Jak spotkałam Fisza i Emade albo: rzecz o Względności Luksusu.

fisz-emade-cud-nius (1)

Wykwintne, b. drogie dania w Luksusowej Restauracji – wiecie może, jak wyglądają?
Dostajesz talerz dziwnego kształtu. Ogromny.
Na nim napierdolone sałaty i innych niejadalnych liści. A na tym poszyciu leśnym trzy (słownie: trzy) raczej małe przegrzebki. Leżą i łypią na ciebie niechętnie.
Wciągasz je na raz, dwa i czujesz się jak krasnoludy na wycieczce w Lorien. („I don’t like green food!”)

Continue reading

Coś się kończy, coś się zaczyna(?)

Odpalam ja sobie płytę płytę The Jesus Lizard, co „Goat” się nazywa. Pierwsza minuta, pierwsze dźwięki. Bas pomrukuje jak ułagodzone zwierzę, po czym wchodzi przenikliwy żrący riff i tnie mnie po nerkach niczym przemysłowy nóż. Okrucieństwo perfekcji.

Myślę ja sobie o osobliwym uroku początków.

Pora ku temu jak najbardziej sposobna, albowiem właśnie na dniach skończyło się to i owo. Na przykład lato. Nigdy nie będę fanką pocenia się, ale jeśli siedząc po zmroku przy wpółotwartym oknie czuję, jak palce śmigające po klawiszach mi grabieją to znaczy, że shit just got serious.

Ponadto moi ukochani Tomahawkowie zakończyli trasę. Jeśli nie wiecie, co to jest Tomahawk i nie chcecie się dowiedzieć, to powiem Wam tyle: tam jest Mike Patton.

(A jeśli przypadkiem chcecie się dowiedzieć, to rzeknę obszerniej: weźmij hard rock, taki dźwięczący polerowanym mosiądzem. Wymocz go w mętnych wodach podświadomości, aż straci cały błysk i pojawią się zacieki. Przyrzuć kopę pozornie zbłąkanych, w istocie zaciekle precyzyjnych riffów. Perkusję, która mógłby zasilać sieć energetyczną małego miasta. Teksty, emanujące plugawą poezją tudzież skalanym poczuciem humoru. Domieszaj wokal, który potrafi chłostać pieszczotliwie – oraz przejść od wizgu banshee do nuty tak jedwabistej, że chciałoby się przy niej umrzeć. Na tym – z grubsza oraz b. pobieżnie – polega Tomahawk.)

Widziałam ich dwakroć, we Wrocławiu oraz w Amsterdamie. Przemierzyłam w tym celu niedorzeczne ilości mil. Wstawałam szokująco wcześnie, ekscytowałam się nadmiernie, pozwalałam rozmaitym niskobudżetowym środkom transportu udręczać swe ciało i duszę (dziękujemy firmie Sindbad Travel), wystawałam wytrwale pod zatrzaśniętymi prewencyjnie dźwierzami klubów, podczas gdy wewnątrz trwał hałaśliwy armagedon, czyli próba. Względnie, z wdziękiem Szpiega z Krainy Deszczowców przesiąkałam magicznie do wnętrza i skwaszona obsługa musiała mnie wyprowadzać (True story.) Robiłam rzeczy, które nigdy dotąd nie przyszłyby mi do głowy, jak zaczepianie ewidentnie się śpieszącego muzyka na ulicy i wymuszanie na nim zdjęcia. W rezultacie mam fotki z połową ansamblu. Na twarzach panów maluje się łagodne skołowanie, albowiem zagadałam ich obu niemalże na śmierć. Innymi słowy: było wspaniale! Było warto.

A teraz jest jesień – i wszystko to odpływa w dal i mrok niczym ów przysłowiowy, wyświechtany, opadły z drzewa liść. Pora deszczowa w Polsce. Młódź od dwóch tygodni bierze się za bary z edukacją w brzydkich salach, zalanych jadowitym jarzeniówkowym blaskiem. Jest buro oraz piździ. Niechętnie dopuszczam myśl, iż oto nadszedł czas, by obrać sobie przyziemne, namacalne cele i zacząć je realizować.

