Co to jest poliamoria (3). Zazdrość

To zwierzątko nazywa się bluespotted ribbon stingray i jest absolutnie urocze. Jakby wymyślił je ktoś z Pixara. Gdyby zazdrość była żywa, byłaby czymś z kolącym zatrutym ogonem. Dlatego będzie ilustrowało ten wpis.

To zwierzątko nazywa się blue spotted ribbon stingray i jest absolutnie urocze. Jakby wymyślił je ktoś z Pixara. (Gdyby zazdrość była żywa, byłaby czymś z kolącym zatrutym ogonem. Dlatego będzie ilustrowało ten wpis.)

Zazdrość to taka sama przyjemność jak puszczanie wódczanego pawia. Boli okropnie, wygląda obrzydliwie i zraża nam ludzi.
Wyzwolenie się od tego gada to zadanie na całe życie. A przejście w tryb poli wbrew pozorom w tym pomaga.

Continue reading

Lepiej trzymać z tym, kto bije

Ten obrazek rozplenił się w internecie. Mnóstwo ludzi uważa, że jest bardzo zabawny.

Obrazek Człeka-Nietoperza, sprzedającego wiernemu Robinowi liścia rozplenił się w internecie w tysiącu wariantów. Najwyraźniej mnóstwo ludzi uważa, że jest bardzo zabawny.

Zgwałcono kobietę? „Mogła tam nie iść, mogła się tak nie ubierać.” Rzesze ludzi patrzą w oczy biedzie za sprawą pochopnie zaciągniętego kredytu we frankach? „Było myśleć, za głupotę się płaci.” Osoby, którym tego typu wypowiedzi przychodzą najłatwiej – to właśnie owi mityczni normalni. Jak dotąd w życiu szło im świetnie. Nie dopuszczają myśli, że mogłoby nagle pójść nie tak. Okrutne wypadki losowe? Bankructwo? Nieuleczalne choroby, niweczące prężną karierę zawodową? Takie rzeczy przytrafiają się tylko osobom nieodpowiedzialnym i lekkomyślnym, ale nie mnie! Na pewno nie mnie!

Continue reading

O tym, że warto siebie lubić

Obrazek ze strony: biblioklept. org. Kopirajty należą zapewne do twórcy Fistaszków.

Obrazek ze strony: biblioklept.org. Kopirajty należą zapewne do twórcy Fistaszków.

Warto.
Nawet gdy tak się akurat składa, że obiektywnie nie bardzo jest za co.

Mamy święta, nieprawdaż. Tym razem te jajeczne. Pozwólcie zatem, iż zaserwuję Wam dziś banał obły jak jajko.

Warto być swoim własnym przyjacielem. Jak rozumiem przyjaźń? Do przyjaciół naszych nie stosujemy tej samej bezwzględnej miary, co do reszty populacji. Jeśli nieznana mi bliżej Gryzelda Lewoskrętna z Bytomia wda się z relację z zamożnym hurtownikiem mrożonego drobiu, wyłudzi zeń hasła do spęczniałych forsą kont, następnie zaś udusi nieszczęśnika swem biustem obfitem w trakcie gry wstępnej – powiem „Well, to nie było zbyt mądre.”
Jeśli podobnego czynu dokonałaby E., spytam tylko, czy wybrała już hurtownikowi zaciszny skwerek. Oraz czy mam przynieść własny szpadel.

Continue reading

Depresja. Jak rozmawiać z czarnym psem

black-dog

Życie – a zwłaszcza praca – nie poczeka, aż zaczniemy czuć się trochę mniej gównianie. Szanse przepływają mimo jak obłoki. Podjęte w najlepszej wierze zobowiązania bezgłośnie stają się zaległościami. Wszystkie „obiecałaś”, „powinnaś” i „trzeba” piętrzą się w zastraszającym tempie – podczas, gdy ty, zgnieciona jak papierowy śmieć siedzisz w kącie, starając się nie być. Rozmiary tej wieżycy obowiązków zaczynają górować nad tobą nie mniej niż cień psa. Trzeba się bronić, kochani. Zanim ten cień nas pogrzebie.

Continue reading

Daj se siana, wojowniku światła

jimmy dean

Co takiego złego jest w byciu starającym się średniakiem? Nie będziemy wszyscy Cioranami czy innymi Johnami von Neumannami, co odmienili oblicze ziemi (tej ziemi). Na opuszczających rokrocznie posępne szkolne mury czekają (w najlepszym razie): posady księgowych, budowlańców, pracowników rozmaitych usług, właścicieli małych i średnich biznesów. To nie są zawody, w których fantazja ułańska tudzież skłonność do bycia Wbrew Regułom przydaje się nadmiernie.

