Yippee-ki-yay, jak zwykł mawiać Niezapomniany John McClane. (Mój patron zresztą, jeśli idzie o wiele spraw.) Dożyłam.
Dwa dni temu przekroczyłam magiczną granicę, jaka oddziela kobietę Wciąż Młodą i Mającą Przed Sobą Wszelkie Perspektywy od takiej, Która Już Nie. A przynajmniej tak pouczają nas wszelkie filmy i seriale z których, jak wiadomo czerpię wiedzę o otaczającym mnie świecie. Wyłącznie. Popkultura ma do trzydziestkijedynki stosunek zaiste rozczulający. Taki jak na filmiku powyżej.
Hm. Tak.
Okazje tego rodzaju skłaniają do porównań. A także do podsumowań. Takie podsumowania niebezpieczna rzecz. Ani się człowiek obejrzy, a wypłynął na wody zawrotnie głębokie i pąkle czepiają się jego kalesonów.
Spróbujmy jednak.
Ostatni rok był jak dotąd najlepszym ze wszystkich. Nie silę się na hurraoptymizm; po prostu stwierdzam fakt. Poprzednie urodziny spędziłam zasadniczo w towarzystwie z łapanki. Z mężczyzną cierpiącym na zespół Aspergera tak zaawansowany, że on sam w ogóle nie zdaje sobie ze swej przypadłości sprawy. Jestem mu wdzięczna – widzicie, nauczyłam się być wdzięczna – że był ze mną w ten kluczowy dla mnie dzień. Jednak nie udawajmy, że wydarzenie to wywarło jakiś głębszy wpływ na moje życie. Piszę tak bezceremonialnie gdyż mam pełną świadomość, iż rzeczony jegomość nigdy tych słów nie przeczyta. Do tej pory prawdopodobnie całkiem o mnie zapomniał.
Te urodziny spędziłam z mężczyzną, który zasadniczo nie ma wad (poza gustem muzycznym, ale nie bądźmy okrutni; w tym wieku ludzie rzadko ów zmieniają.)Na dodatek przyjaźnimy się, a co może być w życiu lepszego? Uczciliśmy naszą przyjaźń nad wielką, obrotową deską zamorskich specjałów. Widzicie, mam wysokobudżetowy gust, jeno nie zawsze możliwości, by mu ulegać. Dostałam też tort. Słuchajcie – nie jakiś klabździoch z osiedlowej cukierni, straszący konsumenta kandyzowanym porem. Prawdziwy tort. Cukiernik płakał, gdy musiał się z tym arcydziełem rozstać. Wyobraźcie sobie obłok z wytrawnej czekolady, aksamitny a powłóczysty, topniejący na języku niczym pierwszy szron. Jesteście już blisko.
Zostałam nakarmiona, dopieszczona i rozerwana (w znaczeniu intelektualnym, nie, że na ćwierci) na wszelkie wyobrażalne sposoby.
A potem graliśmy w GTA. Wiecie co? Lata całe uciekałam od GTA, mając je za tytuł skierowany do zakompleksiałych, tkniętych trądzikiem nastoletnich wannabe gangsterów. Tymczasem ostatnia odsłona tej franczyzy zapewnia doprawdy wyborną rozrywkę dla całej rodziny. Tak mi się powiedziało. Nie należy pokazywać GTA dzieciom tudzież osobom cierpiącym na niedobory kośćca moralnego – bowiem natychmiast powezmą mocne przekonanie, iż żywot przestępcy składa się z niezwykłych a zabawnych przygód. (Wiem najlepiej. Sama je powzięłam.)
Dokładnie rok temu nie miałam pracy ani pomysłu, skąd ją wziąć. W sercu nosiłam głuchą, jątrzącą nienawiść do wszelkich biur, open space’ów, pijących pod pachami żakietów, nasączonych sacharyną uśmiechów i pasywnej agresji w uprzejmie skomponowanych mailach. Ciążyła mi ta nienawiść. Jak odbezpieczony granat.
Wiedziałam, czego nie chcę. Sprzedawać swego życia po 13 zł za godzinę (ile to będzie za minutę?). Ani mieć do czynienia z pewnym szczególnym gatunkiem korporacyjnej kobiety (na potrzeby tego wywodu nazwijmy ją „panią z HR-u”.) Dyszącej resentymentem do swojej płci, wyszlifowanej na wysoki połysk, załganej do szczętu wieśniary w drogich ciuchach.
Poza tym nie wiedziałam nic. Poza tym, że chcę łączyć słowa.
Dziś robię to za realne pieniądze. Wkładam rękę w rwący nurt, wyławiam po jednym i splatam je ogonkami, żeby dobrze brzmiały. Od czasu do czasu ktoś wywiera na mnie presję. Na co dzień jednak jestem wolna.
Postanowiłam, że nie będę robić za wpis do portfolio. I nie muszę.
Mój przykładowy dzień zaczyna się nieśpiesznie i komfortowo. Wstaję, przyrządzam sobie śniadanie. Oblekam grzeszne ciało w miękki, nie krępujący ruchów, acz gustowny przyodziew (dziś są to spodnie spadochrony i koszulka deathmetalowego zespołu, co mi ją brat zostawił. Proszę – akcent szafiarski na blogu! ) Zabieram się do pisania.
Tak, od wielogodzinnego walenia w klawiaturę często boleśnie drętwieją nadgarstki. Tak, zarabiam bardzo niewiele – w porównaniu z tym, co oferowała mi korporacja wręcz śmiesznie mało. Za to moja praca ma wymierny sens. Na świecie pojawi się nowy tekst bądź recenzja dla wydawcy. Lubię to robić i luba jest mi świadomość, że wydawca chce te teksty otrzymywać. Potrzebuje ich, żąda. Czeka na nie.