Szarówka paradoksalnie sprzyja skupieniu umysłowemu. Wnioski wyciągnięte w przesyconym wilgocią i dymem powietrzu są jakby przenikliwsze. Wiem na pewno, iż chcę – i mogę – napisać książkę. Wiem także, że potrzebuję pracy. Najlepiej jakoś związanej ze słowami. W każdym razie takiej, od której mój kapryśny, do pewnych rzeczy kompletnie nieskłonny mózg nie zgalaretowieje za pierwszym podejściem.

Wiem też, że nie chcę się już nad sobą rozczulać. Szanowni Czytelnicy, sezon na bezpłodne autoużalanie niniejszym uznajemy za zamknięty. Mogę babrać patykiem w ranie, co się nie zagoiła i nigdy nie zgoi. Mogę jeszcze odnieść w życiu jakieś sukcesy. Ale za chińskiego chu… nie dam rady robić obu tych rzeczy naraz.

7 powodów, dla których dobrze jest być w Amsterdamie

 

W amsterdamskiej kuźni. Lansuję się koło paleniska.

W amsterdamskiej kuźni. Lansuję się koło paleniska.

W maju tego roku krótko, bo krótko, całe 4 dni przebywałam w stolicy Niderlandów. (Tych samych, co je pan Zagłoba żartobliwie proponował królowi szwedzkiemu w lenno.) Podróże nie są dla mnie czymś zwyczajnym; za granicą byłam wszystkiego cztery razy w życiu, z czego dwa w czeskiej Pradze, a to się chyba nie liczy – śmiesznie blisko.

Wróciłam cała, zdrowa oraz pełna naprędce uprzędzonych refleksji.

Dlaczego siedem? W dzieciństwie obejrzałam wielokrotnie wspaniały film pt. „Siedmiu samurajów” Kurosawy i tak mi się już utrwaliło.

Przystąpmy do Rzeczy. Uprzedzam, iż będę często a gęsto szermować porównaniem.

1. W Warszawie przez pół roku napierdala śnieg, po czym któregoś ranka ma miejsce nagły zwrot akcji i w zbiorkomie poślady zaczyna Ci przysmażać do fotela. Podobna amplituda wrażeń źle robi na stan finansów (trza mieć w szafie dwa komplety odzieży, jeden zorientowany grzewczo tudzież drugi, zorientowany przewiewnie) oraz na morale. Człowiek nigdy nie wie, w jakiej postaci spadnie nań karzący miecz losu. Będzie-li to żar tropików, a może jebutny grad? Człowiek usiłuje kontrolować rzeczywistość i nerwicuje się, śledząc meteorologiczne prognozy, następnie zaś – gdy sprawdzi już na własnym grzbiecie rażącą nieadekwatność tychże.

W Amsterdamie jest inaczej – po prostu zimno, a do tego mokro. Pada. Na ogół. Kiedy coś jest „na ogół” to człek się do tego przyzwyczaja i hoduje w sobie pogodną rezygnację, miast wierzgać przeciw ościeniowi. Przybyłam wprost ze stołecznego skwaru, mając na grzesznym ciele szorty i niewart wspomnienia skrawek bawełny na ramiączkach. Amsterdam postawił mnie do pionu, zaś Gospodarz litościwie poratował swą podbitą futrem bluzą. (Bluzę otrzymałam w prezencie, co mnie bardzo cieszy. Jest wypasiona. Czuję się w niej jak jedno z licznych dzieci państwa Starków.)

Chińska dzielnica. W tle bodaj kurczaki.

Dalszy ciąg lansu w chińskiej dzielnicy. W tle kurczaki, które poszły do piekła.

