Gojira. Przez er.

Ale się spasł/a. To wszystko przez postępujące zatrucie środowiska.

Ale się spasł/a. To wszystko przez postępujące zatrucie środowiska.

Gdybym chciała niebanalnej fabuły, wyrafinowanej, głębokiej psychologii tudzież wybitnego aktora w głównej roli, nie wybrałabym się na „Godzillę”. To jest film o przerośniętym dinozaurze z morza. Z laserem w paszczy, na litość nieboską. Malowniczą potworność potworów wyreżyserowano – oraz pokazano – koncertowo. Tytułowa Godzilla nie pojawia się przez ponad jedną trzecią filmu. A gdy wreszcie mamy z nią przyjemność – operator skąpi nam porządnego widoku. Cienie, wzburzona fala, unoszący się nad nią charakterystyczny kończysty grzbiet. Śmigający fragment równie rozpoznawalnego ogona. Niedosyt. Jak w pierwszym „Obcym” lata temu – widzimy tylko tyle z gada, ile absolutnie konieczne, by być pod wrażeniem.

Continue reading

Hobbit 2 czyli Defloracja Smauga

smaugs-daily-affirmations

Rozczulający jest, nie?

Deflorację Smauga zapodała moja serdeczna przyjaciółka (pozdrawiam Cię, E.!)gdy siedziałyśmy w przesyconym wonią frytury i nastolatków mroku, czekając, aż na oczy i uszy zwali nam się obligatoryjny 35-minutowy blok reklamowy. Od wczoraj nie myślę o tym filmie inaczej. Jak już znajdzie się powód do beztroskiego kwiku szczęścia to trzeba się go trzymać. Lepsze to niż łzy. Albo niźli abszmak, wuteef i ogólna gorycz w sercu.

Najpierw może o tym, co mi się w tym dziele podobało. Szybciej będzie.

Stephen Fry jako wielki, rozlazły, nad wyraz obleśny wielmoża z Rembrandta jest w pytkę. Jego wierny sługa z jedną tylko brwią, tudzież z ekspresją przywodzącą na myśl najlepsze czasy Monty Pythonów także ujdzie.

Bard jako przemytnik z bełtem do arkbalisty w miejsce kultowej Czarnej Strzały nie podniósł mi specjalnie ciśnienia. Chłopak jest śwarny, gra znośnie, zaś jego tzw. backstory ma sens i trzyma się kupy, czego o wielu innych elementach tego filmu nie mogę powiedzieć. Słuchajcie – ja naprawdę całym sercem popieram innowacje w opowieści znanej i kochanej. O ile te innowacje czemukolwiek służą.

Smok Smaug jest w pytkę. Myślę tu o technikaliach. Animacja to mistrzostwo galaktyki, tej i przyległych; jak ten kopulasty łeb podniósł i osypały się z niego lśniące monety, to przez chwilę wierzyłam w Dobro, Piękno i takie tam. Nie doczytałam, kto zaprojektował, zaś kto wprawił w ruch owego zwierza, ale gratki i szacun dla nich wszystkich. Bydlę jest piękne i porusza się jak żywe. Gdy ogromne pazury gniotą kamienne stopnie, zaś beczkowaty brzuch przemyka, kołysząc nad głowami naszej konus-kompanii można sobie wyobrazić gargantuiczny ciężar tego cielska. Zgrabnym zagraniem było nadanie smoczej źrenicy kształtu, na który każdy fan Tolkiena reaguje jak pies Pawłowa. Mimo, iż ten książkowy, oryginalny gad Saurona i przedsięwzięcia jego miał głęboko w łuskowatej swej rzyci. Z głosem, którym arcybestyja przemawia, mam nieco kłopotu (po coście macerowali szlachetny bas Cumberbatcha w jakichś trzeciej świeżości efektach specjalnych, bambaryły?!) niemniej, aktor posiada tak charakterystyczną ekspresję, że przebił się przez ów radosny embarras de richesse  i trafił tam, gdzie powinien. Czyli do mego serca. Co oni temu prześwietnemu smoku kazali mówić (niemal same banały) oraz w jakie rzadkiej urody sytuacje go wpakowali (hilarity ensues) to insza sprawa.