Continue reading

Nie warto być empatycznym

Od kiedy pamiętam, emocje obcych ludzi wchodzą mi na psychę. Niczym oddział specjalny do willi mafijnego bossa. To jest – z przytupem. Włażę ci ja do tramwaju czy innego środka udręki zbiorowej. Patrzę na twarze wokół, zmięte, skrzywione, tak bardzo po nadwiślańsku niechętne bliźnim. I wcale tego nie chcąc, widzę jednostkowe tragedie. Kakafonia z odłamków cudzego życia wdziera mi się pod czachę, powodując szkody. Nie mogę się skupić na własnym.

Continue reading

10 sygnałów, że ta znajomość nie ma przyszłości

let that shit go

A co, jeśli Wybraniec przepędził ostatnie 30 lat życia na rozszalałym hedonizmie, ze szczególnym uwzględnieniem orgii wieloosobowych obupłciowych? Miałyście cichą nadzieję, że zaprosi Was na taką orgię. Teraz jednak chłop czuje, iż nadszedł czas, by się Ustatkować. Chciałby spróbować swych sił w ze wszech miar tradycyjnym związku monogamicznym, takim z trzymaniem się za rączkę i patrzeniem na księżyc. Ma nadzieję, że Wy mu w tym pomożecie.

Continue reading

Jak uwodzić z klasą? Nieporadnik.

Gdybym znała wyczerpującą odpowiedź na pytanie postawione tak śmiało, nie byłoby mnie tu. Sączyłabym modżajto* na Seszelach, w wolnych chwilach nonszalancko tarzając się w forsie.

Własnej forsie. Uczciwie zarobionej, żeby mnie tu bez złośliwych insynuacji. Na sprzedaży poradnika.

To, co zaprezentuję poniżej, to w żadnej mierze nie będą porady. Ot, mam dziś nastrój osobliwie figlarny. Jedziemy tedy z koksem.

Czas jakiś temu znalazłam w gazecie tzw. kobiecej (ale takiej niby lepszej – miast rozkładówek poświęconych Przecudnym Butom tudzież kolejnej ciąży Beyonce mamy dział zachęcająco zatytułowany „Samorozwój”) reklamę warsztatów. Zazwyczaj w rufie mam warsztaty, lecz tytuł przedsięwzięcia mnie zaintrygował. Szło to tak:

UWODZENIE Z KLASĄ. JAK CZAROWAĆ MĘŻCZYZN W DOBRYM STYLU?

i wanna do boring things with you

No śmiechłam, jak mawia młodzież. Kiedym się już wyparskała i starła ciepławą herbatkę z podołka, nawiedziła mnie niemniej Myśl. Myśl ta była krótka i ostra jak nóż taktyczny. Wszakże podaż generuje popyt, czy tak? A co, jeśli pytanie – postawione tak śmiało, jednakże, jak się bystry czyteniku pełci obojętnej od razu zorientowałeś/łaś, najzupełniej bez sensu – domaga się odpowiedzi? Kto wie, ile rozważnych, ambitnych, być może bardziej niż trochę dumnych, być może bardziej niż trochę nieśmiałych, traktujących swoje życie zadaniowo (tabelka w Excelu: „Stać się bardziej uwodzicielską” z podpunktami, terminami i w ogóle) czytelniczek tego niegłupiego przecież pisma pójdzie na lep oferty tak sformułowanej?

Skutki mogą być Straszne.

Po pierwsze – spadnie nam drastycznie (i tak ponoć wątły) przyrost naturalny.

Po drugie – permanentny niezrozum tudzież ocean obcości zbyt daleki, by dało się go przepłynąć słowami, jaki panuje często ** między mężczyzną a kobietą – wydatnie się powiększy.

Jakby mało było na tym padole łajna wszelkich przykrości, no.

