Gdybym chciała niebanalnej fabuły, wyrafinowanej, głębokiej psychologii tudzież wybitnego aktora w głównej roli, nie wybrałabym się na „Godzillę”. To jest film o przerośniętym dinozaurze z morza. Z laserem w paszczy, na litość nieboską. Malowniczą potworność potworów wyreżyserowano – oraz pokazano – koncertowo. Tytułowa Godzilla nie pojawia się przez ponad jedną trzecią filmu. A gdy wreszcie mamy z nią przyjemność – operator skąpi nam porządnego widoku. Cienie, wzburzona fala, unoszący się nad nią charakterystyczny kończysty grzbiet. Śmigający fragment równie rozpoznawalnego ogona. Niedosyt. Jak w pierwszym „Obcym” lata temu – widzimy tylko tyle z gada, ile absolutnie konieczne, by być pod wrażeniem.
Nie jestem najlepsza w dotrzymywaniu obietnic. Powrót tu (po szumnym anonsie) zajął mi aż miesiąc.
Na swoje wątłe usprawiedliwienie mam tyle, iż w międzyczasie Działy Się Rzeczy. Np. znalazłam źródło utrzymania – i to takie, jakiego zawsze łaknęłam. Produkuję słowa, by ku memu nieustannemu, radosnemu zdumieniu w zamian otrzymywać Pieniądze. Wiedzieliście, że coś takiego jest możliwe? Ja nie. Moja macierz z (niewytłumaczalną dla mnie) dumą powtarzała: „bo w życiu to trzeba się naschylać”. Szacowny ojczulek wszystkich swoich fuch szczerze nienawidził. Przez bardzo długi, zbyt długi czas nosiłam po wewnętrznej stronie czaszki równania: Praca = ciężka, ogłupiająca orka. Życie = zaczyna się po siedemnastej.
Nevermore, kurwa.
Znów mam turkusowe włosy (skubane wciąż się spierają do nieciekawego brudnego błękitu, ale ja jestem uparta). W 31 urodziny udam się do stosownego salonu i dam sobie zatatuować zauważalny fragment ciała. Tyle, żeby nie dało się tego całkiem ukryć pod najskromniejszą, najbardziej wykrochmaloną korporacyjną koszulą (gdyby wynaturzony w powiciu koncept udania się na łono przedsiębiorczości zorganizowanej przyszedł mi jeszcze kiedyś do głowy). Już nigdy.
Ale ja tu pławię się w wannie z narcyzmem (z płynem do kąpieli; widzicie te turkusowe bańki?), a najważniejsze jest zupełnie co innego: film!
Byłam dziś na Godzilli. Tak, tej Godzilli.
Żeby była jasność; mój związek emocjonalny z franczyzą jest wątły.
Kiedy byłam dość mała, by wchodzić na stojąco pod stół dziadek opowiedział mi osobliwą bajkę. Szło to mniej więcej tak: „Była sobie bardzo, bardzo wielki potwór. Wszyscy się go bali, bo był ogromny, groźny i pluł laserami. Ale to był dobry potwór!”
A skąd wiadomo, że dobry? chciało wiedzieć dociekliwe dziecko.
Mając lat dziesięć czy dwanaście obejrzałam którąś z licznych kolorowych produkcji wytwórni Toho. Orzący oczy technikolor, już wtedy dość humorystyczne efekty specjalne tudzież scenariusz, polegający z grubsza na tym, że wielki gumowy jaszczur naparza się z wielką gumową ćmą, plastikowe Tokio rozpada z hukiem, zaś widoczny w przebitkach profesor Yamamoto powtarza trwożliwie: „Zis is not gut!” nie zyskały jakoś mojego uznania. Zapamiętałam z tego pełnego tworzyw sztucznych ambarasu tyle, iż Godzilla jest fajnie człekokształtna (nie dziwota, w pierwszym filmie, tym z 1954 to był po prostu facet w stroju z suwakiem na plecach.) Że ma łuski, sympatyczną krągłą mordę tudzież zaskakująco ludzkie, bo składające się z tęczówki i białka oczy. Brązowe. No i ten rrryk.
Polubiłam bestię.
