w pomieszczeniu.

Film się skończył – był zresztą cudowny, o magii elektrycznego grania, o gitarach, no i występował tam Jimmy Page, wspaniały i figlarny zarazem niczym Gandalf – ale ja nie o tym. Film się skończył, a ja zostałam z pytaniem: czy Edż w tej antygwałtce wita żonę przy śniadaniu? Czy on się w niej kładzie do łóżka?

Czapeczka przynajmniej dobrze kryje, co ma (zdaniem artysty, I couldn’t care less) kryć.

W ogóle łysi mężczyni są całkiem, całkiem. Ale ja nie o tym.

Miałam zasadniczo napisać o papieżu, a zeszło mi się na różne kłopotliwe sposoby podtrzymywania urody. Zaraz połączę jedno z drugim.

Papież wziął i abdykował. Uzasadnił to całkiem rozsądnie: że jest już stary (zaiste, jest) i że nie czuje się na siłach (co zrozumiałe.) Komentarze rozbrzmiały z prawa i z lewa, jedne utrzymane w tonie elegijnym, inne nieco dowcipniejsze. Ale chyba nikt (?) nie zwrócił uwagi na sceniczny aspekt zagadnienia.

Papieżowanie jest przede wszystkim (dla mnie zaś wyłącznie, bom ateistka) teatrem. Owszem, jest się Najwyższym Jebutnym Autorytetem od Dosłownie Wszystkiego siadającym na złotych stolcach, przysługują także ekstra miękka pierzyna i poranna herbatka w Rosenthalu. Lecz poza tym – prawie same nieprzyjemności.

Trzeba wdziać na zgięty wiekiem grzbiet te wszystkie tkane ciężkim złotem, absurdalne ornaty, kapy i narzutki. Niezbędne jest stosowanie skomplikowanej papieżowej choreografii. Liczne podróże służbowe z  nieuniknionym Kroczeniem, Pozdrawianiem, Przemawianiem i Odprawianiem potrafią dać w kość. Pastorał też swoje waży. Do tego ci fotografowie; zaglądają człowiekowi w nos i złośliwie zliczają mu zmarszczki, a potem ujęcie pod wiatr robi furorę na kwejku. Ten pan ma 86 lat. Trudno od niego wymagać, żeby wzorem Marleny wbił się w gorset, zaś czcigodnie zwiotczałą fizys rasował sztucznymi rzęsami.

Poczytałam sobie zjadliwe (czy na gazecie trafiają się inne?) komentarze o tym, jak to B16 skapitulował, gdyż zdał sobie sprawę, że nie zatrzyma triumfalnego Pochodu Nowoczesności. Moim zdaniem wkrótce już eks-papież nie wygląda, jakby zdawał sobie sprawę z czegokolwiek. Wygląda natomiast, jakby nie wytrzymywał kondycyjnie. Skakanie po scenie trzeba mieć we krwi, a nie każdy może być Marleną.

I chociaż nie mam najmniejszego powodu, żeby darzyć pana Ratzingera sympatią, to dziś zrobiło mi się go żal. Dotyczący go artykuł na wyborczej przemycił zgrabne sformułowanie: „nieuniknione w tym wieku problemy z prostatą.”

Otóż na coś takiego żaden mężczyzna, nawet naczelny ksiądz – nie zasługuje. Są jakieś granice medialnego upokorzenia.

Asymetria, albo o cnotach pracownika

secretary20pinup8dn

 

Rąbnę sobie banałem: cnotą jest lubić ludzi.

Darzenie bliźnich sympatią jest uznawane za dowód przystosowania i psychicznej dojrzałości. Kto za braćmi w rozumie nie przepada, tym samym demaskuje się jako jednostka aspołeczna, prawdopodobnie rozchwiana emocjonalnie, pożałowania godny odchył od łaskawie nam panujących Norm. Nie lubiący ludzi wzajemnie nie będzie przez nich lubiany i prędzej czy później znajdzie się w dupie. Albowiem sympatia innych to potężny kapitał, gromadzony m.in.po to, by mieć komu zawracać kontrafałdę, kiedy wyleją nas z pracy.