Krajobrazy jak zwykle są w pytkę, jak również cała sekwencja dziejąca się w Mirkwood. Cuda i dziwy wyczyniane przez kamerzystę z montażystą, abyśmy skutecznie doświadczyli wrażenia gniotącej, klaustrofobicznej duchoty – miód, sam miód, powiadam. Scena z pająkami zaspokoiła wszystkie moje hołubione latami oczekiwania i właśnie miałam z bananem na gębie rozsiąść się wygodniej w kinowym fotelu, gdy na scenie pojawił się ROZGOGOLAS.

Drodzy moi, recenzja ta gwałtownie zmienia swój ton. Dotąd pilnowałam się, by  nie kląć, ale teraz będę.

ROZGOGOLAS, KURWA.

Pomijam fakt, iż w momencie, gdy zadzierżyste elfiaki wkroczyły do akcji, by zadać przerośniętym arachnidom nieco good ol’ ultraviolence jakakolwiek wierność materiałowi źródłowemu poszła się jebać. I nie wróciła już. Wierność materiałowi źródłowemu nie dla wszystkich jest warunkiem sine qua non; inny mój serdeczny przyjaciel twierdzi wręcz, iż w poważaniu ma Tolkiena i zakurzone jego ramotki, zaś do kina udał się wyłącznie celem zaczerpnięcia pełną garścią wysokooktanowej zabawy. Może być i tak. Ale słuchajcie, najmniej lubiany bohater kinowej trylogii miał tu wyglądać Młodziej. Jeszcze Młodziej niż Wtedy, znaczy. Zamiast wziąć i scastingować dowolnego innego drętwusa w odpowiednim przedziale wiekowym, Jackson i konfratrzy ściągnęli Orlando Blooma – zapewne domniemywując, iż żeńska część fandomu zapłacze się łzami perlistymi, jeśli go nie będzie.

W efekcie facet cały czas ciągnie na wstrzymanym dechu, słusznie się obawiając, iż jak popuści, to a) będzie mu widać podwójny podbródek, zaś elfy takich nie miewają; 2) szpachla na ryjcu mu popęka i zacznie odpadać. Płatami. Jak wszyscy wiemy, Le Golas zawsze dysponował siarczystą ekspresją, ale tym razem zakrąża w okolice uncanny valley.

O towarzyszącej mu kobitce nie mam wiele do powiedzenia; dzioucha jest idealnie przezroczysta. No ładna, ale w Holiłódzie to takie pęczkami na drzewach kwitną. Jej romans z największym słodziakiem pośród krasnoludów jest ze wszech miar żałosny, ale to przecie nie babki wina. Ani nie chłopaczka, który gra Kiliego, na ten swój efemerytem podszyty sposób jest całkiem do rzeczy  – i ni z gruchy, ni z pietruchy zarabia Orkową Strzałę w poddupie, by przez resztę projekcji blednąć, stękać, chwiać się, upadać malowniczo i w ogóle, poważnie zawracać kontrafałdę.

Rozgogolony Golas prócz kobitki ma także ojca, demonicznie przegiętego króla Thranduila. Sceny z królem Thranduilem oraz Thorinem Dębową Tarczą to jest aktorstwo co się zowie. Krasnal patrzy posępnie i wyniośle (do czego zresztą ma odpowiednie spojrzenie, takie promieniste, okolone bujnych rzęs wachlarzem) zaś grubo pudrowany transwestyta Z Brwiami odwala Sztuczną Inteligencję, w komplecie z trzepotaniem i minami. William Shatner tudzież Joan Collins patronują zjawisku.

THRANDUIL HAS A POINT

Pamiętacie, jak to było z tymi beczkami? No. Więc Jackson et consortes poszli po rozum do głowy i uznali słusznie, iż faceci pozamykani szczelnie, unoszeni bezładnie na rwących falach to żaden Interes. Beczki są otwarte, wzdłuż brzegów rzeki roi się od agresywnie usposobionych atrakcji, zaś uwagę widza ponownie skupia na sobie niezawodny Le Golas, uskuteczniając takie kung-fu, iż fatality beczkowanym Bomburem (+100 do damage) to przy tym Doprawdy jest Nic.

