Czego nas uczą pierwsze miłości

Najsłynniejsza młodociana "para, której nie było" w całych internetach. Małoletni Snape wygląda tu trochę jak małoletni Fisz. Co moim zdaniem stanowi cuteness overload.

Najsłynniejsza młodociana „para, której nie było” w całych internetach. Nieletni Snape wygląda tu trochę jak nieletni Fisz. Co moim zdaniem stanowi cuteness overload.

Nikodem miał złote włosy i złoty puch na policzkach. Patrzyłam nań kiedy się dało, ukradkiem. Do dziś pamiętam drobinki kurzu – parkiet w sali mat-fiz był drewniany i pylił – osiadające na tych nieprawdopodobnych rzęsach. Spojrzenie miał jasnobłękitne, spokojne jak woda i nie znające lęku. Na opalonych szczupłych nadgarstkach nosił wiecznie jakieś bransoletki, rzemyki, chujwieca. Był niewielki, ale zwrotny jak błyskawica. Wszyscy chcieli grać z nim w nogę. Potrafił podjechać na swych adiszonach do najpiękniejszej dziewczyny w klasie (miała prawdziwy, w pełni uformowany biust tudzież ślepia jak sarna) i zapodać coś tak błyskotliwego, tak bezwstydnego, że dziewczę oblewało się radosnym pąsem.

Do mnie nigdy tak nie podjechał. Byłam mała, ubrana bez gustu i obsmyczona á la Piast Kołodziej. No i te okulary.

Continue reading

Jak spotkałam Fisza i Emade albo: rzecz o Względności Luksusu.

fisz-emade-cud-nius (1)

Wykwintne, b. drogie dania w Luksusowej Restauracji – wiecie może, jak wyglądają?
Dostajesz talerz dziwnego kształtu. Ogromny.
Na nim napierdolone sałaty i innych niejadalnych liści. A na tym poszyciu leśnym trzy (słownie: trzy) raczej małe przegrzebki. Leżą i łypią na ciebie niechętnie.
Wciągasz je na raz, dwa i czujesz się jak krasnoludy na wycieczce w Lorien. („I don’t like green food!”)

Continue reading

Coś się kończy, coś się zaczyna(?)

Odpalam ja sobie płytę płytę The Jesus Lizard, co „Goat” się nazywa. Pierwsza minuta, pierwsze dźwięki. Bas pomrukuje jak ułagodzone zwierzę, po czym wchodzi przenikliwy żrący riff i tnie mnie po nerkach niczym przemysłowy nóż. Okrucieństwo perfekcji.

Myślę ja sobie o osobliwym uroku początków.

Pora ku temu jak najbardziej sposobna, albowiem właśnie na dniach skończyło się to i owo. Na przykład lato. Nigdy nie będę fanką pocenia się, ale jeśli siedząc po zmroku przy wpółotwartym oknie czuję, jak palce śmigające po klawiszach mi grabieją to znaczy, że shit just got serious.

Ponadto moi ukochani Tomahawkowie zakończyli trasę. Jeśli nie wiecie, co to jest Tomahawk i nie chcecie się dowiedzieć, to powiem Wam tyle: tam jest Mike Patton.

(A jeśli przypadkiem chcecie się dowiedzieć, to rzeknę obszerniej: weźmij hard rock, taki dźwięczący polerowanym mosiądzem. Wymocz go w mętnych wodach podświadomości, aż straci cały błysk i pojawią się zacieki. Przyrzuć kopę pozornie zbłąkanych, w istocie zaciekle precyzyjnych riffów. Perkusję, która mógłby zasilać sieć energetyczną małego miasta. Teksty, emanujące plugawą poezją tudzież skalanym poczuciem humoru. Domieszaj wokal, który potrafi chłostać pieszczotliwie – oraz przejść od wizgu banshee do nuty tak jedwabistej, że chciałoby się przy niej umrzeć. Na tym – z grubsza oraz b. pobieżnie – polega Tomahawk.)

Widziałam ich dwakroć, we Wrocławiu oraz w Amsterdamie. Przemierzyłam w tym celu niedorzeczne ilości mil. Wstawałam szokująco wcześnie, ekscytowałam się nadmiernie, pozwalałam rozmaitym niskobudżetowym środkom transportu udręczać swe ciało i duszę (dziękujemy firmie Sindbad Travel), wystawałam wytrwale pod zatrzaśniętymi prewencyjnie dźwierzami klubów, podczas gdy wewnątrz trwał hałaśliwy armagedon, czyli próba. Względnie, z wdziękiem Szpiega z Krainy Deszczowców przesiąkałam magicznie do wnętrza i skwaszona obsługa musiała mnie wyprowadzać (True story.) Robiłam rzeczy, które nigdy dotąd nie przyszłyby mi do głowy, jak zaczepianie ewidentnie się śpieszącego muzyka na ulicy i wymuszanie na nim zdjęcia. W rezultacie mam fotki z połową ansamblu. Na twarzach panów maluje się łagodne skołowanie, albowiem zagadałam ich obu niemalże na śmierć. Innymi słowy: było wspaniale! Było warto.