Słuchajcie – w tym nowym filmie, ona tam jest. Jak żywa. A nawet lepiej. Owszem, podrasowano ją tak, że małym łbem nieomal roztrąca gwiazdy. Jest ogromna. Jak to skomentowała niezawodna E. – Budynki w miastach stawiają dzisiaj trzy razy wyższe, to i potwór spuchł. Kiedy przechodzi obok, to zanim potworzy ogon zniknie do reszty za rogiem ulicy spokojnie zdążysz przeczytać gazetę. Ale poza tym – wygląda kubek w kubek jak tamta z dzieciństwa. Zachowała ten budzący instynktowną sympatię, buńczuczny wyraz ryja.
Wyrzeźbiło ją kunsztownie z cyfrowego niebytu oraz wprawiło w ruch jakieś dwieście osób. Zawsze zostaję na napisach i czytam w miarę możliwości wszystkie (poza tym tyczącymi działu marketingu. W poważaniu mam marketing) więc wiem. Cacko robota. W efekcie jest tak obezwładniająco rzeczywista, jak rzeczywisty może być kilkusettonowy, łuskowaty, kostropaty, dinozaurzy stwór z głębin, lubiący walczyć na pięści i zęby. Choć gdy sprawy robią się poważne, zgodnie z tradycją dysponujący też laserowym rzygiem.
Z kim tym razem naparza się nasza stwora? Ano, oczywiście ze znajomą nam już wielką ćmą, czyli niejaką Mothrą. (Czy ta piosenka nie jest po prostu czaderska?)
W tym wypadku redesign postaci poszedł tak daleko iż na upartego możnaby twierdzić, że Mothry w tym filmie w ogóle nie ma. Jest za to skórzaste, nader wdzięcznie poruszające się na pałąkowatych kolankach Coś (a zasadniczo, dwa takie cosie, Mr. and Mrs. Potworni) o bezokim łbie w kształcie żelazka. Ja jednak wiem swoje. Ma skrzydła? Ma. Promieniowaniem się żywi, od niego rośnie, nim tyje? I jak jeszcze. Jajka z obrzydłem swem potomstwem wielonożnem znosi? W ilościach hurtowych. A więc to nasza ćma, jeno podpimpowana jak złoty mercedes Kim Kardashian.
Widzicie, cały wątek potworny jest zasadniczo o tym, że ta Mothra (zwą ją dla niepoznaki jakoś inaczej) wykluwszy się, nie dość, że głównego bohatera o przedwczesne półsieroctwo przyprawiła (mamusia i tatuś pracowali w tej samej elektrowni atomowej, pod którą bestyja znalazła leże, taki parszywy traf. Tata przeżył) to jeszcze po świecie się włóczy, budynki burzy, samoloty strąca, głowicami nuklearnymi przekąsza, jakby to korniszony były i w ogóle, bardzo nieporządna jest. A na domiar zamierza się rozmnożyć. Jak wiemy, nieodpowiedzialnym jednostkom z reguły do tego najpilniej.
Przedsiębiorcze białasy dwoją się i troją. Nie ustają w militarnych wysiłkach, coby tę potworę rozcapierzoną, na piechotę przez świat pokracznie zasuwającą jakoś ogarnąć. Na próżno. Wyrwano Japończykom z rąk nie tylko uświęconą czasem franczyzę, ale i wszelką inicjatywę. Jedyny Japończyk w tym filmie, profesor o przystojnej twarzy Kena Watanabe przez cały film nic konstruktywnego nie robi, jeno marszczy czółko i się zamartwia. To on jednakże uświadomił mnie po latach, iż oryginalna japońska Gojira wymawia się z akcentem na ostatnie a.
Ken jest także jedynym przytomnym w całej obsadzie. Wysoko postawieni oficjelowie mają coraz głupsze pomysły pozbycia się potworów, killcount nabrzmiewa jak czereśnie w czerwcu, a tylko nasz profesor widzi jasno to, co widz wiedział, zanim otwierające napisy przeminęły. Iż jedyną nadzieją ludzkości jest Godzilla.
Czytałam różne recenzje. Od kwaskowatych, kryjących wątłą chwalbę w wacie zastrzeżeń, po otwarcie entuzjastyczne. Jestem z entuzjastami. Tak, to szczera prawda – wątek ludzki nie wytrzymuje krytyki, jeśli nad nim pomyśleć chwilę dłużej. Opowieść o dzielnym żołnierzu, który rozpaczliwie usiłuje wyjść z potworzej zawieruchy cało i wrócić do swej rodziny jest sztampowa jak coś bardzo sztampowego oraz cieknie sacharyną. Ojciec żołnierza, czyli osiwiały, zmizerowany od żałoby (patrzył, jak jego żona ginie) tudzież tknięty obsesją wyjaśnienia, co właściwie spowodowało tragiczną w skutkach awarię Bryan Cranston lepiej nadałby się na bohatera tej baśni. Niestety, ustrzelono go przedwcześnie. Niemniej zalecam wszystkie sceny z nim: facet tchnie taką charyzmą, że ekran się rozpuszcza.