Elfy nie są tu jedynymi winnymi. Drugie tyle czasu antenowego dostały orki. Po orkach wiele się spodziewać nie można – to nie są skomplikowane stworzenia. Ot, łażą, ryczą, naparzają wrogów po głowach brzydkimi topornymi broniami obuchowymi i szwargoczą w Ciemnej Mowie. To właśnie nasze orki robią przez wiele, wiele bezcennych minut i jakkolwiek Ciemną Mowę bardzo lubię – jest ładnie kadencyjna i ma taki szorstki wdzięk – to orcza wataha uskuteczniająca wuxia na dachach Miasta na Jeziorze jednak odebrała mi dech. Nie w pozytywnym sensie bynajmniej.

Martin Freeman aka Bilbo Baggins dostał w tym filmie, który nie bez kozery nazywa się HOBBIT (a nie, dajmy na to, „Awantury orczo-elfickie ze znaczną przymieszką smoka”) jakieś półtorej sceny do zagrania. Poza tym, plącze się gdzieś tam na trzecim planie, często gęsto znika z kadru (bo niski jest, zapewne) i w ogóle, przeszkadza.

Ścieżka dźwiękowa do Defloracji Smauga oscyluje pomiędzy męczącym, pompatycznym łomotem a jakąś recyklingowaną, pozbawioną cech charakterystycznych pulpą. Szkoda to wielka, bo do czego innego nas przyzwyczajono. Niemniej, nie wyniosłam pod kopułką ani jednej zapamiętywalnej melodii.

Aha – smoczysko i Zmyślna Akcja krasnoludów w Morii to temat na poemat. Bardzo dowcipny poemat. Jestem leniem, musi Wam więc wystarczyć wierszyk w tradycyjnym japońskim stylu tanka:

Krasnoludów moc

śmiga Smaugu pod brzuchem;

Stetryczał gad, ech;

Zażyć im się dał planem

z gatunku „Drużyna A”.

Thor. Z Thorem, o Thorze. O, Thorze!

Tak, byłam na tym filmie.

(Z zamiłowaniem oglądam wysokooktanowe szmiry o budżetach równych rocznym wydatkom co mniejszych państw. Natomiast filmu irańskiego o pasieniu kóz i szeroko pojętym bólu istnienia nie widziałam ni razu. Mam na imię Nina, mam prawie trzydzieści lat, dzień dobry.)

Uczyniłam to w prawdziwie amerykańskim stylu. Na projekcję wtarabaniłyśmy się z przyjaciółką (pozdrawiam Cię, E.!) w asyście dwóch napojów bąbelkowych o.7 litra tudzież z wiadrem popcornu, którym można by upaść tucznika medalistę. Pomna, jak bardzo szorują mi psychę kontynualne odgłosy ciamkania i siurpania, zazwyczaj nie robię takich rzeczy. Ale Nie Tym Razem. Inna sprawa, że do kina w ogóle chadzam rzadko (po co, gdy ma się w domu rzutnik, a w związku z tym wypas, o jakim właściciele plazm nabywanych na liczne, bolesne raty mogą sobie pomarzyć?) i nic mnie nie przygotowało na dwudziestominutowy blok reklamowy ze ścieżką dźwiękową nadawaną na pełnej kurwie. Powieki można rebeliancko zacisnąć; niemniej, gdy przeminęły wreszcie emitowane nad moją głową żwawe zachęty do nabywania podpasek, tamponów, abonamentów w Pleju, parówek dziecięcych (jeśli mielą je z dzieci, mogłabym się skusić) i tym podobnego wszeteczeństwa, nie byłam w stanie przypomnieć sobie, na jaki mianowicie film przyszłam. Szczęściem, wyraziste logo Marvela szybciutko osadziło mnie w czasie i miejscu.