Nie popylam już swej duszy nieśmiertelnej za 13 PLN/per hour.
Mój plan dnia determinuje wysokość sterty spiętrzonych powinności. Niemniej nie jestem ich więźniem. Mogę wstać i wyjść. Najwyżej będę siedziała nad pilnym tekstem po nocku.
Mogę przespacerować się Krakowskim Przedmieściem o 12 w południe, jeśli wola.
Mogę obnosić tamże martensy w kwiatki, kurtkę z kolcami oraz burgundową szminkę. Co dla osoby przywiązującej taką wagę do ekspresji osobistej poprzez styl jest bardzo ważne.
Niedawno ktoś życzliwy i chcący jak najlepiej zaoferował mi możliwość powrotu do jarzma. Wielka Międzynarodowa Firma potrzebowała właśnie takich usług, jakich ja mogę dostarczyć. Wielkie Międzynarodowe Firmy nie życzą sobie, coby w głowach ich pracowników kwitły jakieś szkodliwe dyrdymały o wolności. Dlatego też możliwy tryb zatrudnienia był tylko jeden: stacjonarny. Osiem godzin dziennie dzień w dzień z dupą wbitą w stołek plus dojazdy. Co dla osoby tak geographically challenged jak ja oznaczałoby de facto 10,5 godziny dziennie. 11, jeśli korki.
Znakomite pobory. W całym swoim życiu nie widziałam tyle forsy.
Powiedziałam: nie. To nie była ni chwila namysłu, nawet wdechu brać nie musiałam. Krótki błysk w mózgu: nie.
Jestem wolna.
Czy jestem szczęśliwa?
Myślę, że tak. Raczej tak.
Many happy returns – zupełnie bez pasywnej agresji i zakłamania życzy Pani-z-HR 😉
Ha, dziękuję.:)
Brawo! Tak trzymaj i nie daj się upupić.
31. A co powiesz na dwukrotność tegoż. Idzie przeżyć:).
Errato,
nie wyobrażam sobie tego zupełnie 😀 A kobitki w moim rodzie potrafią dociągnąć i do osiemdziesiątki.
Kochana Nino, tesknilam… Podziwiam i zazdroszcze samozaparcia-ja rowniez jestem w tym momencie na zawodowym rozstaju drog (w sensie, nie mam pracy) i marzy mi sie byc w Twojej sytuacji… co nie znaczy, ze za kilka miesiecy nie bede blagac niebios, aby natchnely Pania z HRu laskawoscia i zeby mnie przyjela po 7 etapach rekrutacji, pozwalajac klepac tabelki w Excelu za srednia krajowa… Niemniej jednak, Twoj tekst natchnal mnie optymizmem, moze jednak to nie tak sie skonczy? Pozdrawiam Cie serdecznie. A. (za 5 miesiecy skoncze 35, powiesic sie??)
A., każdego Odyn do czego innego przeznaczył. Gdybym była w stanie klepać tabelki na bezpiecznym, ciepłym etacie, za bezpieczną, ciepłą średnią krajową (jak dla mnie to kupa forsy jest) bez wrażenia, że codziennie wbijam sobie tępe gwoździe w mózg – to bym przy tych tabelkach została. Powodzenia, jakiekolwiek cele sobie teraz wyznaczasz.
A jeśli napisana recenzja będzie negatywna, to co wydawca wtedy?
To dziękuje mi za wnikliwy osąd – a jak jest szczególnie miły, to jeszcze za oszczędzenie mu jałowej lektury. To są recenzje wewnętrzne, czyli takie, których celem wyłonienie szczęśliwca, co zostanie opublikowany.
Aaa, TAKIE recenzje. 🙂
Bycie wolnym strzelcem ma oprócz zalet swoje wady, ale cholernie dobrze Cię rozumiem, bo też tak funkcjonuję i dostrzegam podobne plusy tego stylu życia. A 31 to piękny wiek, chciałabym znowu tyle mieć 😉 Pozdrawiam ciepło i życzę wszystkiego najlepszego!
Agnieszko, wad tego stanu również doświadczam w całej rozciągłości. Ale nie zamieniłabym się z sobą sprzed dwóch, trzech lat. Za nic.
Zasadniczo wyglądam wciąż tak samo, więc po prawdzie wiek ten czcigodny zwisa mi giętkim makaronem. (Za 10 lat będzie dramat, jak mi kieszenie nad oczętami gwiaździstymi na dobre wyrosną.). I ja pozdrawiam!
Mam troche wiecej niz 10+. Kieszenie nad oczami. Bardzo to prawdziwe. Ale i niezbyt mile 🙁
Pelu, ja naprawdę piszę wyłącznie o sobie. Nie jest moją intencją docinanie komukolwiek przy okazji.
Niby tak, ale odnosisz sie do swojego wyobrazenia kobiety po czterdziestce. Ten wiek ma tez swoje dobre strony. Ale jedna ze zlych jest niestety to, ze przegrywa sie walke z grawitacja i przemiana materii. I chociaz czlowiek stara sie z godnoscia ignorowac jej skutki, to jednak takie komentarze przypominaja niemila prawde. Wracajac do tematu posta, dla mnie lata okolo trzydziestki byly najfajniejsze w zyciu. W tym wieku kobieta jest najladniejsza, jej uroda subtelnieje (co zreszta widac po wielu celebrytkach, ktore sie podejrzewa o zabiegi operacyjne – tak moga myslec tylko „dwudziestki”, ktore jeszcze nie doswiadczyly dobrodziejstw tego wieku), a dodatkowo nabiera pewnosci siebie i dystansu do otoczenia. Super wiek! Cieszcie sie tym co macie 🙂
Strasznie się cieszę, że możesz robić to, co lubisz:))