Nie orientuję się, ile wiernych czytelniczek ma rzeczone pismo, ani czy kurs CZAROWANIA MĘŻCZYZN W DOBRYM STYLU ogłaszał się gdziekolwiek indziej. (Zapewne tak.) Niemniej podejrzewam, iż trącące ostro salonikiem przedwojennej ciotki ujęcie tematu znamionuje problem o poważniejszej skali. Jakkolwiek skromny mój wkład w blogosferę, bom muszka jętka i ślad na wodzie zostawiam nieznaczny, mikronowy wręcz – empatia dla znękanego rodzaju damskiego*** burzy się we mnie, przelewa bałwanami. Zdecydowana jestem Przeciwdziałać.

Na początek disclaimer: Żaden sensowny mężczyzna nie potrzebuje, żeby go CZAROWAĆ Z KLASĄ. NA LITOŚĆ BOSKĄ. Jeśli potrzebuje, jest w najlepszym razie  osobnikiem cokolwiek roszczeniowym, któremu się wydaje, iż świat to bankiet wydany dla jego przyjemności. W najgorszym – neurotycznym control freakiem, co rozpisuje scenariusze randek łącznie z kluczowymi kwestiami i dąsa się, jeśli wybranka odjedzie od tego, co zaplanowane.

O co w ogóle cho z tym czarowaniem? Co ja, czarodziejka Circe jestem? Kto wetknął czubek nosa w mitologię antyczną, ten wie, jak się skończyło tetatet Odyseusza i Circe. Jego kumple z załogi skończyli jako wieprzowina. Nie permanentnie, ale to fakt.

A propos tej kobiecej KLASY. Mało jest pojęć równie pojemnych. Wybierając na oślep z grupy, powiedzmy stu osób, bez trudu natrafimy na dwie takie, dla których owa mityczna jakość oznacza coś najzupełniej przeciwnego.

Zetknęłam się z najrozmaitszymi propozycjami:

– Kobieta z klasą nie pali na ulicy. (WTF?)

– Kobieta z klasą nosi szpilki, natomiast nie nosi tipsów. (Dla mnie jedno i drugie – odpowiednio = mordęga i ohyda, ale jak lubi, niechaj sobie nosi. Ludzie, żyjcie i dajcie żyć innym.)

– Kobieta z klasą nie podaje dalej pikantnych szczegółów z życia swych przyjaciół, zasłyszanych w poufnej pogawędce. (Z tym jestem skłonna się zgodzić. Niemniej, od mężczyzny z klasą wymagalibyśmy dokładnie tego samego.)

– Kobieta z klasą unika makijażu i nie farbuje włosów. (Sorry, Ebenezerze, bardzo cię lubię, lecz fakt, że jesteś Amiszem, poważnie zaciemnia naszą wspólną przyszłość.)

– A właśnie, że kobieta z klasą maluje usta na wrzący karmin, zaś włosy ma utlenione po korzonki, zawsze i bez wyjątku.

I tak dalej.

Jak widać, każdemu jego podniety. Mamy tyleż odmian klasy, ilu konsumentów zagadnienia.

W tej sytuacji wypracowanie jednej, w miarę uniwersalnej, dającej się ująć w ramy kursu definicji CZAROWANIA Z KLASĄ jawi mi się jako chuja warte.

Jeden pan zadławi się z zachwytu, gdy kursantka uderzy doń cytatem z filmowego arcydzieła o poważnej sile rażenia. Drugi pozostanie jako ten lodowiec, gdyż nieszczęsna miała usta pokryte jaskrawą pomadką. A on takich nie lubi. I cały misterny plan uwiedzenia można sobie pognieść, coby był miększy, zaś następnie użyć w charakterze podcieraczki.

Disclaimer nr 2: Żaden sensowny mężczyzna nie będzie się zastanawiał, czy jego strategia podrywcza jest W DOBRYM STYLU. Owa ma być skuteczna i tyle. Dlaczego więc miałaby nad tym dywagować jakakolwiek przytomna kobieta?

Nie, naprawdę. Cóż to jest za ustawienie problemu? Dafuck? Znajdźcie mi faceta, który widząc atrakcyjną sztukę godną zachodu rozważa gorączkowo, czy aby jego opener jest na nią dość Gustowny. Jeżeli tacy istnieją, bardzo proszę, aby się zgłosili. Przyznam z pokorą, iż złożoność życia mnie przerasta i dostaniecie panowie ode mnie po czekoladzie Wedla.