Słuchajcie – z Thorem 2 uciechy jest co niemiara.

Chłopak nie emanuje żywą inteligencją. Ale tez nie musi, naprawdę.

Gdy pierwszy raz ujrzałam tę gębę myśl moja była taka: „Ranyjulek, Jim Hetfield ma dorosłego syna i ten syn gra w filmach!” Chłopak nie emanuje żywą inteligencją. Ale też nie musi, naprawdę.

Film nosi podtytuł „The Dark World” – coś ta ciemność modna ostatnio wśród blockbusterów – niemniej, żadnego mroku poza literalnym, pracochłonnie sporządzonym w CG (W ogóle, efekta są w tym filmie śliczne, no, ale to norma. Powiedzieć o dziele tego tonażu: „Efekta były niczego sobie, milordzie” to niczym skonstatować, iż księżna Kate of Windsor gustownie się ubiera. Za coś wszak jej płacą) spodziewać się nie należy. Jest oślepiająco jasno, wesoło i obłąkańczo krąży karuzela. Watę cukrową sprzedają. W kształcie różowych zajączków. Rozumiecie, jakiego rodzaju doznanie kinematograficzne próbuję Wam tu przybliżyć?

Fabuła w tego typu produkcjach jest mniej istotna, ale to wszyscy wiemy, prawda? Nie będę się więc siliła na jej referowanie. Primo – IMDB zrobiło to za mnie; secundo – zapraszam, idźcie sami na Thora 2. Zrozumiecie, dlaczego nie da się go z sensem streścić.

Teraz leci jedynie pobieżna ściąga dla niezorientowanych. W filmie występują:

– magiczny, samopowracający młotek, którym można napierdalać wroga z Wielką Siłą;

– Klata Chrisa Hemswortha (przez większą część projekcji niestety odziana, alas! Ale nie zawsze);

– wbrew wszelkim pozorom, wciąż żywy Anthony Hopkins. Tak na oko, facet ma jakieś 140 lat, ale trzyma się raźno. Możliwe zresztą, iż ma mniej – jeno liczne, dekoracyjnie udrapowane nań półpancerze, przeszywanice, karwasze, inne brzydkie słowa tudzież przyrzucony w charakterze figlarnego ozdobnika zwój tkaniny dywanowej cokolwiek wytłumiają nieszczęśnika, przy okazji zaś także jego zaiste królewską ekspresję;

– Architektura. Rozumiana jako: gmachy, wieżyce, kolumniszcza, krajobrazy ogólne oraz szczegółowe i w ogóle, Splendor. Fabuła wymaga, byśmy spędzili sporo czasu na chacie Hemswortha i Hopkinsa, czyli w Asgardzie. Ów zaś doprawdy nie zawodzi oczekiwań; wszystko tam jest rozrzutnie przeskalowane, beztrosko sprzeciwia się prawom fizyki i rwie oczy gustowną paletą barw. Z dominantą złotego. Tak, Asgard nakurwia złotem;

– Mroczne Srelfy z Mrocznego Srelfowa. Wetknięte do tego filmu, coby Klata Hemswortha miał się z kim napierdalać. Ja nie drwię, naprawdę, tak się ich kraina nazywa: Svartalfheim. Widno ktoś tam poszedł po rozum do głowy i postanowił ździebko przyciąć gargantuiczne koszta produkcji, pożyczając sobie parę masek z planu bardzo, bardzo niesławnego filmu pt. „Prometeusz”. Albowiem nasze srelfiaki* wyglądają właśnie tak. Plus blond kosy w kunsztownych splotach. Z planu Prometeusza pochodzi również system sterowania w ichnich srelfich statkach kosmicznych. Tak, dobrze przeczytaliście: w tym odcinku Klata ma do czynienia z agresywnymi, nieuprzejmymi i w ogóle, planującymi Całkowitą Anihilację (oryginały, nie?) Najeźdźcami z Bliżej Niesprecyzowanego Kosmosu. Strzelającymi z laserowych włóczni. Osłabłam cokolwiek, rzucając na papier to ostatnie zdanie, ale co zrobić – oni naprawdę z tych włóczni strzelają. Rozkurwiając w pył i drzazgi przecudną Architekturę.