(Wcale nie żartuję. Lat temu ileś straciłam źródło zatrudnienia. Zdarzyło mi się szukać rady na na anonimowym forum, pełnym różnych coachów, certyfikowanych Instruktorów Zręcznego Twistowania Lewą Nogą i innych producentów nicości. Wstyd mi, ale w tamtym momencie życia zaprawdę znalazłam się w dupie. Dosłownie pierwsza instrukcja, jaką otrzymałam od takiego jednego obrotnego, z nażelowaną grzywką brzmiała: Przejrzyj swoją listę przyjaciół na fejsbuku, Z PEWNOŚCIĄ znajdziesz tam 200-300 nazwisk…)

Jak pouczają nas różne filmy i seriale, człowiek niedostosowany najpewniej doświadczył w dzieciństwie strasznych traum. Był molestowany albo coś. Wszak to niemożliwe, coby bez istotnych przyczyn iść przez świat, nie tchnąc tolerancją, życzliwością ani nie rozwierając paszczy w uśmiechu tak szerokim, że wpadają do niej małe, szczęśliwe motylki.

Ernestyna Bdziumpf, osoba całkowicie fikcyjna, nie przepadała za ludźmi. Jako takimi. Pojedyńcze jednostki były w stanie wzbudzić w niej gorące uczucia nacechowane pozytywnie. Natomiast w kwestii tak zwanej Ludzkości stała na stanowisku Pratchetta, iż inteligencja tłumu jest wyliczalna wzorem. Bierzemy IQ najtępszego uczestnika tegoż tłumu i dzielimy przez ilość jednostek, tłum tworzących.

Los rzucił Ernestynę do fascynującej pracy biurowej, gdzie nie miała okazji, by rozwijać swe mizantropiczne tendencje. Niepisana zasada głosi, iż za biurkiem recepcji sadza się osobę mniej więcej młodą, pozbawioną perspektyw – i uśmiechniętą. Z zasady nieodwzajemniana życzliwość tudzież nie mający oparcia w faktach optymizm to ważne cechy wspierające.

Ernestyna stanęła na wysokości zadania. Przemieszczała papierki z kuwetki do kuwetki. Cukrowym głosem odbierała telefony, zwykle zaczynające się od: „Dzień dobry, tu firma Niezrozumiały Terkot, muszę koniecznie porozmawiać z prezesem na temat prezentacji zestawu stepujących garnków”, śliniła liczne znaczki pocztowe. W razie potrzeby skakała po bułki lub po komplet rozwijających dziecko szefa (jak się ma tego tyle, trudno pamiętać o wszystkich urodzinach) klocków. Rano odsuwała biurowe rolety w kolorze osadu na zębach, wieczorem je opuszczała. Pełna profeska.

W celu zmniejszenia psychicznego dyskomfortu uczyniła świadomy wysiłek, by polubić swego szefa. Szef reprezentował poglądy skrajnie różne od ernestynowych.

Był, na ten przykład, gorliwym wyznawcą pewnej prominentnej religii. Przykładnym mężem pierwszej osoby, która zgodziła się pójść z nim na randkę. Tudzież szczęśliwym ojcem ośmiorga krzepkich dzieci (cztery razy bliźniaki.) Prawdopodobnie wierzył w tzw. zamach smoleński. Geje, transeksualiści oraz kobiety lubiące seks wzbudzały w nim nabożną zgrozę.

Nasza bohaterka potraktowała to wszystko jako okazję, by wzmóc tolerancję osobistą tudzież rozwinąć sobie horyzonty.

Pewnego dnia otrzymała wiadomość mailową: „Zrób to i tamto. Szef.” Do maila doczepiony był długi ogon forwardów, zaś Ernestyna tak wynudzona, że je sobie przejrzała.