Podstawowe maniery bardzo pomagają, fakt. Mężczyzna, który rozgłośnie i bez skrępowania beka w mojej obecności poważnie umniejsza swój zwierzęcy magnetyzm. Staroświeckie bajery jak podanie płaszcza, dyskretna dłoń podana przy wchodzeniu do tramwaju, podanie ognia czy wręcz papieros odpalony własnym papierosem – nieodmiennie zmiękczają moje (nie do końca jeszcze scyniczniałe) serce. Niemniej, umówmy się. To są odruchy i w tym ich wdzięk. Nadmiernie wyspekulowane strategie, usilne próby napinania się na mgliście rozumiany Wysoki Poziom zazwyczaj odnoszą mniej więcej taki efekt, jak znane wszystkim: „Jednakowoż piękną mamy dziś pogodę…”

Odnoszę wrażenie, iż sukces podrywczy w znacznej mierze opiera się na dobrej znajomości samego siebie. Trzeba, że tak Dukajem polecę, rozkminić swoją morfę. Istnieją panowie, którym z celebrowanymi manierami rodem z Kabaretu Starszych Panów jest niezmiernie do twarzy. Oraz tacy, od których półświadomie oczekuje się wzięcia za włosy tudzież łagodnego, lecz zdecydowanego dociśnięcia do najbliższej ściany. Niekoniecznie ma to wiele wspólnego z aparycją.

Jak żyję, nie podrywałam kobitki (wiele jeszcze przede mną) ale dedukuję, iż z drugiej strony wygląda to analogicznie.

Ale i tak nas wszystkich ocali poczucie humoru.

Wyobraźcie to sobie: Stoi dziewczyna w barze. Dziewczyna nasłuchała się na kursach o czarowaniu i dobrym guście. Gardzi tanimi sztuczkami płci jej właściwymi. Jest ponad dekolt głęboki, obcas strzelisty czy oko podmalowane. Chce, by mężczyzna dostrzegł w niej hojne serce i rączy intelekt. Podchodzi wesoły młody człowiek i zagaja:

– Fajne buty. Łykasz?

 

 

* Taki zajzajer jasnozielony, z lodem i wodorostami. Czy tak się to wymawia? Pytam, albowiem zetknęłam się z rozmaitymi wariantami i mam Mętlik. Ktokolwiek wie?

** Nie upadłam na nic, więc broń Teutatesie nie twierdzę, iż Zawsze i że Wszędzie. Jeno że Często. A Często to już jest powód do zmartwienia.

*** Tak, wiem. Dziś jest dzień dziwny.

Jak sobie radzić z rozczarowaniem?

Ten duży, tłusty znak zapytania lśni w tytule posta nie bez powodu. Dzień dobry, mam na imię Nina, mam niemalże 30 lat i jak dotąd nie wypracowałam rozwiązania dla tej palącej kwestii. Poniżej dzielić się zamierzam nader subiektywnymi, niedopieczonymi, być może iż błędnymi wnioskami. Za oświecające mnie na tej trudnej drodze komentarze wdzięczna będę.

A zatem – jak sobie radzić z rozczarowaniem?  Zakładając oczywiście, że poradzić sobie z nim można. (Mnie to jakoś nigdy nie wychodziło. W ogóle.)

Ja tę panią czasami aż za dobrze rozumiem.

Ja tę panią czasami aż za dobrze rozumiem.

Wejrzyj w swoją duszę i zapytaj: Skąd się wzięło to przygnębiające poczucie pustki w dołku? Ten żal, cicho filujący gdzieś na dnie żołądka? Ten tępy abszmak w ustach, to obezwładniające niczym zarzucona na głowę ciężka, szara płachta wrażenie, że (po raz kolejny) zostaliśmy wyautowani przez los? Co właściwie sprawia, że jestem tak rozczarowana/y?

Technicznie rzecz biorąc, rozczarowanie następuje wtedy, gdy moje (zapewne ogólnie nasze, ale dla ułatwienia piszę: moje) oczekiwania tyczące przyszłości rozmijają się z faktami. Im drastyczniej, tym siła ciosu większa, zaś obrażenia bardziej rozległe.