– Prześliczna – zaiste, aż oczy rwie – choć zasmucająco bierna i ospała Natalia Portman. Znów przypadła jej niewdzięczna, nie rokująca Oskarów rola Nadobnej Y Omdlewającej Narzeczonej Bohatera. Zaprawdę, Holiłódzie, mamy dwudziesty pierwszy wiek. Czas skończyć z promowaniem idei oblubienicy-walizki. Czas najwyższy. Rozumiem, iż jeśli jest się dziewczyną boga grzmotu, takiego bardziej dziarskiego wieśniaka co napierdala się z Mrocznymi Srelfami to pula dziarskości została już rozdysponowana. Niemniej, parę Natalia-Wieśniak pomyślano tak, by to ona była mózgiem tej drużyny (jest fizykiem kwantowym czy jakimś innym, mnie nie pytajcie). A mało co to widać. Domyślam się, iż można zasłabnąć umysłowo w towarzystwie Klaty Hemswortha. Mnie by zapewne zajęło sporo czasu, nim zaczęłabym się trapić brakiem tematów do rozmowy – ale Żeby Aż Tak? W rankingu istotnych składowych opowieści Natalia leci daleko za Architekturą.

– Młodszy braciszek Klaty Hemswortha, ten…jak mu tam? Loki. Chude toto niemożebnie, skrzywione, maślankowato blade na gębie i z głupim zaczesem. Nie byłam fanką juniora za pierwszym podejściem, kiedy to nie dość, że przez cały film krzywdował sobie jak rasowe emo, to jeszcze robił wioskę, uporczywie obnosząc tandetny hełm z rogami. Tym razem hełmu się wyzbył, zaś jego brytyjski akcent jest przeczysty jak woda w strumieniu –  i stworzony do złośliwości, które scenarzyści często gęsto wkładają mu w usta. Pasywna agresja Lokiego ładnie konstrastuje z rzutkim nieskomplikowaniem Hemswortha, więc niechaj mu już będzie. Niemniej, ogólnego zachwytu tą anemiczną fizys raczej nie pojmuję.

– Wybitny Fizyk Bez Gaci. W tej roli doniosłej – Stellan Skarsgaard. Facetowi przyszło robić za komiczny kontrapunkt  i radzi sobie z tym, jak potrafi. Znaczy, lepiej niż gorzej. Nie jestem wybredna, więc się śmiałam.

– Statek Kosmiczny w Greenwich. To jest dobre. Zalecam obejrzenie Dzieła choćby dla tego jednego ujęcia, gdy wehikuł Mrocznych Srelfów – wyglądający jak niebotycznych rozmiarów klin bardzo zamczystego, bardzo kostropatego, całkiem czarnego tortu – powoli, dostojnie wbija się w kompleks klasycystycznych zabudowań. Niszcząc go w pizdu. O takie kino walczyłam.

Z rzeczy i spraw mniej namacalnych w filmie występują też:

– interesująca wizualnie substancja masowego rażenia, tzw. Mhroczny Ether. Czy jakoś tak. W każdym razie przez h. Substancji tej nasi Źli pragną niczym kania dżdżu, owa zaś zmyślnie przytaiła się w organiźmie Natalii Portman. I stąd zamieszanie całe. Rozumiecie chyba, iż Klata Hemswortha nie będzie siedział z młotkiem założonym na nogę, gdy Mroczne Srelfy poniewierają mu kobietę.

– koniuncja wszystkich planet…ee, krain….eee, czegoś tam. Konieczna, by montażysta mógł uskuteczniać szybkie jak świst wiedźmińskiego miecza cięcia pomiędzy rozmaitymi planami tej wielowątkowej i złożonej opowieści. Wygląda to z grubsza tak: Londyn, planeta ludziów/cięcie!/ Architektura, najazd na omszałe oblicze Hopkinsa/cięcie!/ samo serce Mrocznego Srelfowa, wódź Złych zapodaje coś gniewnie w kuchennym sindarinie*/cięcie!/ znowu Londyn. Powtarzać do skutku.