2. W Amsterdamie najwyższą – i powszechnie respektowaną – formą transportu jest Rower. Wiem, że to banał. Lecz jedną rzeczą jest posłyszeć (i to wielokrotnie, z różnych źródeł) drugą zaś – doświadczyć. Rowery w ogromniastych kierdelach pasą się przy każdym rozwidleniu dróg, oblepiają słupki przydrożne, drzewka rozmaite tudzież parkują tuż pod drzwiami domostw swych wlaścicieli, kołami zuchwale zawłaszczając chodnik. Niemal każdy ma z tyłu przytroczoną zmyślną torbosakwę, objętością dorównującą tak ze dwóm dziecięcym polskim tornistrom. (Innymi słowy: hipopotama na raty możnaby tą metodą przewieźć.) Podejrzewam, iż Holendrzy wożą. Tego hipopotama. W trakcie swego króciutkiego pobytu tam widziałam przedstawicieli wszelkich możliwych zawodów, grup wiekowych tudzież etnicznych raźno popylających na jednośladzie. Nobliwy starszy pan w spodniach w kancik; hipsterka w ogromnej czapie we wszystkich kolorach tęczy; schludny człowiek interesu; urzekający młodzieniec o urodzie jamajskiego pirata (dredy do samego pasa!); niewinne a nadobne dziecię. Wszyscy zasuwają, jak nie rowerem, to w ostateczności takim małym, opływowym kukuruźnikiem marki Vespa. Rowery mają wytyczone nie jakieś tam nędzne ścieżki, ale całe pasy dostępne tylko dla siebie, częstokroć znacznie szersze, aniżeli część przeznaczona dla poruszających się piechty. Wprawa w narodzie jest taka, że potrafi jeden z drugim przetransportować tą metodą kwiatek w doniczce, rybkę wraz z akwarium lub zgoła lustro łazienkowe. O wysyłaniu wiadomości tekstowych podczas slalomowania pośród współbliźnich metodą „no hands”, za to na pełnej kurwie – nawet nie wspomnę.

W Warszawie rowerzysta jest rakiem toczącym spieszoną tkankę społeczeństwa. Insektem, do którego wszyscy mają pretensje. Ścieżyny rowerowe kończą się zaś ścianą z cegieł, płotem, rzeką Wisłą zaś w przypadkach najskrajniejszych są zastawiane ołtarzem. (Patrz tu.)

3. W Amsterdamie ludzie się do siebie uśmiechają. Serio, serio. Na początku byłam tym zbita z tropu. „Czy oni się wszyscy ze mnie śmieją?” – kombinował paranoicznie mój nieufny polski mózg. Ale nie. Amsterdamerzy najwyraźniej lubią swoje życie oraz się nawzajem. Tak zwyczajnie, po ludzku. Wracając do ojczyzny rdzennie polskim autobusem musiałam się roześmiać, takie towarzystwo dookoła miało przekomicznie skwaszone – bądź ponure – miny. Rozłamywania tej neurozy eksperymentalnym sygnałem dobra jednakże nie podjęłam się.

4. Amsterdam jest miastem wielu narodów i kultur. Ulicę, przy której mieszka mój Gospodarz upodobała sobie miejscowa społeczność islamska. Co oznacza, że ilekroć mijaliśmy spacerkiem salon mody ślubnej, wystawa owego z reguły zawierała dziko fuksjowe i papuzio żółte szaty, migocące brylancikami niczym suknie księżniczki z Tysiąca i Jednej Nocy. Zaś lokalne zakłady fryzjersko-kosmetyczne posiadły sekret fikuśnego barwienia dłoni henną. Jestem wzrokowcem na maksa, więc znalazłam w tym tyglu nieprzyzwoitą uciechę dla ócz. Pani obsługująca kasę w spożywczaku miała na głowie zawój, bujne krucze rzęsy i nieskazitelną cerę barwy mlecznej kawy. W miejscowym H&M hipsterską torebunię z ćwiekami (przeceniona na 3 euro, okazja!) sprzedał mi pan o urodzie kojarzącej się silnie z wyspami na Oceanie Spokojnym. Gapiłam się nań jak sroka w wyjątkowo dorodny gnat i nie przestałabym, gdyby za ladą obok nie objawiła się zjawiskowa Chinka.

Rdzenni Amsterdamerzy są mało wyraziści – ot, tacy raczej bladzi, raczej blondynowaci z przymieszką rudego tu i ówdzie. Ale za to robią boski

5. Ser. Byłam w sklepie, gdzie na półkach z ciemnej dębiny ułożone rzędami do samego sufitu pyszniły się produkty z mleka krowiego. W gomółkach, takich lśniących, woskowanych, jakie w całości widujemy zazwyczaj na obyczajowych malowidłach rozmaitych van Dycków. A jak tam pachniało! Holendrzy są poważnie powaleni na pukcie sera; wytwarzają te miękkie, śluzowate, jak i najtwardsze z podręcznikowymi dziurami. Oraz wszystko pomiędzy. Mają np. czerwony ser, który smakuje papryką, oraz zielony ser, silnie trącący pesto. How cool is that?