A teraz jest jesień – i wszystko to odpływa w dal i mrok niczym ów przysłowiowy, wyświechtany, opadły z drzewa liść. Pora deszczowa w Polsce. Młódź od dwóch tygodni bierze się za bary z edukacją w brzydkich salach, zalanych jadowitym jarzeniówkowym blaskiem. Jest buro oraz piździ. Niechętnie dopuszczam myśl, iż oto nadszedł czas, by obrać sobie przyziemne, namacalne cele i zacząć je realizować.

Szarówka paradoksalnie sprzyja skupieniu umysłowemu. Wnioski wyciągnięte w przesyconym wilgocią i dymem powietrzu są jakby przenikliwsze. Wiem na pewno, iż chcę – i mogę – napisać książkę. Wiem także, że potrzebuję pracy. Najlepiej jakoś związanej ze słowami. W każdym razie takiej, od której mój kapryśny, do pewnych rzeczy kompletnie nieskłonny mózg nie zgalaretowieje za pierwszym podejściem.

Wiem też, że nie chcę się już nad sobą rozczulać. Szanowni Czytelnicy, sezon na bezpłodne autoużalanie niniejszym uznajemy za zamknięty. Mogę babrać patykiem w ranie, co się nie zagoiła i nigdy nie zgoi. Mogę jeszcze odnieść w życiu jakieś sukcesy. Ale za chińskiego chu… nie dam rady robić obu tych rzeczy naraz.

Tupecik Marleny Dietrich

Marlena Dietrich chciała być piękna.

Także w wieku, kiedy jedyny komplement tyczący prezencji, jaki kobieta może usłyszeć, to  że na ten wiek nie wygląda. Na perfidne archeologiczne powiedzonko o „śladach dawnej urody” spuśćmy grubą zasłonę facepalmu.

Marlena miała do sprawy metodyczne podejście. W ostatnich latach kariery chodzenie i stanie prosto sprawiało jej trudności, więc przed występem wciskała się w jakieś niesamowite gorsety. Natomiast skórę twarzy naciągała ponoć igłami, by tak spreparowaną fizjonomię uwieńczyć peruką. Skutkiem tych zabiegów stawała się nieco spięta (wybaczcie niesmaczny dowcip, nie mogłam się powstrzymać). Co jakiś czas podobno spadała ze sceny, uszkadzając sobie to i owo. Dziwnym nie jest. Gdybym dźwigała na łbie abażur z martwych włosów (wiecie, jak takie cholerstwo grzeje?) pod nim zaś koronę cierniową a la Hellraiser –  do wyjścia na widok publiczny i zabawiania ludzi skłoniłby mnie tylko haust wódki.

Dlaczego nieszczęsna męczyła się tak okropnie? Wszyscy wiedzieli, że ma 60 lat i słabe zdrowie. Gdyby zjawiła się na scenie w komfortowo powiewnych szatach, wnoszona dajmy na to w lektyce kapiącej perłami (Marlena lubiła styl glamour, spodobałoby jej się to) wielbiciele zareagowali by zrozumieniem i czułością. Po co peruka? Po co makijaż nakładany kielnią oraz kiecki tak obcisłe, że uwieczniona w nich na zdjęciach artystka prezentuje się niczym aksamitnorzęsa, migocąca, raczej nieszczęśliwa mumia?

Myślę, że Marlenie szło o Doskonałość.

Doskonałość, inaczej zwana Perfekcją, to takie zwierzę, którego nikt nie widział – ale każdy jest przekonany, że wie, jak toto wygląda.  Wiedzą to rozmaite pisemka tzw. kobiece, w tonie perswazyjno-pokuśliwym podsuwające swym czytelniczkom pod nos coraz to nowe specyfiki, do owej doskonałości wiodące. Nowy, rewelacyjny krem z wyciągiem z lewego jądra nakrapianej płaszczki tasmańskiej (czy płaszczki w ogóle mają jądra? Czy na sali jest biolog?) sprawi, że skóra Twojej szyi, czytelniczko odzyska ponętną gładź. Ty zaś odzyskasz sens życia, gdyż mąż/narzeczony/gach przestanie wreszcie wodzić spojrzeniem za każdą gówniarą przed  trzydziestką. Znacie to? Znamy. To posłuchajcie.

Zjawisko dążenia do niemożliwego ma tę paskudną właściwość, że jak by go nie analizować, demaskować, wyśmiewać, psychologicznie uzasadniać, grać na larum i siadać na koń, choćby i z szablą w zębach – ma się świetnie.

Absurdalne pragnienie bycia Nieskalanie Piękną jest  zamurowane (czy przez naturę, czy też przez kulturę – nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie) w niejednej damskiej psyche.  Właścicielka tejże zapożyczy się i nabędzie cholerny krem z jądra płaszczki. Z efektem wiadomym.

Znałam w poprzedniej pracy dziewczynę przecudnej urody. Używam tego określenia z całą świadomością. Była wysoka, prosta, wdzięcznie smukła, długonoga, opalona i złotowłosa. Miała fizjonomię jasnookiego elfa. Faceci tracili na jej widok wszelki rozsądek.