Przykład z życia pięcioletniej Rózi: Rózia, wieziona w rodzicielskim samochodzie, przez szybę dostrzegła świeżo rozłożone na murawie wesołe miasteczko, łyskające rozrzutnie barwnymi światełkami. Odtąd jej gorącym marzeniem stało się znalezienie tam, gdzie marzenia się spełniają. Prosiła i prosiła, dni mijały, rodziciele nie mieli czasu/ochoty/było im wybitnie nie po drodze spełniać Rózine zachcianki. W końcu – po dwóch tygodniach! – nadeszła taka niedziela, gdy zabrakło im wymówek. Dziecko, skwierczące od podniecenia na tylnym siedzeniu fiata nie od razu dostrzegło, iż tata w geście protestu przeciw tak idiotycznemu marnowaniu czasu jeszcze przed podróżą solidnie się zaprawił. Na miejscu całkiem zniknął rodzinie swej z pola widzenia, pozostawiając zestresowaną (bo wiedziała, jak to się skończy) matkę Rózi samą z dziecięciem. Dziecko, cokolwiek zdziwione, potem coraz bardziej rozżalone, że macierz taka opryskliwa, spięta, duchem nieobecna, usta ma zaciśnięte w najwęższą z kresek, pogania i w ogóle się nie wczuwa w cud jazdy na karuzeli. Do domu wracają wkrótce. We dwie, autobusem. Matka – wściekła, Rózia – zdezorientowana i zalękniona do szpiku kości, z wielką łzą żalu wiszącą u nosa. Miało być magicznie, a wyszło chujowo.

Przykład z życia szesnastoletniej Różyczki. W szkole organizowana jest potańcówka. Wiecie – sala gimnastyczna, baloniki, pełen obciach. Nasza bohaterka dźwiga podwójny garb. Po pierwsze, ma lekką nadwagę i w związku z tym czuje się najbardziej odrażającym pasztetem, jaki kiedykolwiek miał zaszczyt odbierać edukację w tych szacownych murach. Po drugie – od miesięcy jest dotkliwie zakochana w chłopcu, który ma koszulkę z logo Sepultury i lśniące, kasztanowe loki do samego pasa. Chłopiec co prawda jak dotąd ignorował jej istnienie, no ale to jest SZKOLNA IMPREZA, tak? Noc cudów, kiedy marzenia się spełniają. Różyczka przywdziewa coś, w czym nie czuje się tak całkiem ohydną, paćka twarz nadmiarem makijażu i półprzytomna od gorączkowych nadziei wkracza na salę. Muzyka gra, lecz bujnowłosy amator ciężkich brzmień jakoś nie prosi jej do tańca. W ogóle nikt jej owego wieczoru do tańca nie poprosi.

Różyczka do domu wraca wkrótce, autobusem. Z sercem przeszytym na wylot i łzami rozżalenia, rujnującymi przesadny makijaż. Miało być magicznie, a wyszło chujowo.

Przykład z życia trzydziestoletniej Róży. Do Polski przyjeżdża z zespołem muzyk. Wybitny artysta, którego czciła, proch spod nóg jego by zdmuchiwała. Dostępne na jutubie zapisy koncertów poświadczają – człowiek ów ma moc spełniania marzeń. Śpiewa jak szatan, wygląda jeszcze lepiej. Róża wysupłuje pieniądze, które mogłaby zainwestować rozsądniej. Tłucze się sześć godzin Tanimi Liniami. Wystaje w upale, co by jako jedna z pierwszych dobić do barierki.

Idol Róży wkracza na scenę urżnięty w drebiezgi. Fałszuje, myli teksty piosenek –  i cały wieczór niestrudzenie obraża słuchających go ludzi.

Róża patrzy na to ze skurczem wstrętu i ze ściśniętym sercem, gdyż przypomniał jej się nieświętej pamięci tata. Gdyby nie solidne wsparcie koleżanek fanek, znów poczuła by w ustach smak prochu. Niemniej, miało być magicznie, a wyszło (z grubsza) jak zwykle.

Czy widzimy już powtarzający się wzorzec?

Rozczarowanie następuje wtedy, gdy ponosi mnie wyobraźnia. Gdy oddaję zestrojowi okoliczności, leżącemu poza moją jurysdykcją (jak miejsce akcji, okazja lub osoba, na której określonym zachowaniu szczególnie mi zależy) władzę nad swoim dobrym humorem i ogólnym dobrostanem. Gdy wysuwam sprecyzowanie oczekiwania wobec rzeczywistości, która z natury swej jest wysoce losowa, w związku z tym amorficzna oraz – powiedzmy to sobie raz szczerze – jest dziwką. Osławione prawa Murphy’ego działają całą dobę, w pełnej krasie. Jeżeli istnieje coś, co może się spieprzyć, spieprzy się na pewno.

