
A takie zrobiłam, i można je Kupić, o.
Jakie są wasze pomniejsze bolączki? Te, do których na co dzień głupio się przyznać, bo „przecież to nic takiego, drobiazg”? Jak sobie z nimi radzicie?
Regularnie zaglądają tu różne miłe osoby z krzepiącym serce i duszę, konstruktywnym tekstem: „dziwi mnie, że masz takie problemy.”
Dziś jest wasz dzień, drogie osoby. Albowiem naprawdę zamierzam uprawiać małoduszne mękolenie. Tj. roztkliwiać się nad drobiazgami.
Nie mogę nosić kolczyków. Ani podejrzanej chińszczyzny ze sklepu, ni stali chirurgicznej, ni ze srebra 925 z wybitą próbą, ani pozłacanych PRAWDZIWYM ZŁOTEM, ani tytanowych, ani tych z bioplastu. Żadnych. Szczerozłotych nie próbowałam, ale umówmy się – i tak nie byłoby mnie na nie stać.
Nieważne, jak zachwalany pod kątem bezpieczeństwa byłby materiał i jak długim, żmudnym procesom przygotowawczym go poddaję. Efekt jest zawsze jeden z dwojga; albo dziurka w uchu zaczyna krwawić, albo puchnie jak balon i wypuszcza na świat jakieś Niegodne Substancje.
Walczyłam z tym wszystkimi siłami, bo mało o czym tak bardzo w życiu marzę (poza miłością, oczywista) jak o kolczykach. Miało być ich dużo i miały być wielkie, wystawne, ostentacyjne, ciężkie. Dzwoniące, In Yer Face. Żadne tam skromne perełki. Mój osobisty modowy kompas od paru już lat zdecydowanie wskazuje na Wiedźmę z Lasu. Trochę dzikuskę, trochę Gotkę. Wyobrażacie sobie Gotkę bez kolczyków?
Dwa lata temu poddałam się stosownemu zabiegowi u renomowanego specjalisty. Ufałam mu i ufam nadal, zważywszy legiony zadowolonych klientek. To z moimi uszami jest coś nie tak.
Och, jak ja walczyłam. Nie macie pojęcia. W pewnym momencie życia wszystkim posiadanym kolczykom zamontowałam szczerosrebrne bigle. Te, których konstrukcja na to pozwałała – szlifowałam na gładko i doklejałam srebrne sztyfty. Pod sam koniec, zdesperowana, jęłam doklejać takie z silikonu. Oczekiwałam Nagrody za moją wytrwałość, a tu chuj! Jak się paprało i puchło, tak się paprze. I puchnie.
Mimo, iż każdą parę przed umieszczeniem w uszach kąpię w spirytusie. Uszy też kąpię. I ręce.
Wiecie, ilekroć widzę, jak jakaś kobieta brudnymi palcami wpycha sobie do ucha zakurzony kolczyk wprost z tekturki z napisem H&M, a potem idzie beztrosko zająć się innymi sprawami – serce zaciska mi się w kłębuszek i płacze cicho.
Pikanterii dodaje sytuacji fakt, że ja robię biżuterię. Spod moich rąk wychodzą małe cudeńka. Dla każdego, tylko nie dla mnie.
W sytuacjach takich jak ta czuję się uwięziona w klatce z niewdzięcznego mięcha. Pogodziłam się z tym, że muszę nosić okulary, choć czuję się w nich fatalnie. Z tym, że mój kręgosłup od siedemnastego roku życia, kiedy to wypadł mi dysk – wyczynia jakieś dziwne hocki. Że właściwie każdego dnia budzę się z bólem pleców. Z tym, że od kiedy codziennie przyjmuję antydepresanty, co pół roku zwiększa mi się rozmiar odzieżowy – też. Z dużym trudem oraz pomocą świetnej terapeutki uwierzyłam, iż brak sterczących kości naprawdę nie skazuje mnie na dożywotni celibat.
A z tym drobiazgiem jakoś nie mogę. Czuję się obrabowana z istotnego aspektu kobiecości.
Gdybym nie miała biustu, mogłabym przynajmniej nosić dekolty do pasa. Oraz te wszystkie pajęczynowe koroneczki na gołą skórę (miast pancernych biusthalterów za gruby pieniądz.) Taki luz i przewiew!
Brak współpracujących uszu nie niesie ze sobą żadnych zysków.