Technikalia owejże koniuncji w całym filmie rozumieją może dwie osoby: Natalia (którą zbyt wciągnęły wiry wydarzeń, by miała sposobność nam to porządnie objaśnić) oraz Wybitny Fizyk Bez Gaci. Ów próbuje, i owszem. Niemniej, nie czujemy się szczególnie zbudowani wiedzą, którą pozyskaliśmy.

Teraz wiecie już, czego się spodziewać. Takie filmy jak „Thor 2. Mroczny Świat” najlepiej ogląda się sercem.

 

* Jako wierna czytelniczka felietonów niezrównanego Feliksa W. Kresa podzielam jego pogląd, iż elfy w popkulturze (poza jednym powszechnie znanym wyjątkiem )= Obciach. Jestem pewna, iż J.R.R. Tolkien także pogląd ów podziela oraz że obraca się w swym tweedem wymoszczonym grobie jak na rożnie za każdym razem, gdy jakiś asystent scenarzysty podpieprzy parę zdań w sindarinie, zniekształci je, a następnie wetknie w usta swoim nędznym podróbkom Jedynych Prawdziwych Elfów – i nawet o tym godnym pożałowania fakcie nie wspomni w creditsach.

O pięknie łatwym, czyli Pacific Rim

Trzy dni temu obejrzałam „Pacific Rim.”

Tak, dopiero teraz. Film dawno przemknął przez ekrany multipleksów i przeminął, ponownie jak burzliwy zachwyt entuzjastów tudzież wstręty niechętnych, nie kminiących konwencji. (Wysokooktanowa fiesta dla oczu wiecznych chłopców i dziewcząt. Za jakieś straszliwe dolary. Traktująca o heroicznym naparzaniu się ludzkości, ZBROJNEJ W WIELKIE ROBOTY, Z GARGANTUICZNYMI POTWORAMI Z KOSMOSA, przypominam. Ktoś tam na szacownych gazetowych łamach smędził, iż scenariusz śmiesznie przewidywalny, zaś psychologia postaci płytka jak dorzecze Narwi. Na zarzuty te ja odpowiedzieć mogę jeno):

Naści Mike'a Pattona w siatce na kartofle na głowie. Nie ma za co.

Naści Mike’a Pattona w siatce na kartofle na głowie. Nie ma za co.

Jeżeli jakimś cudem  go nie widzieliście, uwierzcie mi na słowo: film jest zajebisty. Tak zajebisty, jak zajebista była torba czekolad, żelków i innych substancji wysoko przetworzonych, którą w czasach dzieciństwa darowywała mi babcia. Spędzałam potem wigilijny wieczór (lub inną podobnie rodzinną okazję) skryta pod stołem, pod obrusem, wiążąc sznurowadła sędziwych wujów parami. Z podwzgórzem skwierczącym od nadmiaru cukru, odrobinę maniakalna, za to z pewnością szczęśliwa.

Pacific Rim rządzi i pomiata z siłą taranu. Mimo scenariusza, co chlupie sobie wartko solidnie betonowanym korytkiem, ani przez chwilę nie próbując udawać, iż Jest Natchniony. Pomimo psychologii, której bohaterowie mają właśnie tyle i akurat tyle, coby historyjka bezszwowo popylała tymże korytkiem. Te z postaci w filmie występujących, którym psychologia do niczego nie jest potrzebna, nie przejawiają jej wcale – w zamian otrzymały zapierającą dech stylówkę i to nam musi wystarczyć.