Przez wiele lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, lecz takie sprecyzowane – często aż do bólu, jako, że mam narracyjnie zorientowaną wyobraźnię, która odruchowo płodzi scenariusze – oczekiwania wysuwam wobec niemal wszystkiego i wszystkich. Im goręcej mi na czymś (kimś?) zależy, tym wyżej winduję poprzeczkę. Konkretny, nijak moich knowań (bo skąd?) nieświadomy, nordyckim bóstwom ducha winny człowiek ma zachować się tak i tak, powiedzieć to i to. Opcje ma wąskie. Jeżeli mnie zaskoczy – nie lubię być zaskakiwana, boję się sytuacji, których scenariusza nie przemiędliłam przedtem w głowie fafnaście razy –  lub nie daj buk zawiedzie na całej linii, będę cierpiała. Tygodniami.

Nie magazynuję jadu, płynącego z urazy. Rozrzutnie przebaczam tym, co mnie rozczarowali. W zamian obracam ostrze we własnym sercu. Wiecie, jakie myśli się wtedy budzą? Ta najgorsza: „No jasne, mnie to się NIGDY nic dobrego w życiu nie przydarzy.” Ta tylko nieco mniej zła: „Czego się idiotko spodziewałaś. Czemu niby świat miałby spełniać nadzieje czegoś tak nieudacznego jak ty? Po prostu NIE ZASŁUGUJESZ.”

Inna sprawa, że mam niestety bujnie rozrośniętą wyobraźnię i za Chiny Ludowe nie potrafię przestać marzyć. Wciągam marzenia jak narkoman kompot. Szczerze zazdroszczę ludziom, którzy w nowe doświadczenia wchodzą niczym w wodę – po prostu pozwalając im się ponieść. Bez oczekiwań. Z oczami i sercem otwartym na to, co dzień przyniesie. Cokolwiek by to nie było.

Dla mnie wybranie się w podróż, poznanie nowej osoby, nawet taki nieszczęsny koncert – to są okazje do tworzenia skomplikowanych scenariuszy Tego, Co Powinno Się Wydarzyć. Nie mam pojęcia, jak z tego zrezygnować. Odruchowo wróżę z fusów, zatruwając umysł miazmatami przebogatej swej fantazji.

Być może przeczytałam w życiu za dużo książek. Być może podświadomie oczekuję od mojego żyćka, które leniwie sobie pełznie od urodzenia aż do grobu (i to jest jedyny pewny kierunek) żeby było Opowieścią. Taką nakreśloną przez rasowego opowiadacza. Dobrego pisarza. Wiecie, Opowieści mają punkty zwrotne. Coś niesamowitego się w nich nagminnie zdarza, po czym bohater już nigdy nie będzie taki, jak przedtem.

Być może podświadomie czuję się Uprawniona do życia pełnego Wydarzeń Cudownych oraz W Pełni Satysfakcjonujących. Uprawniona z racji – bo ja wiem? Cierpień przeszłych? Ależ to śmieszne jest. Mnogość ludzi codziennie doznaje kopniaków w części miękkie, wymierzanych przez los i warunki. I nigdzie, ale to nigdzie nie zapisano, że życie im to w jakikolwiek sposób wynagrodzi.

(Zabawnym znajduję fakt, iż robienie planów – konkretnych planów, takich list do zrobienia, gdzie dla odmiany to moja (nie)skromna osoba znajduje się w centrum dowodzenia i Ma Realny Wpływ – idzie mi niesporo. Bardzo niesporo. Wypisuję szesnaście absolutnie istotnych punktów, po czym udaje mi się odhaczyć całe dwa. Załamuję się i przez długi czas nie wracam już do sprawy.)

A tu rzeczywistość skrzypi jak drzwi od wychodka; wonieje zresztą podobnie.

Oczywistym rozwiązaniem byłoby stoczenie się w cynizm.

Cynizm zrobił szaloną karierę. Od zawsze był postawą uzasadnioną, rozsądną i poręczną. Dzięki holiłódowi i jego grubo szytym snom awansował do rangi zjawiska o uwodzicielskim potencjale. Coś, jak dyskretnie dodająca męskości blizna na nieogolonym policzku filmowego twardziela. No więc kiedy w cynizmie tapla się Sam Spade czy inny detektyw Marlowe, owszem, jest to urzekające:

Ten pan potrafi wątpić we wszystko z zasady i nie traci przy tym sex-appealu.

Ten pan potrafi wątpić we wszystko z zasady i nie traci przy tym sex-appealu.