Jakie są wasze pomniejsze bolączki? Te, do których na co dzień głupio się przyznać, bo „przecież to nic takiego, drobiazg”? Jak sobie z nimi radzicie?

Część mojej kolekcji.
Mam strasznie kruche zęby i lubię chrupiące żarcie, ale zęby potrafią mi się połamać na chlebie. Jednocześnie cholernie boję się dentysty. Rano mam oddech godny zombiaka. Wstydzę się tego jak cholera.
Oddech godny zombiaka to chyba wszyscy mamy? (Ale moja próba jest szczupła, więc Nienaukowa.)
Odchudziłam się, całkiem skutecznie, ze 130 kilo na 70. I teraz sobie myślę „a po kiego wafla mi to było”, bo panicznie boję się utyć z powrotem. Nie dojadam, zapieprzam z ćwiczeniami jak szurnięty chomik w kółku, ludzie się w głowę pukają, wzruszają ramionami i twierdzą, że powinnam być niezmiernie dumna i szczęśliwa. Tjaaaa.
Pomijając już powyższe, skóra mi została wszędzie i nadal wstydzę się rozebrać. Miałam pewnie kiedyś jeszcze jakieś Pomniejsze Upierdliwka Życiowe, ale ostatnimi czasy wkurw spowodowany „dietą” zagłuszył całą resztę. Ychhh.
Ech, to brzmi jak jakiś paskudny klincz. Chciałabym Ci coś poradzić, ale zupełnie nie znam się na dietach.
Ano paskudny. Ale może z czasem jakoś to jeszcze ogarnę. Zawsze to pociecha, że dopiero po czterdziestce tak się zaplątałam, a nie dwadzieścia lat temu, bo do tej pory już bym pińcet razy oszalała. 😀
O, i jeszcze mi się przypomniała jedna upierdliwa rzecz: mam jakieś takie dziwne włosy, że ile bym nie wydała na farbę, po dwóch tygodniach wracają do swojego wyjściowego odcienia myszatego blondu. Wszystko jedno, czy robię mega hiper tryndy koloryzację u „stylisty”, czy jadę farbką za 15 złotych, dwa tygodnie i jebut! Co najwyżej mogą być trochę jaśniejsze albo ciemniejsze, ale mysza wyłazi na wierzch. Teraz jestem w trakcie intensywnego płowienia z rudości. 😀
Nino współczuję 🙁 szczególnie, że robisz sama biżuterię, której nie możesz nosić. Ale z drugiej strony robisz też przecudne naszyjniki, istne kolie wręcz. Może zaszalej z tym elementem
Piękna kolia i bransoleta też robią całkiem spoko efekt. No kolczyki to nie będą ale osobiście bardziej przemawia do mnie jakaś ciekawa obroża lub naszyjnik oraz pierścienie jako atrybuty gotki, niż kolczyki :).
No to jak już dzielimy się bolączkami – utyłam paskudnie, a moje cycki mimo to postanowiły być małe i plaskate. Żadnej litości no. Druga mała katastrofa, to fakt, że nie idą mi bodyrolle w pozycji „sklejki” z partnerem na bachata. Oraz bywa często, że mój błędnik szaleje i miast być boginią seksu na parkiecie, panicznie usiłuję złapać pion. Oraz wstawki stylingowe to totalna porażka albowiem nie zostałam stworzona aby być sexy. A tak się składa, że zapisałam się kiedyś na bachatę sensual. To w ramach marudzenia.
Mi, nie mam pojęcia co to bachata ani bodyrolle, ale podejrzewam, że chodzi o jakiś taniec. Na jakimś poziomie mogę empatyzować. Parę miesięcy temu zrezygnowałam ostatecznie z tańca brzucha, bo Nic Mi Nie Wychodziło, miałam wrażenie, że co i rusz zderzam się łokciami z inną uczestniczką, depresja gęstniała z przyczyn inszych i po prostu nie miałam już siły przygnębiać się jeszcze i tym. Może kiedyś powrócę.
No trudny taniec sobie wybrałaś i myślę, że doskonale rozumiem Twój wkurw 🙂 jeśli miałabym coś z takich polecić to bachata sensual właśnie. Fakt że czasem coś nie idzie, ale jednak myślę że taniec w parze ma ten plus, iż jesteś przyczepiona do faceta i to on prowadzi. Jest na kogo zwalić 😉 jest to ogólnie mega przyjemny i relaksujący taniec, polecam spróbować.