I cóż z tego? I nic. Gdybym chciała niebanalnej fabuły, wyrafinowanej, głębokiej psychologii tudzież wybitnego aktora w głównej roli, nie wybrałabym się przecież na Godzillę. To jest film o przerośniętym dinozaurze z morza. Z laserem w paszczy, na litość nieboską.
To, w czym tkwi miód takich produkcyj, czyli malowniczą potworność potworów wyreżyserowano – oraz pokazano – koncertowo. Tytułowa Gojira nie pojawia się przez ponad jedną trzecią filmu. A gdy wreszcie mamy z nią przyjemność – operator skąpi nam porządnego widoku. Cienie, wzburzona fala, unoszący się nad nią charakterystyczny kończysty grzbiet. Śmigający fragment równie rozpoznawalnego ogona. Niedosyt. Jak w pierwszym „Obcym” lata temu – widzimy tylko tyle z gada, ile absolutnie konieczne, by być pod wrażeniem.
Za to kiedy wreszcie staje przed nami w pozycji full frontal – ach, jakaż radość. Tę bardzo niedzisiejszą taktykę reżyser stosuje także w scenach przepotwornych walk. Widzimy rzeczy dziejące się wysoko, bardzo wysoko oraz w ogromnej skali z punktu widzenia przynależnego rasie mrówek, którymi jesteśmy. Zarozumiałych mrówek z kamerami. A więc – w rozmyciu, nie do końca, nieostro. Albo na malutkim ekranie telewizora. Przed którym siedzi wyłącznie apatyczny pięciolatek.
Pierwsze ujęcie gada napierdalającego się z wrogiem brutalnie ucięły zatrzaśnięte drzwi do schronu. Żona naszego żołnierza zmawia tam zdrowaśki, podczas gdy on sam uskutecznia na tegoż wroga desant z powietrza. Piękna scena – panowie marines skaczą, pikują, wpadają w gęstą, toksyczną chmurę strefy zero, gdzie potwory pośród zgliszcz toczą swą gigantomachię. Widzimy, jak Gojira zmaga się z wrogiem w morderczym uścisku, ale tylko przelotnie, bo już zniknęli w chmurze. Niczego nie słyszymy. Tak to bywa, gdy wiatr łopoce w uszach.
Jestem całym sercem za kinem arogancko wystawnym, zmiatającym widza nawałem obrazów – jak ukochany mój „Pacific Rim.” Niemniej, w przypadku „Godzilli” muszę przyznać, iż mniej znaczy czasem więcej. I że jestem oczarowana.
Aha: oczywiście, że dzielny żołnierz przeżył. Oraz, że Gojira pokonała małżeństwo potworów, przyjmując przy tym na łuskowatą klatkę ciężki wpierdol. A potem powróciła do morza, nie wadząc nikomu. Wiecie, dlaczego? Bo to był dobry potwór.
Yay, nowa notka! Arigato gozaimasu! Co do „Godzilli”, to od tygodni się zastanawiam, czy iść czy nie iść, bo recenzje wywołują u mnie sprzeczne uczucia. Zwiastun był dobry… Z drugiej strony, mimo miłości do fantastyki, nie jestem fanką filmów o walkach czegoś wielkiego (nie oglądałam Transformersów ani Pacific Rim).
Na razie wybieram się na nowych X-menów. Mam nadzieję, że Ty też i że napiszesz o tym filmie. 🙂
Cześć 😀 No pewka. dwóch Xavierów i dwóch Magneto w jednym filmie? Musiałby mnie kto przykuć za nogę do kaloryfera, żebym zrezygnowała z projekcji.
#XMen
Hmm. Może pójdę. Choć nie jestem pewne. Na ostatnim kapciu z ameryki naprawdę kibicowałom Temu Złemu, żeby skrócił cierpienie emo-kapciowi. Niestety, kapeć przeżył i wróci w Avengers 2…
Za to Godzilla chyba rzeczywiście jest warta obejrzenia, nawet jeśli animatroniczny stwór jest najlepszym aktorem w tym filmie.