Natomiast kiedy czynią to żywi ludzie, ja natychmiast zaczynam się zastanawiać, kto daną osobę tak ciężko pokrzywdził, że aż stała się marudnym, wszystkiemu niedowierzającym frustratem. I miast iskry zainteresowania czuję współczucie. Współczucie i iskra zainteresowania tkwią u mnie na przeciwnych krańcach skali.

Współczucie to w ogóle paskudna sprawa. Chyba nie chciałabym, by ktoś patrzył, jak rzygam żółcią i czuł je dla mnie. Inna sprawa, że mimo iż potrafię w warunkach towarzyskich całkiem nieźle pozorować cynizm (zna się te wszystkie cierpkie teksty z filmów) w istocie jest mi on organicznie obcy. Mimo pewnego zmęczenia materiału mam serce z masła. Zachwycić mnie potrafią dość płoche zjawiska: przeszywająco dobra muzyka, barwa letniego nieba o zmierzchu (kiczowe, wiem) czy też niewymuszony wdzięk, z jakim bliżej mi nieznany, diablo pociągający dwumetrowy drągal odpala swoje Marlboro. Zakochuję się dość rzadko, ale jak już, to szaleńczo. I co gorsza, gdzieś w głębi jestem z tej swojej nieszczęsnej frajerowatości dumna.

Komentujcie, proszę. Cudzy punkt widzenia chętnie przyjmę, bo mój raczej nie zda się już na nic.

To, co można z życia mieć

Witam ponownie.

Wpis wczorajszy rozlazł mi się w dwóch kierunkach – taki ni to pies, to wydra. Niniejszym postaram się pozszywać luźno dyndające kawałki i nadać całości akceptowalny kształt.

Najpierw może o tych hubach.

Agnieszka H. zwróciła mi uwagę (tu dyg z mównicy w stronę Agnieszki) iż czym innym jest postawa pasożyta, z premedytacją ciągnącego żywotne soki z rodziciela/sponsora, czym innym zaś – wyuczona bezradność, owocująca skrajną biernością, podpartą absolutną niewiarą we własne siły. Trąciłam tę kwestię nosem, ale za słabo, jak widać.

Otóż  – ja się z tym zasadniczo zgadzam.

Nie mam żadnej wiedzy specjalistycznej (książki, które może przeczytać każdy, oraz Internet raczej się nie liczą.) O osobowości zależnej coś tam słyszałam, ale temat nigdy nie zajął mię przesadnie. Tyle jest w końcu innych, bardziej malowniczych odchyłów od Uświęconej Normy (czymże ta norma?). Niemniej, pamięć wierna przywiodła mi przed oczy przypadek wzięty z życia. Żywcem.

Mam dwanaście lat i tkwię, oblepiona pajęczynami i umorusana po uszy, w środku kniei. Obóz harcerski. Jestem  – jak większość dzieciaków tam – wiecznie niedojedzona (to, co podają w harcerskiej stołówce, złamało by niejednego twardziela.)

W środku turnusu zajeżdża Emilka. Zajeżdża – to jest dobre słowo. Rodziciele Emilki parkują swego lśniącego land rovera tuż za zbitą z sosnowych belek bramą obozu. Emilka ma długie do pasa złociste włosy, starannie poskręcane lokówką i przewiązane wstążeczką. Mundurek harcerski  – wyprasowany i włożony w taki plastikowy pokrowiec, w jakim biznesmeni wożą garniaka na zmianę – niesie za nią mama. Tata dryga z wielkim pudłem pożywienia (jak się później okaże, głównie czekoladek.)

Tak, jak ja wtedy mogły czuć się obdarte dzieci z afrykańskiej wioski, nawiedzone przez uśmiechniętą, spowitą w perkal i błyskotki Nel na słoniu.

Emilka nie umiała pływać ani wspinać się na drzewa. Stresowały ją spadające na plandekę namiotu szyszki i deszcz. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała gwoździa. Przetrwała, gdyż chętnie dzieliła się swymi czekoladkami a co bardziej macierzyńsko usposobione zastępowe wieczorami trenowały na niej najdziwniejsze koafiury.

Pytanie brzmi – czy Emilka była ofiarą, czy beneficjentką? Narcyzem, czy osobowością zależną? Była zawsze uśmiechnięta, uprzejma, mówiła cicho i kulturalnie oraz prowokowała większych i silniejszych od siebie do wyręczania niemal we wszystkim. W razie zombie apokalipsy przetrwała by jakiś kwadrans – chyba, że zakochałby się w niej oddział komandosów.