Ha, dziękuję, ale latynoskie klimaty to zupełnie nie moja bajka. Już nie mówiąc o tańczeniu w parze (próbowałam tej rozrywki, partner był pod dużym wrażeniem mojego antytalentu.) 😀
To się tak mówi, małe bolączki, a jak takich bolączek zbierze się więcej, albo nawet ta jedna uporczywie kładzie się przed oczy duszy, to jednak komfort psychiczny siada (jak z molem – na jednego to machniesz ręką, ale kilka wyżre ci dziury w ukochanym wełnianym szalu). A tę konkretną bolączkę jako istota miłująca frymuśne kolczyki rozumiem bardzo dobrze, empatyzuję i vogle utulam :<. Nie będę polecać kolejnych kombinacji z biglami, skoro widzę, że większość znanych ludzkości tricków już przetestowałaś, ale może w takim razie klipsy? Bywają bazy, które dobrze leżą na płatku i nie czuć ich za mocno, a może nie robiłyby ci takich hecek, jak bigle w dziurce?
Niestety nie – próbowałam najrozmaitszych i za każdym razem efektem było czerwone, bolesne ucho. Jestem przypadkiem beznadziejnym. No nic, będę za to nosić dwa razy więcej Wszystkiego Innego, może to ukoi mój żal.
Nawet na jednego mola nie należy machać ręką! Należy machać obiema, kończąc ruch energicznym klaśnięciem 😉
Aj, niemożności noszenia kolczyków bardzo współczuję.
Może pocieszę Cię, że jest nadzieja, że to przechodzi? Tzn. do przekłuwania uszu podchodziłam sześć albo siedem razy (od ósmego do trzydziestego roku życia), uszy próbowały zgnić albo uciec, bądź zarastały w tempie gojącego się Wolverine’a. A później im przeszło. Noszę kolczyki od kilku lat; ucho czasem odstawi jakąś nieznaczną manianę (bąbel z ropą) – i wraca do normy.
Mam malutkie, ale durne bolączki.
Futro na człowieku – mogłabym robić cosplay szynszyli. I: obrywanie czymkolwiek powoduje zakrwawioną nogę (TAKIE cebulki), przypalanie laserem boli jak skurczysyn, wytrawianie rozpuszczalnikami nie działa – prędzej sobie wypalę skórę niż rozpuszczę kłak, a klasyczne golenie działa jak u południowca, czyli dwie godziny po użyciu brzytewki mam „five o’clock shadow”.
Mam też tak zwaną, psiakrew, kobiecą sylwetkę. Czyli nie istnieją pasujące spodnie. Do tych, gdzie wchodzi udo (na wcisk) zwykle mogę włożyć w talię dwa-trzy koty i mają nogawkę długości anakondy. Te, które są dopasowane w talii nie przechodzą mi przez udo (wersja relaxed leg), albo przez łydkę (wersja slim fit). Przymierzanie i kupno spodni to upokarzający spektakl, gdzie czerwona, zgrzana i zgnojona zaczynam płakać przy trzeciej parze. Nie mam czasu ani psychicznej siły na kilkugodzinne szukanie w kłanastu sklepach. W efekcie mam trzy pary dżinsów, dwie załatane po wewnętrznej stronie ud i sypiące się ze starości. Ze zgrozą myślę, że trzeba będzie kupić choć jedną parę.
Ja mam ze spodniami dokładnie odwrotnie – długie nogi i wąskie biodra. Czyli spodnie albo leżą dobrze, ale w talii się za nic nie zapną nawet na wdechu, ale się zapinają, ale wyglądają jak bezkształtny worek, a jak jakims cudem trafią się w miarę dobre, to na mnie mają długość 7/8. Fakt, z dżinsami akurat jakiś ogromnych problemów nie mam, ale kiedy muszę znaleźć coś bardziej „wyjściowego”? Tragedia.
Z kolei biust mam akurat większy niż przeciętny, więc każda bluzka czy sukienka, o ile nie jest z elastycznego materiału, wygląda na mnie jak ciążowa kiecka. Nawet zwykły sweter musi mieć konkretny krój, żeby nie wyglądał jak namiot i nie dodawał mi 20 kilo. O szukaniu stanika, który by podtrzymywał co trzeba, naprawdę pasował i nie wyglądał jak zdjęty z mocherowej babci albo przydrożnej panienki do towarzystwa, już nawet nie chcę myśleć. O sportowych w ogóle zapomnij.