I oto co ukazało się jej niewinnym oczom:

Do Głównej Szychy w Księgowości

Kochana Szycho,

gdybyśmy tak chcieli zwolnić naszą prekariuszkę, to jak najszybciej dałoby się to zrobić? Ile toto w ogóle ma okresu wypowiedzenia?

Całuski, Szef.

Ernestyna, dźgnięta w samo serce poderwała się zza biurka i ruszyła galopkiem. Przyhamowała dopiero przy stanowisku szefa.

– Azali zamierzasz pozbyć się mnie, o mój szefie?

Szef zamrugał. – Co? Że jak? Skąd taki pomysł, cukiereczku?

Ernestyna pomachała cieplutkim jeszcze wydrukiem wiadomości tekstowej.

Przełożony zerknął na znamienny wydruk, przełknął i rzekł z bezradną miną: – No i wyjaiło się…

– Ale dlaczego? – oczy Ernestyny były pełne udręki. – Czy nie przekładałam karnie papierków z kuwetki do kuwetki? Czyż nie odsuwałam codziennie rolet z uśmiechem, optymizmem tudzież najwyższym profesjonalizmem? Odpowiedz mi!

– Widzisz, Ernestyno – szef podrapał się po łysinie – bardzo cię tu wszyscy kochamy. Nikt tak wdzięcznie nie mówi „Dzień dobry” jak ty. Ale przejrzeliśmy sobie z dyrektorem finansowym – pamiętasz tego miłego pana, który ma zwyczaj przelewać ci wypłatę czternaście dni po terminie, taki figlarz z niego! – różne tabelki i nie opłacasz nam się. Nie mamy już ochoty wydawać tylu pieniędzy na twoją wątpliwej wartości obecność w tym biurze. Znajdziemy sobie jakąś zdesperowaną prowincjuszkę, która dopiero co wysiadła z pekaesu i nam te rolety popodciąga za kilkaset złotych mniej. Tak, że no hard feelings i pakuj się.

– Jeśli mogłabym coś powiedzieć – rzekła Ernestyna odrobinę tylko trzęsącym się głosem – to nie mam żadnych oszczędności, gdyż wszystko wydawałam na buty. Jestem lekkomyślną istotą bez kośćca moralnego, gotową marynować się w klimatyzacji również za kilkaset złotych mniej. Tak, że odwołajcie tę prowincjuszkę. Ja wam obciągnę… to jest, rolety podciągnę jak dawniej, tylko, coby tak dotkliwie nie gardzić sobą, poproszę o piątki wolne.

– Nie – odparł szef, zadowolony. – Masz jeszcze jakieś  błyskotliwe pomysły? Ha, ha.

– To może niepełny etat? – Ernestyna drżała lekko. – Pięć godzin dziennie?

– Sześć – rzekł szef twardo. – I będziesz pracowała w najbardziej niedorzecznych godzinach, jakie wymyślę.

– Dobrze – wyszeptała w odpowiedzi.

To już koniec tej całkowicie fikcyjnej opowieści. Morał z niej jest taki:

Możesz sobie lubić ludzi, jeśli lubisz.  Możesz  promienieć tolerancją i rozwijać horyzonty jak ten rozmaryn. Ale kilka stówek piechotą nie chadza.

Dziękuję za uwagę.

Tarzam się w popkulturze, szczęśliwa jak prosię w deszcz

Czytający tego Bloga,

jestem wielomówna ponad wszelką miarę i będę dawać temu wyraz. Zostaliście Ostrzeżeni.

Nie obiecuję spoistości tematycznej. W mojej głowie tysiąc motywów  miesza się i przesypuje w dowolnym porządku.

Że użyję błysku poetyckiej metafory – czasem są to buty martensopodobne lakierowane (śmierć metkom, zwłaszcza kiedy nas na nie nie stać, nieprawdaż) a czasem karabiny AK-47  (model szerzej znany jako Kałasznikow.)

Słucham,  czytam, oglądam, łupię w gry, żyję. Przetwarzam wszystko, niekoniecznie w  tej kolejności.