Po tylu latach wciąż nie jestem pewna.

Przyszło mi do głowy, że jakkolwiek postawy Huby Tatusia (skrajna bezradność, odcięcie od prawdziwego życia) i Huby Zalotnej (szlifowanie wizerunku głównym zajęciem w życiu, pasożytnictwo na najbliższych) to dwa skrajne końce skali, istnieje jeszcze cała gama odcieni pośrednich.  Życie jest takie ciekawe, niestety, na szczęście.

"Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę."

„Ale na przykład nigdy nie pada mi na głowę.”

* * *

Bezpieczeństwo vs wolność. Moja najbliższa przyjaciółka nadal mieszka z rodzicami. Nie dlatego, że tak to lubi.

Do niedawna studiowała jednocześnie dwa wymagające i trudne kierunki, równolegle pracując (w instytucji naukowej, w budżetówce; każdym może sobie wyobrazić, jakie to pieniądze.) Rzutem na taśmę zrobiła magistra z jednej specjalności, pisząc doktorat z drugiej. A, i jeszcze udziela się w uniwersyteckich kołach naukowych.

Ma mózg jak maszyna. Czuję się przy niej niczym co bardziej gapowaty Watson przy Sherlocku. To byłaby cholerna, cholerna strata, gdyby nie mogła puścić wodzy swoim wrodzonym i z żelazną konsekwencją rozwijanym predyspozycjom intelektualnym.

Powiedziała mi kiedyś: „Wybrałam edukację zamiast samodzielności. Moi rodzice nie są tacy źli.”

Czy jej życie jest bezpieczne? Względnie, założywszy, że mam zapewniony dach nad głową, opłacane czynsz, prąd, internet, zapewnione jakie takie posiłki.

Czy jest wolna? Nie może sobie urządzić całonocnej imprezy. Ale zamiast bulić absurdalne kwoty za wynajem, pieniądze, które zarabia, odkłada na swoją pasję. Rozwija się umysłowo jak ten rozmaryn, każdego dnia.

Czy jest szczęśliwa? Tak, bez wątpienia.

Nigdy w życiu nie nazwałabym jej hubą i przegryzę gardło każdemu, kto to uczyni.

* * *

Uczciwie wyznaję – nie spotkałam nigdy całe-życie-niepracującej żony i matki, która byłaby ze swego wyboru zadowolona. (Możliwe, iż mam pod tym względem pecha.) Jakkolwiek wprowadzanie nowego pokolenia w życie jest zadaniem, którego doniosłości przecenić nie sposób, zarabiający mężowie jakoś rzadko to zauważają.

Ten, kto przynosi do domu szeleszczące banknoty, choćby był aniołem, doświadcza silnej pokusy, by prędzej czy później poczuć się lepszy. Ważniejszy.

Natomiast znałam kobietę, która zakochała się jak głupia. Dość dawno temu to było. Z całą ufnością weszła w buty wychodzone przez szeregi jej przodkiń – Żony Domowej. Jasny układ; ja ci zapewniam funkcjonujący dom i wychowuję twoje dzieci, ty na to wszystko łożysz.

Dwadzieścia pięć lat małżeństwa spędziła w kuchni i z dzieciakami, coraz bardziej ubezwłasnowolniona. Coraz dotkliwiej wyszydzana i poniżana przez małżonka, który kasą rządził. Zaczęło się od żartobliwego deprecjonowania („co ty wiesz o życiu, ty taka głupiutka jesteś”) zaś skończyło na rękoczynach. Facet wyświadczył w końcu światu przysługę i kojfnął. Pozostawiając przerażoną, bezradną, tęskniącą za nim (!) kobietę o poczuciu wartości własnej dyndającym gdzieś w okolicach pięt.

W chwili, gdy piszę te słowa, jej walka o zebranie się do kupy i dostosowanie do nowych reguł gry trwa.

* * *

Być może, że wszystko sprowadza się do tego, co nami powoduje, kiedy dokonujemy wyboru. Nie – ile naszego bezpieczeństwa/wolności jesteśmy gotowi poświęcić, ale: z jakich pobudek to czynimy.

Czy – i co – na koniec zostanie nam w garści?

Kluczowym jest czy strona, z którą z takich czy innych przyczyn idziemy na układ dotrzyma warunków umowy.