Dobrze, że na codzień chodzę w dżinsach i nie potrzebuję do szczęścia więcej, niż kilku rzeczy na zmianę, ale spróbuj z taką sylwetką znaleźć coś dajmy na to na wesele kuzynki czy rozmowę kwalifikacyjną.
U mnie zadnych obcasów, nawet 5 cm, nic. Nie da rady, po 100 metrach mam kolana do wymiany.
Buty musza byc tez tylko takie szerokie o rozczlapanym wygladzie, i koniecznie miekkie. Glany (ciemnoniebieskie, piekne!) oddalam po kilku miesiacach meczarni, z placzem i sciskiem serca!
I do tego ze spodniami mam jak Shiraishi. Znam jeden, jedyny sklep (Promod) gdzie czasem rzuca takie o pasujacym kroju, ale to tylko raz na pare lat. Wiec tez nosze same stare, dziurawe graty 🙂
Ja nie mam uszu przebitych, ale próbowałam nosić klipsy. Zapomnij.. ból głowy straszliwy, ucisk na uszy, ale też i to ciągłe dzwonienie nie do zniesienia. Spodnie jak są dobre w biodrach to w pasie mogę włożyć wiadro, w udach zawsze ciasne, w tyłku za płytkie i nogawki za krótkie, ratowałam się zakupami w lumpeksie, Dla mnie jednak największą bolączką jest szaro-czarno-granatowa bezwzorowa garderoba. Nie umiem nosić kolorów i wzorów, nie potrafię ich łączyć. Kupię coś czerwonego albo limonka, a nie da Bóg jakieś kwiatki i wisi. Co ubiorę to się dziwnie czuję 🙂 i wracam do szaro-czarnej wersji…ale lubię sobie popatrzeć na swoje kolorowe ubrania. Wyjmę z szafy, pogładzę, poprawię na wieszaczku i z powrotem siup do szafy 🙂
Może takie kolczyki zakładane na uszy zdałyby egzamin:
https://media.baselineresearch.com/images/247771/247771_full.jpg
Na zdjęciu Monica Bellucci w „Nieustraszonych braciach Grimm”.
Gdzieś w necie na pewno da się takie coś znaleźć albo zrobić samemu. Ucho od góry nie powinno być takie wrażliwe jak płatek, ewentualnie można kombinować z jakimiś nakładkami z silikonu itp.
Kombinuję za nausznicami, kłopot tylko w tym, że one jednak spadają od byle czego. Ale zobaczymy, może coś się z tego urodzi.:)
Ok, może pomysł Ci nie podejdzie – ale jakby tak przyczepić kolczyki do opaski / wpiąć we włosy, tak na sposób wczesnośredniowiecznych kabłączków czy zausznic?
A może klipsy? 🙂
kiedyś mogłam nosić każde badziewie, ale przyszedł czas, że tylko srebro. No to zaczęło się przekładanie bigli, bo boli, piecze, swędzi, puchnie… Teraz znów próbuję nosić chłam, czasem lepiej, czasem gorzej. Ale stęskniłam się za niektórymi zwisouszami….
Klipsy mnie bolą, niestety. A ucho przyjmuje barwę dorodnego pomidora.
Nie mogę jeść tego, co naprawdę lubię – kiepsko się po tym czuję. Znoszę to z godnością udając, że wcale nie mam ochoty. Choć mam! Małe, głodne zwierzątko wewnątrz mnie wyje. A ja poker face.
Po sześciu latach leczenia trądziku okazało się, że to alergia na nabiał. Ceną czystej twarzy jest majątek wydawany na wegańskie żarcie (plus jest taki, że motywację do nauki gotowania) i drastycznie obcięta dieta (z „zeżrę wszystko” na „zjadłabym ale nie mogę, tego też nie mogę i tamtego też nie”).
No to może nausznice? Na Etsy i Allegro można znaleźć sporo naprawdę szałowych modeli, które nie wymagają przekłutych uszu :).
Bardzo Ci współczuję, naprawdę. Taka myśli mi przyszła do głowy, a może powinnaś zacząć robić dla siebie piękne, etniczne bransoletki, które mogłabyś nosić?
Czy aby na pewno dobrze wygoiłaś uszy na lekkich kolczykach zapewniających dopływ tlenu do kanału przekłucia?
A może zausznice? Dlaczego nikt nie robi zausznic? Nie można w nich skakać, ale na specjalne okazje chociaż. Może spróbujesz?