Otóż ta powalająco atrakcyjna – jestem niczego sobie, ale czułam się przy niej jak ziemniak pastewny – osoba poszła i zrobiła sobie botoks.

W wieku dwudziestu kilku lat.

Odtąd w firmie wszedł w użycie następujący dowcip. Podchodziło się do piękności i proponowało: – Ewka, podnieś brwi!

I Ewka podnosiła. Tak jej się w każdym razie zdawało – jej tchnąca urodą i świeżością twarzyczka pozostawała nieporuszona.

Zanim zda się, iż już-już dojeżdżam do trywialnego „Dlaczego kobity są takie głupie?” pragnęłabym  zwrócić uwagę, iż problem nie dotyczy bynajmniej tylko kobiet. Płeć, niesłusznie zwana brzydką – mnie się owa podoba na ogół znacznie bardziej, niż własna – ma za uszami w wiadomej kwestii.

A raczej nie ma. Włosów.

Włosy mężczyzny to jest jakiś masochistyczny fetysz, intensywnością swego wpływu dorównujący naszemu słynnemu cellulitowi. Z tym, że te dziwaczne dołki na udach przez większość roku nie wychodzą jednak na bezlitosne światło dzienne, gdy czaszka…sami rozumiecie.

Problem zarysowuje się z całą ostrością, gdy przyjrzymy się gwiazdom estrady.

Znakomity – i do tego bardzo sympatyczny, jak można wywnioskować z dokumentu „It Might Get Loud” –  gitarzysta rockowy znany jako The Edge nie pokazuje publicznie czubka głowy. Jak nie ma na niej kapelusza, to czapeczkę – pończoszkę. Wygląda to nieco dziwnie, zwłaszcza, gdy zdjęcia kręcone są w pomieszczeniu.

Film się skończył – był zresztą cudowny, o magii elektrycznego grania, o gitarach, no i występował tam Jimmy Page, wspaniały i figlarny zarazem niczym Gandalf – ale ja nie o tym. Film się skończył, a ja zostałam z pytaniem: czy Edż w tej antygwałtce wita żonę przy śniadaniu? Czy on się w niej kładzie do łóżka?

Czapeczka przynajmniej dobrze kryje, co ma (zdaniem artysty, I couldn’t care less) kryć.

W ogóle łysi mężczyni są całkiem, całkiem. Ale ja nie o tym.

Miałam zasadniczo napisać o papieżu, a zeszło mi się na różne kłopotliwe sposoby podtrzymywania urody. Zaraz połączę jedno z drugim.

Papież wziął i abdykował. Uzasadnił to całkiem rozsądnie: że jest już stary (zaiste, jest) i że nie czuje się na siłach (co zrozumiałe.) Komentarze rozbrzmiały z prawa i z lewa, jedne utrzymane w tonie elegijnym, inne nieco dowcipniejsze. Ale chyba nikt (?) nie zwrócił uwagi na sceniczny aspekt zagadnienia.

Papieżowanie jest przede wszystkim (dla mnie zaś wyłącznie, bom ateistka) teatrem. Owszem, jest się Najwyższym Jebutnym Autorytetem od Dosłownie Wszystkiego siadającym na złotych stolcach, przysługują także ekstra miękka pierzyna i poranna herbatka w Rosenthalu. Lecz poza tym – prawie same nieprzyjemności.

Trzeba wdziać na zgięty wiekiem grzbiet te wszystkie tkane ciężkim złotem, absurdalne ornaty, kapy i narzutki. Niezbędne jest stosowanie skomplikowanej papieżowej choreografii. Liczne podróże służbowe z  nieuniknionym Kroczeniem, Pozdrawianiem, Przemawianiem i Odprawianiem potrafią dać w kość. Pastorał też swoje waży. Do tego ci fotografowie; zaglądają człowiekowi w nos i złośliwie zliczają mu zmarszczki, a potem ujęcie pod wiatr robi furorę na kwejku. Ten pan ma 86 lat. Trudno od niego wymagać, żeby wzorem Marleny wbił się w gorset, zaś czcigodnie zwiotczałą fizys rasował sztucznymi rzęsami.

Poczytałam sobie zjadliwe (czy na gazecie trafiają się inne?) komentarze o tym, jak to B16 skapitulował, gdyż zdał sobie sprawę, że nie zatrzyma triumfalnego Pochodu Nowoczesności. Moim zdaniem wkrótce już eks-papież nie wygląda, jakby zdawał sobie sprawę z czegokolwiek. Wygląda natomiast, jakby nie wytrzymywał kondycyjnie. Skakanie po scenie trzeba mieć we krwi, a nie każdy może być Marleną.

I chociaż nie mam najmniejszego powodu, żeby darzyć pana Ratzingera sympatią, to dziś zrobiło mi się go żal. Dotyczący go artykuł na wyborczej przemycił zgrabne sformułowanie: „nieuniknione w tym wieku problemy z prostatą.”

Otóż na coś takiego żaden mężczyzna, nawet naczelny ksiądz – nie zasługuje. Są jakieś granice medialnego upokorzenia.