6. Swoboda obyczajowa, która wbrew wyobrażeniom rozmaitych strwożonych kokoszek tutejszych nie prowadzi wprost Do Piekła, ale zwyczajnie służy temu, coby wszystkim żyło się w miarę możliwości komfortowo i przyjemnie. Dwóch chłopaków, dwie dziewczyny bądź też dwoje osób o płci na pierwszy rzut oka nieustalalnej idących sobie razem nikogo nie dziwi ani też – podejrzewam – nie obchodzi. Goszczący mnie na obczyzny łonie Przyjaciel ma posturę kowala, tatuaże i czerwony czub. Ja obnosiłam wonczas nastroszoną fryzurę barwy blady turkus, która ładnie korelowała z fluorescencyjnie różowymi portkami. Stanowiliśmy parę nieco dziwną, ale jakoś nikt nie doznał wybałuszu na nasz widok.

Holendrzy poprzerabiali niepotrzebne im już kościoły na kluby taneczne. W dniu upamiętniającym prześladowanych przez nazizm homoseksualistów przez miasto przechodzi szumna procesja z przedstawicielami rządu i orkiestrą.

Nie ma murów. Zostałam zaproszona na jednego do baru zdecydowanie tylko dla chłopców i nikt tam nie polecił mi iść sobie i nie psuć mężczyznom powietrza. Na dwóch barowych ekranach migotały bardzo różne filmy; z prawej strony leciał Król Lew, z lewej dwóch panów niespiesznie oddawało się cielesnym rozkoszom. Króla Lwa znam na pamięć, więc podrzucałam właściwe kwestie, gdy niderlandzki sub się sypał. W kominku przyjaźnie łopotał ogieniek. Fajnie tam było.

Aha: mój sroczy zmysł doprowadził nas (tj. Przyjaciela i mnie) do małego sklepiku, z zewnątrz sprawiającego wrażenie „old curiosity shop” zaś w środku pełnego malowniczej, mrocznej, finezyjnej  – ach! – Rozpusty. Tak pięknych gorsetów z prawdziwej, pachnącej, misternie tłoczonej skóry nie widziałam nigdy jeszcze. Lekkomyślnie podzieliłam się z Przyjacielem naiwną refleksją, że chłopcy to mają w życiu do tyłu, ponieważ nie noszą gorsetów. On zaś z filuternym błyskiem w oku wsypał mnie u sprzedawcy.

-Ależ noszą, noszą – zapewnił przyjaźnie sprzedający, drobnokościsty blondyn o brwi subtelnie podkreślonej kredką i podejrzanie wąskiej talii. Wygladał jak sympatyczniejszy brat Martina Gore’a z Depeszów.

Wyznam, iż poczułam się jak pozbawiony wyobraźni i taktu burak.

7. W Amsterdamie mają prawdziwą kuźnię. Z czynnym kowalem!

Kowal ma ze dwa metry wzrostu, na imię Casper i chyba bardzo flegmatyczne usposobienie, bo mało się wzdragał, kiedy nieznana mu turkusowo-różowa istota jęła z maniakalnym entuzjazmem domagać się młotka. Dostałam go, a nawet kawałek żelaznego pręta do rozgrzania i pogrzmocenia sobie weń (a ogień w tamtejszym palenisku topi podkowy i wyżarza ciało do kości, przypominam.) Przyjaciel, który jest kowalem in spe profesjonalnie wykuł mi na kowadle ładny kolec żelazny. Do zawieszenia na łańcuszku, na szczęście.

Rozgrzany pręt.

Rozgrzany pręt.

Kuje się.

Kuje się.

Robi się za Thora (młotek wyszedł z kadru ale zaufajcie mi - on tam jest.)

Robi się za Thora (młotek wyszedł z kadru, ale zaufajcie mi – on tam jest.)

A to Ray wykuł dla mnie.

A to Ray wykuł dla mnie.

Reasumując: Amsterdam wciąga niczym odpływ zlewu. Ja tam na pewno wrócę. Dziękuję, Ray! 🙂