Słuchajcie – wystarcza. Reżyseruje Guillermo del Toro, facet o nieokiełznanej wyobraźni, zamiłowaniu do ludzi i widoków skalanych dziwacznością tudzież imponującym pierdolcu odnośnie szczegółów. Spece od grafiki 3D tudzież animacji, których wokół siebie zgromadził, warci są tyle złota i platyny, ile sami ważą. Słuchajcie – w tym filmie występują Stwory z Potwornych Wymiarów. Łuskowate, zwaliste. Wielkie na co najmniej kilkadziesiąt pięter. Cokolwiek dinozaurokształtne, acz z bajerami w rodzaju funkcji strzykania ślicznie podświetlonym kwasem. Owe tytaniczne paskudy brodzą we wzburzonych falach oceanów ziemskich, które im co najwyżej do pasa sięgają, oraz Niszczą Miasta jak Godzilla przykazuje. Na co wkurwiona Ludzkość reaguje przy pomocy porównywalnie wielkich, zasilanych atomówką robotów bojowych o heroicznych kształtach. Maszyniszcza te noszą pieszczotliwe, a zarazem buńczuczne nazwy, nawiązujące do tradycji chrzczenia bombowców podczas drugiej światowej i współtworzą galerię postaci niemal w tym samym stopniu, co pilotujący je ludzie. Kto nie widział, jak wielotonowa Gypsy Danger wyłania się z ulewy i mroku, zwiastując wrażym bestyjom rozpierdol, posągowa, groźna oraz zachwycająco wąska w biodrach niczym młody Clint Eastwood – ten jeszcze niewiele widział:

gipsy danger idzie ci wpierdolić

Ów mały zasmarkany łobrazek zupełnie tego nie oddaje. Pałętające się po jutubie niskiej jakości odpryski też nie. To jak wyrokować o urodzie Marylin Monroe przez dziurkę od klucza. Zróbcie sobie przysługę i posiądźcie ten film w HD.

To nie jedyne przyjemności natury estetycznej, jakie będą Wam dane. Mniejsza o Charliego Hunnama – tak się składa, że gra tam główną rolę (na moje to blond mydłek jakich wiele, cóż, że perfekcyjnie wyrzeźbion, gdy mdły, zupa mleczna, kakao z pianką i ptyś) ale, słuchajcie-słuchajcie, tam występuje IDRIS ELBA:

Jakieś pytania?

Jakieś pytania?

Dwa metry powściągliwego męskiego wdzięku, podprawionego absolutnym autorytetem. Idrisowi takie rzeczy przychodzą z palcem w (zdecydujcie, gdzie.) A ponadto czego by na grzbiet nie wciągnął, leży to na nim niczym na królu, wizytującym incognito swoje włości. Taki chłopak ma sznyt.

Jako rozszalała fanka obejrzałam rzecz jasna także materiały dodatkowe, czyli „Making of”. Jest tam przepyszny materiał z próby stolikowej, gdzie Idris w cywilu przymierza się do swej kluczowej w tym filmie kwestii: „Today we cancel the apocalypse!” Słuchajcie, on wypowiada owo zdanie, tchnące bezwstydną badassery i lekuchno się uśmiecha tymi pełnymi wargami. Wie, że jest – jak to ujmuje młodzież – epicki.

Pacific Rim to zupa z samych blasków. Łatwa uroda. Holiłódzkie piękno odcinane od metra i puszkowane taśmowo, z poszanowaniem sprawdzonych receptur. Piękno łatwe, przystępne, skrajnie niewymagające (wysiłek intelektualny przy jego odbiorze wręcz szkodzi, nie pomaga, jak widać na przykładzie kwaśnej reakcji gazetowego recenzenta.)  Uwielbiam łatwe piękno. Nie należy go odrzucać, jak nie lza odtrącić daru, mającego postać torby importowanych niemieckich czekolad i innych żelków.

Ono dopieszcza tak hojnie i niczego nie wymaga w zamian – oprócz tego, coby być bardziej niż trochę dzieckiem i mieć bardziej niż trochę szmergla.

*Post dzisiejszy sponsorowała grupa Motorhead (z umlautem), co mogło wpłynąć na jego cokolwiek gorączkowy charakter. Lemmy Kilmister nie ma z pięknem nic wspólnego – rzadko się zdarza, żeby jakiś artysta tak dosłownie przywodził mi na myśl płaskogłowego gada – ale jest marynowanym w ciężkich alkoholach, starożytnym promiskuitą z imponującym zarostem, więc go kochamy.)